13. Wspinaczka

Kwatera główna nie wysyła mnie bezpośrednio do sztabu. Przepuszczają mnie najpierw przez bramkę A, z której wychodzę w moim poprzednim ortociele. Czuję się mały, niesamowicie kruchy i żywy. Okropne przeżycie, które później kojarzy mi się z przebudzeniem w Ustroju YFH. Po ożywieniu dezasemblują mnie, dzielą na około 224 segmentów danych i wypuszczają je kwantowo szyfrowanymi łączami przez różne bramki T. Tego oczywiście nie czuję. Po prostu wchodzę do bramki A i budzę się w innej. Po drodze jednak przepuszczono mnie przez kryptograficzne układy remiksujące, połączono z innymi strumieniami danych ze spiłowanymi numerami seryjnymi, tak że nawet w przypadku opanowania paru węzłów przez nieprzyjaciela, nie byłby on w stanie ustalić, skąd i dokąd idę ani kim jestem.

Mrugam i odzyskuję przytomność, otwieram drzwi kabiny. Chwila napięcia — zaraz wejdę do mitycznego sztabu generalnego Kotów Linebargera. Czeka na mnie krępa ksenokobieta o kocich rysach, postukując zbrojnymi w pazury palcami.

— Robin, prawda? — pyta. — Kocham cię.

— Przepraszam, chyba pomyliła mnie pani z kimś — odpowiadam.

Obnaża ostre jak igły kły w grymasie podobnym do uśmiechu.

— Możesz sobie pomarzyć. To tylko test diagnostyczny wbudowany w twój nowy netlink — jeśli słyszysz te słowa, znaczy, że nie jesteś nosicielem Osobliwej Żółcieni. Witamy w obozie dla świrów, panie sierżancie-szablonie. Jestem doktor kapitan Sanni. Chodźmy, znajdziemy sobie jakiś gabinet, wszystko wytłumaczę.

Sanni to dziwna mieszanka cwanej elokwencji i nieśmiałej skrytości, ale czytała moją pracę — domyślam się, że już nie trafię do działań liniowych, a ona ma uprawnienia, żeby to zarządzić. Kiedy wyjaśnia mi dlaczego, jestem skłonny się z nią zgodzić. Problem jest o wiele ciekawszy niż wysadzanie dziur w strefach obrony przeciwnika i na dłuższą metę dużo ważniejszy.

— Osobliwa Żółcień da się pokonać — tłumaczy. — Trzeba tylko poprzerywać tyle łącz sieciowych, żeby koszt zachowania wewnętrznej spójności przez hodowle robaków przekroczył pasmo transmisyjne, jakim dysponują. Kiedy to się stanie, robak straci zdolność koordynowania ataków i da się go stopniowo zniszczyć. Problemem jest to co potem.

— Potem. — Kręcę głową. — Już myślicie o sytuacji po wojnie?

— Tak. Widzisz, Osobliwa Żółcień nie zniknie sobie tak po prostu. Możemy wymienić wszystkie bramki A w ludzkim kosmosie na kolejną monokulturę — i one będą tak samo podatne na skoordynowany atak robakiem, jak te ostatnie. A utrzymanie polikultury jest na tyle kosztowne, że lokalne monokultury będą miały przewagę konkurencyjną… W dłuższej perspektywie, znowu wyewoluujemy w stan podatny na tego typu zakażenia. Potrzebne nam rozwiązanie architektoniczne, coś, gdzie sama konstrukcja wyklucza pojawienie się Osobliwej Żółcieni. Najlepsze wyjście to nie likwidować robaka, ale go zaadaptować.

— Zaadaptować?

— Na układ immunologiczny.

Rozpracowanie szczegółów tego zwięzłego zdania i przekucie go w broń zajmuje naszemu zespołowi — jednemu z pięćdziesięciu podległych generałowi-dziekanowi Atonowi — prawie gigasekundę. Systematycznie analizujemy kolejne z setek możliwości, badając skutki na oddzielonej firewallami eksperymentalnej podsieci zakażonych robakiem bramek, aż dochodzimy do działającego rozwiązania. Wypracowanie ostatecznej postaci i dystrybucja także trwają setki megasekund, ale kiedy główna grupa uderzeniowa jest gotowa do brutalnych fizycznych ataków na tysiąc sieciowych skrzyżowań, mających ostatecznie położyć na łopatki Osobliwą Żółcień, dysponują już gotową szczepionką.

Osobliwa Żółcień jest bowiem robakiem skoordynowanym. Przyjmuje polecenia ze zdalnych węzłów, porównuje je z sąsiadami, i jeśli wyglądają dobrze, wykonuje je — to nie pozwala na łatwe „odwrócenie” pojedynczej zakażonej bramki. Przez jednoczesny atak na tysiące sztuk udaje nam się je przekonać, że podstawione przez nas nowe rozkazy są poprawne i należy je wykonać — wtedy zaczynają szerzyć się w sieci. Środek na robaki to zmodyfikowana wersja Osobliwej Żółcieni, wyposażona w nowy ładunek. Ma kilka zadań, które do spółki powinny zapobiec rozsianiu się nowej zarazy. Kiedy ludzie przechodzą przez odrobaczoną bramkę A, instaluje im ona w ośrodku językowym łatkę diagnostyczną, jednocześnie usuwając infekcję, jeśli istniała. Poprawka diagnostyczna to proste dyslektyczne zapętlenie — jeśli jesteś jednocześnie zarażony Osobliwą Żółcienią, nie słyszysz słów „kocham cię”. Ostatni etap operacji: antyrobak umieszczony w zakażonej bramce odmawia przyjmowania rozkazów rozsyłanych przez twórców Osobliwej Żółcieni.

Opracowanie i wdrożenie tego wszystkiego trwa gigasekundę. Tysiące unikatowych instancji żołnierzy giną w atakach na umocnienia, abyśmy mogli wgrać kopie antyrobaka do pierwszych opanowanych bramek. Straty wśród cywili też są potworne, miliony giną, kiedy atakowane i coraz bardziej oderwane od sieci bramki podejmują chaotyczne działania obronne, a kieszonkowi dyktatorzy rzucają się z pazurami na niewidzialnych prześladowców. Na koniec jednak obrona pada w ciągu dosłownie dziesięciu dni. Wszędzie panują chaos, okrucieństwo, panika, toczą się jakieś porachunki. Zdarza się nawet głód i awarie systemów podtrzymywania życia, gdy w jakimś ustroju padają naraz wszystkie asemblery. Mimo to wygrywamy, a rozmaite stronnictwa w ramach naszego sojuszu albo rozwiązują się, albo przekształcają we władze pomniejszych ustrojów i rozpoczynają długi proces odbudowy umocnień obronnych wokół swojego zakątka — niegdysiejszego kawałka megaustroju.

Koty Linebargera przeważnie wracają do swoich przedwojennych zajęć, jako grupa artystów od rekonstrukcji historycznej, pod mecenatem dyskretnej metaludzkiej siły, która przez ostatnie gigasekundy przesypiała wojenny chaos. Jednakże nie wszyscy potrafią pójść sobie i zapomnieć…


* * *

Pewnego razu, kiedy byłem młody i nieśmiertelny, skoczyłem z dwukilometrowego urwiska na częściowo sterraformowanym księżycu gorącego Jupitera. Panował wtedy szał na samoregulujące się biosfery i głębokie studnie grawitacyjne, więc ten księżyc sprzedawał się jako coś w rodzaju kurortu — to mam na swoje usprawiedliwienie. Skoczyłem bez spadochronu. Ciążenie było tam słabe, jakieś trzy metry na sekundę kwadrat, ale dwa kilometry spadku swoje robi: leciałem ku wodospadowi, przesłaniającemu korony drzew dżungli opalizującą mgiełką. Wypróbowywałem projekt ciała wzięty z mitologii — spadając po raz pierwszy, rozpostarłem skrzydła, czując, jak napinają się ogromne, cienkie błony między palcami moich środkowych rąk. Szczerze polecam każdemu takie przeżycie — aż do chwili, kiedy prąd wznoszący złapał mnie za lewe skrzydło i cisnął na skalny grzbiet, od którego odbiłem się ze złamanym i paskudnie wygiętym palcem, przez co owinięty w błonę własnych skrzydeł zacząłem koziołkować w dół na spotkanie ze śmiercią.

Kiedy wróciłem na szczyt urwiska, uparli się, że mam w kółko oglądać nagranie ostatnich trzydziestu sekund swojego życia. Pokręciłem głową i wszedłem do bramki A w kawiarni na skalistej plaży, nad tym jeziorem u stóp wodospadu, żeby wrócić do ortociała. Siedziałem tam bardzo długo. Nie mogłem przestać się zastanawiać, jak to musiało być: tępy ogień bólu w środkowych ramionach, korkociąg, siekący chłód wiatru, pewność, że umrę…

Ciekaw byłem, czy kiedykolwiek się dowiem.

To było dawno temu. Później, jeżące włosy na głowie topologiczne wyczyny Kotów Linebargera — nie mówiąc już o wieku i cynizmie — unaoczniły mi, że możliwości wyginania i wykręcania czasoprzestrzeni upośledziły naszą zdolność rozumienia konstrukcji, w których mieszkamy. Architektura zawsze wpływała na organizację społeczną albo i ją kontrolowała, w ustrojach pospinanych bramkami T stała się jednak bardziej niż wpływowa — architekci zostali naszymi dyktatorami.

Większość ludzi mieszka teraz w zimnych czeluściach wszechświata, w wirujących walcach według archaicznego projektu, orbitujących wokół brązowych karłów albo zewnętrznych olbrzymów gazowych w układach, gdzie nie mogłaby utworzyć się planeta przypominająca dawno zdemontowaną Zjemię. Przez większość czasu nie obchodzi nas konstrukcja przestrzeni mieszkalnej, chyba że dzieje się z nią coś nie tak i trzeba ją naprawiać albo wymieniać. Są dla nas pustą sceną, po której obnosimy się z elegancją naszych wielopokojowych rezydencji, sprawiających, że wiele lat świetlnych odległości między pokojami wydaje się nieważne…

…dopóki nie musisz włazić jednym z szybów serwisowych. Wtedy czujesz to wszystko na własnej skórze.

Szczeble drabiny są przytwierdzone do przeciwnej do kierunku obrotu ściany szybu, wznoszącego się w nieskończoną ciemność, połykającą promień latarki, kiedy zadzieram głowę. Pod sobą mam przepaść z dnem równie bezlitosnym, jak skały u podnóża tamtego wodospadu. Wchodzę miarowo, dawkując tempo. Zakrzywienie habitatów w Ustroju YFH jest na tyle nieznaczne, że jeśli to jest jeden walec, musi mieć parę kilometrów średnicy. Strop habitatu jest na tyle wysoko, że nie sięgnie się do niego z dachu trzypiętrowego budynku — najwyższego w centrum — ja jednak jestem już o wiele wyżej i nie widzę ani śladu przegrody.

Po dwustu szczeblach zatrzymuję się i odpoczywam. Ramiona już mnie bolą, mięśnie się skarżą. Gdybym nie ćwiczyła od wielu tygodni, już byłabym półżywa. Nie można się znikąd dowiedzieć, jak wysoko muszę jeszcze wleźć, i żołądek gniecie mi tępa obawa. A jeśli się mylę? Założyłam, że Ustrój YFH jest tym, na co wygląda — spiętymi bramkami sektorami walcowatego habitatu, przeplecionymi z innymi zamkniętymi ustrojami i rozsianymi po całym kosmosie. Ale gdyby posunęli się dalej, nie tylko blokując dostęp do reszty sieci? W końcu kiedyś to był szklany dom. Co, jeśli mój pasażer z głowy coś fatalnie pomylił i naprawdę jesteśmy zamknięci w jednej lokalizacji? Wtedy może stąd nie być wyjścia. Wrócić jednak nie mogę. Yourdon mógł już wykryć, że uciekłam. Zmobilizuje zombiaki, które wytropią mnie jak armia czerwonych mrówek szczura. Sam zostanie sam, będzie zachodzić w głowę, co się stało, coraz bardziej samotny, szalony i pogrążony w depresji. Mick wcześniej czy później znów dobierze się do Cass. Jen dalej będzie złośliwie pieprzyć w głowach Alice i Angel. Fiore powoli zamieni całą społeczność w rozjuszone, pełne nienawiści marionetki, tańczące, jak zagra im ciemnowieczna kultura oparta na zagrożeniu i strachu. Jestem prawie pewna, że wiem, co kombinują. To nie eksperyment archeologiczny, lecz laboratorium wojny psychologicznej. Testują tu projekt emergentnego społeczeństwa o kontrolowanym zachowaniu. Ustrój YFH jest prototypem następnej generacji dyktatur poznawczych. Albowiem, kiedy wyjdą na powierzchnię, żeby wpuścić do niczego niepodejrzewającej sieci nową, lepszą wersję Osobliwej Żółcieni, tym razem ona nie będzie instalować prymitywnego programu cenzorskiego. Tym razem jej ładunek subtelnie narzuci ofiarom nowe reguły behawioralne, dzięki którym samorzutnie wytworzy się społeczeństwo, które będą mogli eksploatować. Przyszłość z kościołem co niedziela, mieczem i kielichem na ołtarzu oraz propagującym donosicielstwo i podejrzliwość zboczeńcem za każdym pulpitem. Punktociągi w każdej dzielnicy, zerkające zza zasłon panoptikonu, chcące narzucić wszystkim egzystencjalny faszyzm — i to dopiero początek. Jeśli populacja nieszczepionych, lojalnych nosicieli, którą hodują tu Yourdon z Fiorem ma roznosić kolejną generację Osobliwej Żółcieni, cała zamieszkana przez ludzi przestrzeń zmieni się w jedną wielką klinikę chirurgów-spowiedników, pełną ciężkich pooperacyjnych przypadków.

Nie mogę sobie pozwolić na porażkę.

Mijają minuty, zanim ruszę się dalej, przekładając jedną rękę za drugą, potem jedną stopę, potem rękę, potem drugą stopę. Powtórzyć pięć razy, odpocząć pięć uderzeń serca. Powtórzyć pięć razy, potem odpocząć — razem dziesięć. Powtórzyć całość jeszcze dziewięć razy i jestem o sto szczebli wyżej w tej rurze tortur. Dręczą mnie okropne myśli. Mogę trafić na plamę smaru i spaść. Albo po prostu… nie dojść na górę. Szczeble są co jakieś dwadzieścia centymetrów. Pokonałam już prawie pięćset — sto metrów. Gdybym spadła, rozbryznęłabym się na dnie. (Oczywiście, obijając się po drodze o szczeble, delikatnie dryfując w szponach siły Coriolisa. Gdybym pamiętała, żeby wziąć ze sobą ciężarek i odpowiednio długi sznurek, mogłabym zgrubnie oszacować, jak duży jest walec habitatu, ale tak daleko nie planowałam). Barki i łokcie bolą mnie jak ściskane w imadle. Wieki całe pchałam i ciągnęłam wajchy tej durnej maszyny do ćwiczeń w piwnicy, ale jest różnica między półgodzinnym ćwiczeniem, a wysiłkiem, od którego zależy życie. Jeśli znów zdarzy mi się fuga, mam przerąbane. Jak wysoko dam radę wejść? Jakie są odległości między pokładami? Jeśli mam pecha, to mogą być całe kilometry…

Nie mogę zawieść; muszę udaremnić ten spisek — jestem to winna pamięci ważnych niegdyś dla mnie Lauro, Iambica-18 i Neuala. Jeśli zapomnę, to będzie tak, jakby tamte wypadki nigdy się nie wydarzyły. Pamięć to wolność.

Sześćset szczebli. Ręce błagają o litość. Mięśnie udowe też nie są za szczęśliwe. Widząc nad sobą kawałek cienia, zaciskam zęby i liczę na zmiłowanie. Zatrzymuję się, dyszę przez chwilę, przypatrując się temu konturowi. Prostokątny, wpuszczony w ścianę. Czy to będzie…? Wspinam się dalej, zawzięcie przekładając jedną dłoń za drugą, aż tam dotrę — w sumie prawie dziewięćset szczebli.

Cień okazuje się wejściem do odchodzącego od drabiny krótkiego korytarzyku o wysokości człowieka. Wchodzi na dwa metry w ścianę i kończy się grubymi, zakrzywionymi, hermetycznymi drzwiami z kołem dociskowym. Dotarłam! Zatańczyłabym z radości, ale ramiona chyba zaraz mi odpadną. Wchodzę do tunelu, przełączam latarkę w tryb lampki, siadam, opieram się o ścianę, zamykam oczy i liczę do stu. Chyba zasłużyłam na to. Poza tym nie wiadomo, co czeka po drugiej stronie drzwi.

Ręce mam jak z gumy, lecz boję się zwlekać. Po paru minutach zmuszam się do wstania i obejrzenia koła. Wygląda na to, że jest w porządku, ale gdy próbuję je przekręcić, ani drgnie.

— Cholera — mruczę.

Niezły kanał. Może gdybym miała jakąś dźwignię… Przypominam sobie o latarce. Wielka aluminiowa rura ze światełkiem na jednym końcu. Wtykam ją między szprychy i napieram całym ciężarem, odpychając się od ściany, wkładając wszystkie siły w próbę przekręcenia koła. Po paru minutach muszę przyznać się sama przed sobą, że nie dam rady. Przychodzi mi do głowy, że konstruktorzy tego habitatu mieli świra na punkcie zabezpieczeń — może nie rusza się dlatego, że z drugiej strony jest próżnia? Albo blokuje się, jeśli jest zbyt duża różnica ciśnień po obu stronach, albo po prostu zbyt długo siedziało w próżni i się zatarło.

— Cholera — mamroczę raz jeszcze.

To może być kolejne z prymitywnych zabezpieczeń Yourdona i Fiorego. Co mi da włamanie do szybu serwisowego, jeśli pozostałe pokłady są otwarte na próżnię? O ile oczywiście w ogóle o tych szybach wiedzą.

Ocieram pot z czoła i opieram się o ścianę.

— W górę czy w dół? — pytam na głos; nikt nie odpowiada.

W dole jest chociaż poziom z powietrzem. W górze… może nie być niczego. Albo cały pieprzony habitat, o którym źli nie mają pojęcia. Mogę wyjść na bulwar miejski Starego Raju albo zaplecze knajpki na Zhang Li. Przy odrobinie szczęścia. O ile te miejsca nie są tylko wytworem mojej wyobraźni.

Wtykam wielką latarkę w pętlę na pasku i ruszam w górę. Jeśli za tysiąc szczebli nigdzie nie dojdę, muszę ponownie przemyśleć swój plan ucieczki. Dwa tysiące szczebli — to będzie prawie pół kilometra. Gdybym wiedziała, że wpakuję się w coś takiego, kupiłabym sobie sprzęt do wspinaczki, kołowrót, chociaż linę, którą mogłabym się obwiązać i odpocząć. Przez moment fantazjuję o rakietowych plecakach i windach. Potem chwytam kolejny szczebel i wspinam się dalej.

Po kolejnych dziewięciuset szczeblach jestem już prawie pewna, że umrę. Ramiona drą się na mnie, a prawe udo zaczyna grozić skurczami. Przystaję, nabieram tchu, serce wali mi jak młotem. Jakbym znowu stała na tamtym urwisku. Ten habitat musi mieć wiele kilometrów promienia — ciążenie wydaje się tutaj takie samo jak na początku. Jestem w rurze z ciążeniem jak na Zjemi i powietrzem: prędkość graniczna wyniesie z osiem metrów na sekundę. Gdybym się puściła, siła Coriolisa starłaby mnie na szczeblach jak na tarce, z prędkością dwustu kilometrów na godzinę. Zostałaby tylko tłusta czerwona smuga. Jasne, jeszcze dam radę się wspinać, lecz jeśli będę leźć w górę do wyczerpania, to jak potem zejdę? Chociaż, gdy się zastanowić, schodzenie wcale nie jest lepszym wyjściem. Ciężaru nie trzeba dźwigać, ale i tak będę zginać i prostować ten łokieć, który już jest na oko dwa razy taki, jaki powinien być, gorący i pulsujący…

Nad sobą mam kolejną platformę. Dwadzieścia szczebli wyżej. Jakieś czterysta metrów od ziemi.

— Co? — zaczynam gadać do siebie. To niedobrze. Unoszę prawą rękę. Tak. To jest platforma.

Następna rzecz, jaką pamiętam: siedzę na platformie z nogami zwisającymi w przepaść i nie za bardzo pamiętam, jak się tu dostałam. Musiałam mieć kolejną fugę. Wzdrygam się na tę myśl.

Rozglądam się. Taka sama platforma jak poprzednio, łącznie z drzwiami z dociskiem na końcu dwumetrowego tunelu. Co oznacza, że albo mam pieprzonego pecha, albo… no cóż, może chociaż spróbuję otworzyć te drzwi. Jeśli nie zadziałają, odpocznę sobie i potem — albo w górę, albo w dół, orzeł albo reszka. Nie wygląda na to, żebym mogła się jeszcze wspinać, jeśli nie dam zmaltretowanym mięśniom trochę czasu na odpoczynek. A wody ani jedzenia nie wzięłam. Zatem chyba w dół, w dół i w dół, z powrotem w czeluście totalitarnej fantazyjki Yourdona.

Chyba że puszczę się drabiny.

Albo drzwi dadzą się otworzyć.

Zanim do nich podejdę, przeznaczam kilosekundę na odpoczynek. Potem jedną ręką kręcę kołem. Powoli nabiera impetu, po czym wzdychają zastałe uszczelki, a drzwi oddzielają się od futryny i odchylają na bok. Patrzę przez otwór i widzę świat, który moim oczom wydaje się kompletnie niezrozumiały.

Podłoga za drzwiami jest płaska, lekko szorstka, z regularnymi szarawymi przeciwpoślizgowymi wypustkami. Jest pokryta parkietażem Penrose’a, zapewne ułożonym przez kroczący asembler, który pełzł po wewnętrznej powierzchni tego gigantycznego walca, nigdy nie przechodząc dwa razy przez to samo miejsce, i rzygał podłogą. Nad sobą mam szarawy sufit, zakrzywiający się w dużej odległości, tworzący odwróconą nieckę horyzontu. Cienkie diamentowe igły łączą podłogę z sufitem, separując niebo i ziemię. Drzwi, przez które wyszłam, tkwią w podstawie jednej z takich igieł — są olbrzymie i dzielą je olbrzymie odległości.

Zapewne jestem na międzypokładzie, w przestrzeni technicznej pomiędzy zamieszkanymi piętrami, lub jest to pokład, którego jeszcze nie podłączono do bramek T i nie sterraformowano, nie oswojono i nie zasiedlono. Wygląda na to, że przeszłam powyżej kordonu bezpieczeństwa Yourdona, czyli jednego piętra otwartego na próżnię. A gdybym zeszła w dół, znalazłabym… co? Może piętro, gdzie mieszkają eksperymentatorzy, gdzie pracują nad lepszą wersją Osobliwej Żółcieni. Albo, co równie prawdopodobne, jeszcze jeden poziom z próżnią.

Kolana mam jak z gumy. Opieram się o zewnętrzną ścianę rury, którą dopiero co się wspięłam, i czuję się kompletnie wyczerpana. Patrzę na strop, odległy o niemal pół kilometra, i dostrzegam, jak się zakrzywia i jaki rozległy jest ten fragment rzeczywistości. Są tu nawet chmury, zbierają się wokół wierzchołków niektórych igieł. Powietrze jest lekko wilgotne i pachnie suszonymi drożdżami. Dziwne, monochromatyczne wypukłości podłoża, jak wzgórza i groble, są pewnie zapasami masy, czekającymi, aż zabiorą się za nie wielkie habitatowe asemblery. Próbuję dostrzec końce walca, ale giną we mgle, dziesiątki kilometrów stąd. Światło wydobywa się z tysięcy jaskrawych punkcików na stropie.

Umarłabym tu z głodu, zanimbym gdziekolwiek doszła.

Próbuję przez chwilę odpoczywać, ale niepokój zmusza do działania, więc ruszam. Wiem, że powinnam zatroszczyć się o to zmęczenie, lecz za każdym razem, gdy pomyślę o Kay, albo o konsekwencjach tego, co czai mi się w głowie i (jestem prawie pewna), powoduje te moje zaniki, niewiele mogę zrobić. Mogę tylko trzymać się drabiny i liczyć na to, że na następnym pokładzie będzie coś bardziej obiecującego — prawie kilometr wyżej. Tyle że pewnie nie dam rady tam dojść.

Kuśtykam, oddalając się od drabiny ku najbliższemu wzniesieniu. Może będzie tam jakaś maszyna emocjonalna, z którą da się porozumieć, coś pochodzącego spoza Ustroju YFH, coś, co umożliwi mi kontakt z rzeczywistością. Sprawdzam netlink, ale jest martwy i głuchy, nie wyświetla nic poza niedziałającą, zawieszoną listą punktów członków mojej kohorty. Osobliwa Żółcień, myślę tępo. To dlatego nie słyszę Sama, kiedy mówi „_ _”; system zliczania punktów jest oparty na Osobliwej Żółcieni.

Kilkaset metrów od wzniesienia zauważam oznaki życia. Coś mniej więcej wielkości taksówki, składającego się z luźno połączonych kul i prętów, kuli się na szczycie złoża. Wysuwa w moją stronę rurkowate czujniki, potem zjeżdża z górki, czujniki rozmazują się w opalizujące dyski, na grzbiecie zawirowują konstrukcje z prętów i kul. Kule rosną i cienieją, rozwijając się w kalafiorowate główki, tęczujące dyfrakcyjnie. Przystaję i czekam, aż przyjedzie. Podejrzewam, że to jakiś wyspecjalizowany konstruktor biomów, taki inteligentny ogrodnik. Jeśli będzie wrogi i będzie chciał mnie zabić, nic nie poradzę — równie dobrze mogłabym atakować czołg tępym nożem kuchennym — to jednak jest stosunkowo mało prawdopodobne. Tylko że ta wiedza nie ułatwia mi czekania.

Zbliża się do mnie niebezpiecznie szybko, ale w odległości trzech metrów wyhamowuje.

— Dzień dobry — mówię. — Masz moduł językowy?

Ogrodnik podsuwa się jeszcze bliżej, tak że nade mną góruje. Płatki rozwierają się i zwierają z cichutkim bzyczeniem.

— Kim jesteś i co tu robisz?

Odrobinę się rozluźniam.

— Jestem Robin. — Imię brzmi dziwnie, nieznajomo. — Co to za ustrój?

Brzęczy i cyka do siebie, rozpłaszczając się trochę u góry, jak zaskoczona kobra.

— Dzień dobry, Robin. To nie jest żaden ustrój. To sektor balastowy 89 RADUG-a Żniwiarz nauk. To nie jest biom mieszkalny. Co tu robisz?

Pozaustrój. Jestem na RADUG-u. Co oznacza, że na całym statku jest pewnie tylko jedna bramka długodystansowa, chroniona potężnymi firewallami… Zamykam oczy i staram się nie chwiać na nogach.

— Chcę się skontaktować z władzami, żeby zgłosić poważne przestępstwo. Masową kradzież tożsamości. Jeśli to nie ustrój, to co tu jest?

— Nie jestem uprawniony do przekazywania tej informacji. Jesteś Robin. Muszę cię zapytać: jak się tu dostałaś? Masz objawy fizycznego wyczerpania. Czy potrzebujesz pomocy medycznej?

Próbuję otworzyć oczy, ale powieki nie reagują.

— Pomocy — próbuję wykrztusić.

Potem otwieram oczy i jestem z powrotem na drabinie, zwisam z niej na jednej ręce, stopy dyndają nad otchłanią nieskończonego cylindra, nie ma w nim jednak szczebli, za to w środku jest kolejna rura, upstrzona tysiącami świetlnych punkcików. Coś wyłazi ze ściany i nachyla się nade mną.

— Pomocy — mówię do tego czegoś.

— Powiadomię kwaterę kapitana.

Ciemność.


* * *

Zwycięstwo w ramach lokalnej rozmaitości obwieściliśmy dziesięć mega temu i właśnie dociera do nas ogrom trudu odbudowy. Zapędziliśmy Osobliwą Żółcień z powrotem do pudełka i obaliliśmy oportunistyczne dyktatury, które pod nią wykwitły. Niestety, wojna się nie skończy, dopóki restart nie stanie się niemożliwy. A to już zupełnie inna kwestia.

— Problem polega na tym, że prawie połowa Rządu Tymczasowego gdzieś się rozpłynęła — mówi mi Sanni, teraz bardzo ważny pułkownik. (Jesteśmy na naradzie sztabowej w MilSpace, zatłoczonym, beżowym i bezpiecznie anonimowym). — Aresztowania grubych ryb poszły bardzo dobrze, ale gdzie podziała się reszta? — Jej głos pobrzmiewa niezadowoleniem.

— Nie mogli tak po prostu zniknąć, nie pozostawiając śladów, prawda? — To Al, anielsko cierpliwy posłaniec, który zapewnia naszemu zespołowi badawczemu kontakt z grupą wymagań operacyjnych i działem Interpretacji Otrzymanych Instrukcji w Kwaterze Głównej, którego zadaniem jest interpretacja pytyjskich stwierdzeń rzucanych od czasu przez naszego triumfującego mocodawcę. — Jest masa rachunków do wyrównania.

— Teraz o wiele łatwiej niż kiedyś prześliznąć się między palcami — tłumaczy cierpliwie Sanni. — Kiedy Republika była jednością, można było skutecznie śledzić poszczególne istoty. Kiedy Byt padł, zostało nam milion pozamykanych ustrojów, część nawet nie chce ze sobą gadać. Ich wewnętrzne modele danych nie są zgodne. Może tam tkwić masa niespójności, których nie uda się nam znormalizować.

Chodzi jej o to, że Republika Byt zapewniała dwie zestandaryzowane usługi fundamentalne dla każdej poakceleracyjnej cywilizacji: czas i uwierzytelnianie. Bez czasu nie można mieć pewności, że jeden instrument finansowy nie jest użyty jednocześnie w dwóch różnych miejscach. A bez uwierzytelniania nie można być pewnym, że osoba w ciele A jest właścicielem tożsamości A, a nie uzurpatorem, który ukradł kopię ciała A. Przed erą lotów kosmicznych czas nie był problemem, bo był funkcją geografii, a nie połączeń sieciowych, a śledzenie ludzi było proste, gdyż nie potrafili zmieniać sobie do woli gatunku, płci i wieku. Natomiast od czasów Akceleracji zapobieganie kradzieży tożsamości stało się jedną z podstawowych funkcji władz, jakichkolwiek władz. Nie chodzi tylko o zapobieganie najpoważniejszej zbrodni przeciwko człowiekowi — bez czasu i uwierzytelniania przestają działać takie drobiazgi jak pieniądze i egzekucja prawa.

Teraz, gdy Republika Byt jest w rozpadzie, nie wszystkie ustroje sukcesyjne posługują się tą samą podstawą czasu. Można wśliznąć się w niespójność i zniknąć. Nieszczęsny emigrant może opuścić Ustrój A i wylądować w Ustroju B z innym umysłem sterującym jego ciałem, podczas gdy podróżujące wraz z nim certyfikaty uwierzytelniające dalej będą wskazywać na tę pierwotną tożsamość. Jeśli firewalle bramek A nie ufają sobie nawzajem, masz ogromny problem. Dlatego właśnie zaszyliśmy się w tym ciemnym kubiku w MilSpace i dyskutujemy nad tym, zamiast wrócić do normalnego życia na zewnątrz.

— Z tymi pogrobowcami będzie paskudny problem — dodaje Sanni. — Ci pojedynczy, którzy chcą się poukrywać, to jeszcze pół biedy. Gdzieś się zaszyją, spreparują nową tożsamość, pokasują wspomnienia z wojny, zbudują sobie nowe życie. Cała banda pierdolonych zbrodniarzy pomyśli sobie: kurna, jutro mogę być kim tylko zechcę! Wtedy mamy dylemat, czy jest w ogóle sens ścigać dawnego kolaboranta, jeśli on już nawet nie pamięta, co wtedy robił? Myślę, że tym dezerterom trzeba po prostu dać spokój. Prawdziwa upierdliwość to będą grupy zorganizowane. Jeśli się nie rozproszą i zachowają pamięć, mogą próbować rozpętać to samo jeszcze raz. Paru może wyłapiemy na analizie ruchu sieciowego, ale co, jeśli gdzieś postawią sobie remikser tożsamości? Jeśli będą w stanie namówić dużo czystych istot do wejścia do izolowanego ustroju, gdzie zmieszają się ze zbrodniarzami — ciała wchodzą, ciała wychodzą, a my skąd mamy wiedzieć, co się dzieje w środku? Jeśli mają pod kontrolą firewall, mogą robić na nim różne numery. Taka gra w trzy karty.

— Czyli trzeba się za czymś takim rozglądać — proponuje Al.

Wbijam w niego wzrok, ale zanim się odezwę, zmuszam się do odczekania paru sekund. On czasami wolno kojarzy.

— Ten opis pasuje do dowolnego nowoczesnego ustroju — zauważam. — A nie mamy jeszcze wszędzie skonsolidowanej władzy, rozbiliśmy tylko sieć koordynacyjną OŻ w podsieciach, z którymi mamy bezpośrednią łączność. Jeśli mamy posprzątać, musimy posunąć się dalej.

— No i co z tego? — Al sygnalizuje symbolem rozbawienie, choć ma twarz, na którą mógłby przywołać uśmiech. — To jest długotrwały proces. Może trzeba by się zastanowić, co zrobicie z tymi zbrodniarzami, jak już ich złapiecie?

Загрузка...