4. Zakupy

Reeve i Sam Brown — to nie ich, lecz nasze prawdziwe nazwisko — są parą przedstawicieli klasy średniej z lat 1990-2010, z samego środka ciemnych wieków. Są tak zwanym „małżeństwem”, co oznacza, że mieszkają razem i zasadniczo żyją w związku monogamicznym, oficjalnie zatwierdzonym przez rząd ustroju oraz władze ideologiczne/religijne. Jest to komórka ciesząca się szacunkiem społeczeństwa.

Dla celów projektu naukowego, państwo Brown są aktualnie bezrobotni, choć posiadają oszczędności wystarczające na wygodne życie przez mniej więcej „miesiąc”, w tym czasie muszą jednak starać się znaleźć pracę. Niedawno przenieśli się na przedmieście, do domku z półpiętrem i własnym ogródkiem — jak się zdaje, jest to szczątkowa instalacja ogrodnicza, utrzymywana ze względów estetycznych i zwyczajowych — przy drodze z pełnowymiarowymi drzewami po obu stronach, oddzielającymi go od innych, podobnych z wyglądu domów. „Droga” to pozbawiony ścian korytarz transportowy, umożliwiający transport naziemny autami i ciężarówkami. („Auta” chyba gdzieś kiedyś widziałam, ale co to jest „ciężarówka”?). W tym miejscu symulacja się kończy — choć całe otoczenie ma naśladować powierzchnię planety, „niebo” jest wyświetlaczem wiszącym dziesięć metrów nad naszymi głowami, a „droga” po dwustu metrach w każdą stronę znika w tunelach, kryjących wejścia do bramek T. Ściany komory są obsadzone roślinnymi barierami utrudniającymi dostęp do nich. Symulacja jest całkiem przyzwoita, jeśli wziąć pod uwagę, że, według tabletu, naprawdę mieści się w paru walcowatych habitatach (orbitujących w pasach akrecyjnych trzech czy czterech brązowych karłów, odległych od siebie o setki miliardów kilometrów próżni), ale prawdziwe to nie jest.

A nasz dom…

Wychodzę z szafy, w której zmaterializowaliśmy się z Samem, i się rozglądam. Szafa znajduje się w czymś w rodzaju szopy: chropowate ceramiczne kafle na podłodze i cienkie, przezroczyste panele w ścianach (według Sama zwane „oknami”) przytrzymywane kratką białych plastikowych pasków, zakrzywiających się u góry. Wszędzie jest pełno rzeczy. Ze ścian zwisają koszyczki z małymi, kolorowymi roślinami, drzwi — zrobione z pasków drewna sprytnie zazębiających się wokół przezroczystej płytki — i tak dalej. Pod drzwiami leży, nie wiadomo dlaczego, mata z czegoś przypominającego szorstki dywan. Otwieram drzwi, a to, co widzę, jest jeszcze bardziej dezorientujące.

— Myślałam, że to ma być mieszkanie — mówię.

— Nie byli za dobrzy w prywatności. — Sam rozgląda się, jakby próbował zidentyfikować, które artefakty coś mu mówią. — Nie znali anonimowości w przestrzeni publicznej. Ani bramek T. Dlatego całą prywatną przestrzeń skupiali w domu, w jednym miejscu. To się nazywa „budynek” i ma dużo pomieszczeń. To jest tylko przedsionek.

— Skoro tak mówisz. — Czuję się jak kretynka. Wchodzę do domu i ląduję w korytarzu z drzwiami po trzech stronach. Łażę od pokoju do pokoju, sapiąc z niedowierzaniem.

Starożytni znali dywany. Są wystarczająco grube, by wytłumić denerwujące klik-klak moich butów. Ściany są pokryte jakąś drukowaną tkaniną, statyczną, ale dość miłą dla oka. Okna w pokoju od frontu wychodzą na ziemny garb obsadzony kolorowymi kwiatkami, a te z tyłu na połać krótko przyciętej trawy. We wszystkich pokojach jest pełno mebli, przysadzistych, ciężkich, zrobionych z kawałów drewna, metalu i czegoś, co, jak zakładam, chyba jest diamentem konstrukcyjnym. Mieli hopla na punkcie kątów prostych, relegując krzywe do drobnych przedmiotów i jakichś nieokreślonych, martwych z wyglądu machin. Z tyłu domu jest jeden pokój, gdzie znajduje się wiele metalowych powierzchni, stoi coś przypominającego otwarty zbiornik na wodę, a na wszystkich szafkach są rozstawione dziwne urządzenia. Natomiast w małym pokoiku pod schodami jest rozpoznawalna, choć na oko prymitywna wysokograwitacyjna toaleta.

Kręcę się po korytarzu na piętrze, próbując dojść przeznaczenia poszczególnych pokojów. Dzielili je według zastosowania, choć zdaje się, że większość służy do różnych celów. Jeden to chyba łazienka, ale jest za duża i chyba się zawiesiła — wysunięte i nieruchome są wszystkie moduły higieniczne naraz. W paru pokojach są powierzchnie do spania i wielkie drewniane szafy. Zaglądam do jednej — nie ma w niej nic poza drążkiem ciągnącym się od końca do końca. Wisi na nim jakby wspornik na haczyku.

Bardzo to wszystko zagadkowe. Siadam na łóżku i wyciągam tablet, który właśnie brzęknął sygnałem. Co teraz? — zastanawiam się.

Tablet wypączkowuje przycisk, strzałkę i mówi: ABY OTRZYMAĆ OPIS, WSKAŻ PRZEDMIOT.

Okay, więc mają system pomocy, myślę. Z ulgą wskazuję nim pudełkowatą szafę i naciskam guzik.

SZAFA NA UBRANIA. Pomieszczenie do przechowywania ubrań przed użyciem. Uwaga: używane ubrania można oczyścić przy użyciu PRALKI, która znajduje się w KOTŁOWNI w piwnicy. Jako nowo przybyli, macie tylko jeden komplet ubrań. Sugerowane zadanie na jutro — pojechać do centrum i kupić nowe ubrania.

Swędzą mnie stopy. Odruchowo zrzucam z nóg buty, z przyjemnością pozbywając się denerwujących obcasów. Potem zsuwam z ramion czarny żakiet bez kieszeni i chowam go w szafie, wieszając na zwisającym z drążka ustrojstwie z haczykiem. Wygląda tam bardzo samotnie i nagle czuję się strasznie dziwnie. Wszystko tu jest takie cudaczne. Jak Sam to znosi? — zastanawiam się z obawą; na przyjęciu zapoznawczym czuł się nieszczególnie, więc jeśli to wszystko jest dla niego równie dziwaczne, jak dla mnie…

Zanim zejdę na dół, czekam aż przestanie mi się kręcić w głowie. (Po drodze wpada mi do niej pewna myśl. Czy w „domu” nosi się to samo ubranie, co na zewnątrz? Ci goście mieli osobowości wyraźnie rozdwojone na prywatną i publiczną — pewnie mieli także inne stroje na okazje oficjalne i nieoficjalne). W rezultacie żakiet zostawiam na górze, ale z odrobiną żalu wkładam z powrotem buty.

Sama zastaję w salonie, rozwalonego w rogu ogromnej sofy, naprzeciwko sporego czarnego pudła z zakrzywioną soczewką, wyświetlającą kolorowe, choć płaskie obrazy. Wydaje głośny, niewyraźny dźwięk.

— Co to? — pytam, a on podskakuje prawie pod sufit.

— Nazywa się „telewizor” — odpowiada. — Oglądam mecz.

— Aha.

Obchodzę sofę i siadam w jej połowie, na tyle blisko, żeby móc wziąć go za rękę, ale na tyle daleko, by siedzieć oddzielnie, jeśli tego zechcemy. Patrzę na ruchome obrazki. Jakieś mechy — nie, to chyba są ortosi, mężczyźni, tak? W zbrojach. Tworzą stające naprzeciwko siebie grupy. Są oznaczeni kolorami.

— Czemu to oglądasz? — pytam.

Jeden z nich rzuca drugiej grupie ortosów coś niebezpiecznie podobnego do miny szturmowej. Tamci próbują się na nią rzucić. Potem zaczynają biegać i walczyć o panowanie nad miną. Po jakimś czasie ktoś gwiżdże gwizdkiem i znów rozlega się ten ryk — teraz uświadamiam sobie, że wydaje go tłum oglądający ten… rytuał? Autoegzekucję na wyścigi? Grę? — z rzędów siedzeń z tyłu.

— To podobno była popularna rozrywka. — Sam kręci głową. — Pomyślałem, że popatrzę, może coś zrozumiem…

— Co mamy przede wszystkim zrozumieć? — pytam, nachylając się ku niemu. — Eksperyment czy to, jak w nim żyć?

Wzdycha, podnosi czarny prostokąt z guzikami, wskazuje nim czarne pudło i czeka, aż obraz zgaśnie.

— Tablet powiedział, że powinienem spróbować — przyznaje.

— A mój powiedział, że jutro mamy pojechać i kupować ubrania. Mamy tylko to, co na sobie, a te rzeczy chyba szybko się brudzą i zaczynają śmierdzieć. Nie możemy po prostu ich wyrzucić i zrobić nowych, trzeba je kupować w mieście. — Przychodzi mi coś do głowy. — A kiedy człowiek jest głodny, to co się robi?

— Jest kuchnia. — Wskazuje brodą drzwi do pokoju z zagadkowymi urządzeniami. — Ale jeśli nie umiesz jej używać, można zamówić jedzenie przez telefon. Taka sieć, ale tylko głosowa.

— Jak to, „nie umiesz jej używać” — pytam go, unosząc brwi.

— Powtórzyłem, co powiedział tablet. — Sam przybiera obronny ton.

— Pokaż no.

Podaje mi. Szybko czytam tekst, na który patrzył. Obowiązki domowe: ludzie w ciemnych wiekach, kiedy żyli razem, rzekomo dzielili się pracą według płci. Mężczyźni wykonywali płatne zajęcia; od kobiety oczekiwano, że będzie sprzątać i porządkować dom, kupować i przygotowywać jedzenie, kupować ubrania, czyścić je i obsługiwać domowe urządzenia, podczas gdy mężczyzna pracował.

— Gówno prawda! — mówię.

— Myślisz? — Patrzy na mnie dziwnie.

— Raczej tak. Wzięte żywcem z najprymitywniejszych ludzkich kultur. Żadnemu zaawansowanemu społeczeństwu nie przyszłoby do głowy zostawianie w domu połowy siły roboczej i arbitralne dzielenie pracy. Nie wiem, z jakich źródeł oni wzięli te bzdury, ale wygląda to mało wiarygodnie. Gdybym miała zgadywać, to pewnie jakieś radykalnie normatywistyczne dokumenty wzięli za opisowe. — Stukam palcem w jego tabliczkę. — Zanim wezmę to za dobrą monetę, chcę zobaczyć wyniki jakichś poważnych badań socjologicznych. My w każdym razie nie musimy żyć w ten sposób, nawet jeśli tak nakazują większości zombiaków w swoim ustroju. To tylko ogólna wytyczna, w każdej kulturze jest pełno odstępstw.

Sam się nad czymś zastanawia.

— Według ciebie, źle to urządzili?

— No, pewności nie mam, dopóki nie zobaczę źródeł i nie sprawdzę, jakie mają skrzywienie. Ale nie ma mowy, żebym wykonywała wszystkie prace domowe. — Uśmiecham się szeroko, łagodząc to stwierdzenie. — Mówiłeś, że można zamówić jedzenie za pomocą „telefonu”?


* * *

Kolacja ma postać okrągłego, płaskiego, pieczonego placka, zwanego „pizzą”. Jest na nim ser, ale także przecier pomidorowy i inne rzeczy, dzięki którym da się ją przełknąć. Całość jest tłusta, gorąca i przychodzi krótkodystansową bramką w szafce na werandzie, a nie żadną „ciężarówką”. Jestem trochę rozczarowana, ale uznaję, że ciężarówka może poczekać do jutra.

Po kolacji Sam się odpręża. Zdejmuję buty, rajstopy i przekonuję go, że lepiej się poczuje bez marynarki i tego tak zwanego „krawata” — zresztą nie muszę specjalnie go przekonywać.

— Pojęcia nie mam, po co to nosili — skarży się.

— Później poszukam jakichś materiałów. — Cały czas siedzimy na sofie, opierając na kolanach otwarte pudełka z pizzą i jedząc palcami gorące, tłuste kawałki. — Sam, czemu zgłosiłeś się do eksperymentu?

— A bo co? — Robi spanikowaną minę.

— Jesteś nieśmiały, nie radzisz sobie w sytuacjach towarzyskich. A z góry mówili nam, że trzeba będzie żyć w społeczeństwie z ciemnego wieku przez jedną dziesiątą giga, bez możliwości wyjścia. Nie przyszło ci do głowy, że to mało rozsądne?

— To dosyć osobiste pytanie. — Zaplata ręce na piersi.

— Właśnie. — Wbijam weń wzrok.

Przez moment ma tak smutną minę, że chciałabym cofnąć te słowa.

— Musiałem uciec — mruczy.

— Od czego?

Odkładam swoje pudełko na podłogę i idę po dywanie do dużego, drewnianego mebla z szufladami i szafkami pełnymi butelek z alkoholem. Biorę dwa kieliszki, otwieram butelkę, wącham zawartość — i tak nic nie wiadomo, dopóki się nie spróbuje — i nalewam. Potem niosę je z powrotem na sofę i podaję mu jeden.

— Kiedy wyszedłem z rehabilitacji… — Gapi się w telewizor, co dziwne, bo machina jest wyłączona. Pod butami ma coś w rodzaju krótkich, grubych pończoch. Nerwowo wygina palce stóp. — Poznawało mnie za dużo ludzi. Bałem się. Myślę, że to moja wina, ale gdybym został, mogliby mi coś zrobić.

— Coś zrobić?

Sam jest wielki, ma gęste włosy, nie porusza się zbyt szybko i robi wrażenie bardzo łagodnego. Myślałam, że poszczęściło mi się z nim — w tych nuklearnych związkach łatwo jest się nad kimś poznęcać, on jednak jest tak nieśmiały i wycofany, że w ogóle nie widzę problemu.

— Byłem trochę stuknięty — mówi. — Wiesz, niektórzy ludzie po głębokiej resekcji pamięci przechodzą fazę psychopatii dysocjacyjnej. Było naprawdę strasznie. Zapominałem się zbackupować, wszczynałem walki i ludzie ciągle musieli zabijać mnie w samoobronie. Zrobiłem z siebie kompletnego idiotę. A kiedy to przeszło… — Kręci głową. — Czasem po prostu masz ochotę się schować. Może po prostu trochę za dobrze się schowałem.

Patrzę na niego uważnie. Nie wierzę ci, decyduję.

— Wszyscy od czasu do czasu robimy z siebie idiotów — mówię, próbując nadać temu spostrzeżeniu ton pociechy. — Proszę, spróbuj. — Unoszę kieliszek. — Napisane było „wódka”.

— Za zapomnienie. — Unosi kieliszek. — I za jutro.

Budzę się sama w obcym pokoju, leżę na podwyższeniu do spania, pod workiem z tkaniny wypchanym jakimiś włóknami. Przez kilka panicznych chwil nie pamiętam, gdzie jestem. Boli mnie głowa, w oczy jakby ktoś sypnął piaskiem: jeśli tak ma wyglądać życie w ciemnych wiekach, to je sobie zabierzcie. Ale przynajmniej nikt nie chce mnie teraz zabić, powtarzam sobie, starając się znaleźć jakieś jasne strony. Wytaczam się z łóżka, przeciągam i idę do łazienki.

Wszystko przez to, że jestem taka rozkojarzona. Po drodze zderzam się z Samem. Jest nagi, ma zmęczony wzrok, wygląda na śpiącego, a ja po prostu rozpłaszczam mu się na piersi.

— Oj — mówię.

— Dobrze się czujesz? — pyta jednocześnie.

— Chyba tak. — Odsuwam go o parę centymetrów, zadzieram głowę i patrzę mu w twarz. — Przepraszam. A ty?

Ma niespokojną minę.

— Mieliśmy kupić sobie ubrania i, eee… rzeczy. Prawda?

Z nagłym zdenerwowaniem uświadamiam sobie, że oboje jesteśmy nadzy, a on jest większy ode mnie i cały owłosiony.

— No, mieliśmy — mówię, patrząc na niego nieufnie. Tyle włosów: normalnie nie zdecydowałabym się na kogoś tak mało eleganckiego, po czym uświadamiam sobie, że on też patrzy na mnie, jakby pierwszy raz widział mnie na oczy.

Sytuacja jest delikatna, potem jednak on kręci głową, rozładowując napięcie.

— Tak. — Ziewa. — Mogę iść pierwszy do łazienki?

— Pewnie.

Robię krok w bok, przeciska się obok mnie. Odwracam się, patrzę za nim. Nie jestem pewna, co czuję, dzieląc „dom” z nieznajomym, który jest większy, silniejszy i sam przyznał się do epizodów przemocy w przeszłości. Ale… chyba nie mnie go krytykować. Znając się z Kay mniej więcej tyle czasu, byliśmy już razem na szalonej orgii, pieprzyliśmy się do upadłego — jeśli to nie jest impulsywne zachowanie, to już nie wiem… może i Sam ma rację. W naszej sytuacji seks jest nieprzyjemną komplikacją, zwłaszcza gdy jeszcze nie wiemy, jakie naprawdę są reguły. O ile są jakieś reguły. Do głosu próbują dojść niewyraźne wspomnienia: mam wrażenie, że przed operacją miałam związki zarówno z mężczyznami, jak i kobietami. Może i bi, może i poli — nie pamiętam. Kręcę głową i wracam do pokoju, żeby wbić się w kostium.

Przygotowując się, biorę do ręki tablet. Mówi mi, żebym zajrzała do szafy na werandzie. Schodzę na dół i stwierdzam, że na werandzie jest strasznie zimno — czy ci ludzie nie mieli sensownych systemów podtrzymywania życia? — a kredens, który wczoraj mieścił w środku bramkę T, teraz ma tam ślepą ścianę i parę półek. Na jednej leży para niewielkich torebek z nieinteligentnej tkaniny. Mają masę kieszonek, a kiedy otwieram jedną z nich, widzę, że jest pełna plastikowych prostokącików z liczbami i nazwiskami. Tablet mówi mi, że to „karty kredytowe” i możemy z ich pomocą uzyskać „gotówkę” albo płacić nimi za towary i usługi. Prymitywne i niewygodne, ale i tak je biorę. Odwracam się od drzwi, wtedy nagle dzwoni mi netlink.

— Eee? — Rozglądam się. Kiedy zerkam na portfele w mojej dłoni, zapala się nad nimi jaskrawoniebieski kursor, a netlink mówi: DWA PUNKTY. — O co kur… — Staję jak wryta.

Tablet wydaje sygnał.

Instrukcja: społeczne punkty są przyznawane i odbierane za zachowania zgodne lub niezgodne z publicznymi normami. To jest pierwszy przykład. Twoja społeczna punktacja może także spadać lub rosnąć w zależności od zbiorczego wyniku całej twojej kohorty. Po zakończeniu symulacji wszyscy badani otrzymają premię pieniężną proporcjonalną do ich punktacji; kohorta z najlepszym wynikiem otrzyma dodatkową premię w wysokości 100% ich wypłat.

— No i dobra. — Biegnę z powrotem, żeby dać Samowi jego portfel.

Kiedy wchodzę do środka, on już schodzi na dół.

— Proszę — mówię, pokazując mu oba portfele — ten jest twój. Możesz je nosić, dopóki nie kupię sobie takiej torby na ramię? Nie mam gdzie włożyć swojego.

— Jasne. — Bierze rzeczy. — Czytałaś instrukcję?

— Zaczęłam… potrzebowałam coś poczytać na sen. No to… a jak się jedzie do miasta?

— Wezwałem taksówkę. Przyjedzie po nas za chwilę.

— Dobra. — Lustruję go od stóp do głów. Włożył z powrotem swój kostium, dalej źle na nim leży. Mimo woli stukam niecierpliwie palcami stóp. — Najpierw ubrania. Dla ciebie i dla mnie. Gdzie pojedziemy? Wiesz, gdzie sprzedają takie rzeczy?

— Jest coś, co nazywa się „dom towarowy”, instrukcja mówiła, żeby od tego zacząć. Może znajdziemy też inne sklepy.

— Hm. — Przychodzi mi coś do głowy. — Głodna jestem. Myślisz, że tam będzie jakiś lokal z jedzeniem?

— Może.

Przed drzwiami pojawia się coś dużego i żółtego.

— To to? — pytam.

— A ja wiem? — Wygląda na zdenerwowanego. — Chodź, zobaczymy.

Ten żółty sprzęt to taksówka, auto, które wynajmuje się na hektosekundy. Z przodu siedzi człowiek-operator, z tyłu jest coś jakby tapicerowana ławeczka do siedzenia. Wchodzimy, Sam nachyla się ku kierowcy.

— Proszę nas zawieźć do najbliższego domu towarowego — mówi.

Operator kiwa głową.

— Do Macy’s. W centrum. To będzie pięć dolarów.

Gdy wyciąga rękę, zauważam, że ma idealnie gładką skórę i brak mu paznokci. To zombiak? — zastanawiam się. Sam wyciąga „kartę kredytową”, operator przeciąga nią między palcami i oddaje. Sam siada wygodniej, maszyna szarpie i jedziemy. Taksówka wydaje rozmaite odgłosy, tak głośne, że boję się, że za chwilę nastąpi awaria — pod spodem coś głośno łomocze, z przodu warczy — ale wyjeżdżamy na drogę i przyśpieszamy ku tunelowi. Chwila ciemności — i jesteśmy gdzie indziej, jedziemy drogą pomiędzy dwoma rzędami budynków o szarych fasadach. Taksówka staje, drzwi obok Sama otwierają się ze szczęknięciem.

— Jesteśmy w centrum — mówi operator. — Proszę wysiadać.

Sam marszczy czoło nad tabletem, potem się prostuje.

— Tędy — mówi, po czym rusza ku jednemu z najbliższych budynków, który ma na dole rząd drzwi.

Idę za nim.

W sklepie od razu się gubię. Wszędzie jest tyle rzeczy, spiętrzonych w stosy, poukładanych w koszach, a między tym wszystkim łazi mnóstwo ludzi. Ci w dziwnych mundurach to obsługa sklepu, jej zadaniem jest pomóc ci znaleźć towar i wziąć od ciebie pieniądze. Nie ma tu asemblerów i katalogów — podejrzewam, że mogą sprzedać tylko to, co widać — dlatego pewnie wszędzie pełno towarów. Pytam kogoś z obsługi, gdzie znajdę ubrania, i słyszę odpowiedź:

— Na trzecim piętrze, proszę pani.

W środkowej części, pod wysokim sufitem, są ruchome schody, ruszam więc na trzeci poziom i się rozglądam.

Ubrania. Masa ubrań. Więcej naraz niż sobie kiedykolwiek wyobrażałam — i wszystkie zrobione z głupiego włókna, bez możliwości wyszukania tego, czego chcesz, i dostosowania do odpowiedniego rozmiaru! Jak oni w ogóle byli w stanie znaleźć to, czego im potrzeba? Pomylony system — ładujesz wszystko do wielkiego budynku i niech kupujący wybierają sobie na chybił trafił. Jest tu jeszcze parę osób, które spacerują i macają towary, lecz kiedy podchodzę do nich, okazują się zombiakami udającymi normalnych ludzi. Nikt inny jeszcze tu nie dotarł. Chyba musieliśmy wcześnie wstać.

Wędruję przez las obwieszonych żakietami stojaków, aż spotykam zombiaka z obsługi.

— Ej — mówię. — Co się dla mnie nadaje?

Wygląda jak ortohumanoidalna kobieta, nosi niebieską spódnicę i żakiet oraz te buty o niewygodnych obcasach. Uśmiecha się do mnie po robociemu.

— A jakich produktów pani potrzebuje?

— Potrzebuję… — Waham się. — Bielizny. — Te rzeczy nie czyszczą się same. — Żeby wystarczyło na tydzień. I trochę par pończoch… — skoro ta na lewej nodze już mi się podarła — i jeszcze komplet identyczny, jak ten, który mam na sobie. I buty… Mogę dostać spodnie?

— Proszę czekać. — Sprzedawca zamiera. — Proszę tędy. — Prowadzi mnie do pulpitu obok wystawy z posągami w powiewnych, długich sukienkach, z drzwi w ścianie wychodzi inny zombiak objuczony paczkami. — Oto pani zamówienie. Spodnie, produkt niedostępny w tym dziale. Proszę podać szablon, a dostarczymy ubranie w odpowiednim rozmiarze.

— O. — Rozglądam się. — Mogę tu coś sobie wybrać?

— Tak.

Przez parę kilosekund spaceruję po sklepie, wypatrując jakichś nadających się ciuchów. Spodni mają tu bardzo mało i wszystkie na oko uszkodzone — zrobione z grubego niebieskiego materiału i porozdzierane na kolanach. W końcu ląduję w innym dziale sklepu, gdzie widzę na stojakach spodnie. Byłyby w sam raz, proste, czarne, bez żadnych dziur.

— Poproszę takie w moim rozmiarze — mówię do najbliższego sprzedawcy, mężczyzny.

— Produkt niedostępny w damskim rozmiarze — mówi.

— Aha. Świetnie. — Drapię się po głowie. — Możecie go przerobić?

— Produkt niedostępny w damskim rozmiarze — powtarza. Netlink mi dzwoni. Nad wieszakiem ze spodniami pojawia się czerwona ikona: NARUSZENIE NORMY SPOŁECZNEJ.

— Hm. — Czyli są ograniczenia, co mi sprzedadzą, a co nie? To się robi irytujące. — Czy możecie dać mi takie w moim rozmiarze? Są dla mężczyzny o dokładnie takim wzroście, jak ja.

— Proszę czekać.

Czekam, niecierpliwiąc się. W końcu z dyskretnych drzwi w ścianie sklepu wyłania się mężczyzna z obsługi z pakunkiem.

— Pani prezent, proszę.

— Aha. — Powstrzymując uśmiech, biorę spodnie, przypominam sobie o tych denerwujących butach i jak… — Proszę mnie zaprowadzić do działu z butami. Chcę buty w moim rozmiarze, dla mężczyzny…

Płacąc „kartą kredytową”, zarabiam następne punkty społeczne: jak dotąd mam ich pięć.

Sama znajduję jakieś pięć kilosekund później w dziale mebli. Oboje jesteśmy potwornie objuczeni torbami, ale on kupuje przenośny pojemnik zwany „walizką” i pakujemy do niego większość zakupów. Ja kupiłam sobie torbę na ramię i parę butów do kostek z miękkimi podeszwami, nie klekocących przy chodzeniu — poprzednie wetknęłam do torby, na wypadek gdyby miały się kiedyś przydać — i chodzi mi się teraz o wiele wygodniej.

— Chodź, rozejrzyjmy się, gdzie by można coś zjeść — proponuje Sam.

— No dobra.

Naprzeciwko Macy’ego, po drugiej stronie ulicy, jest lokal z jedzeniem, prawie jak prawdziwy, z tym, że dania przynosi ludzka (no, zombiacka) obsługa i podobno są przygotowywane przez innych ludzi w kuchni. Na szczęście to tylko symulacja, bo zrobiłoby mi się mocno niedobrze. Przed dalekimi misjami bojowymi uczą, jak syntetyzować jedzenie z odpadków biologicznych albo martwych towarzyszy, ale to zupełnie inna sprawa. To ma być cywilizacja, czy coś w tym rodzaju. Zamawiamy z menu wydrukowanego na arkuszu białej folii, potem siadamy i czekamy na jedzenie.

— Jak tam twoje zakupy? — pytam Sama.

— Nie najgorzej — mówi ostrożnie. — Kupiłem sobie bieliznę. I trochę spodni i koszulek. Tablet mówi, że jest bardzo dużo społecznych konwencji dotyczących ubrań. Jakieś rzeczy można nosić, innych nie można, inne trzeba. Strasznie to zamotane.

— Mów mi jeszcze. — Opowiadam mu o kłopotach z zamówieniem spodni bez dziur.

— Piszą… — Wyciąga tablet. — O, jest. Konwencje społeczne. Nie było to skodyfikowane, ale na początku ciemnych wieków kobietom nie wolno było nosić spodni, a mężczyznom spódnic. — Marszczy czoło. — Mówią także, że te zwyczaje zmieniły się mniej więcej w połowie okresu.

— Będziesz się trzymać instrukcji? — pytam, kiedy podchodzi zombiak i stawia koło naszych nakryć po szklance bladożółtego płynu zwanego piwem.

— Zawsze mogą nas ukarać punktami — mówi, wzruszając ramionami. — Ale chyba masz rację. Nie musimy robić niczego, co nam nie odpowiada.

— Racja. — Zadzieram prawą nogę i kładę stopę na stolę. — Zobacz.

— But. Wysoki.

— Z działu męskiego. Ale dopasowali go dla mnie, kiedy powiedziałam, że to prezent dla mężczyzny, który ma ten sam rozmiar.

— O.

Uświadamiam sobie, że pokazuję nogę z rozdartą pończochą, i chowam ją pod stół.

— Są ograniczenia, choć trochę autonomii mamy. Ale jak już tu jesteśmy, to chyba możemy sobie żyć, jak chcemy, nie?

Przynoszą talerze z jedzeniem — syntetyczne steki, sztuczne warzywa zaprojektowane tak, jakby wyrosły w błotnistym zakątku dzikiej biosfery, oraz miseczki z jaskrawymi przyprawami. Przez chwilę zajmuję się tylko swoim talerzem. Jestem naprawdę głodna, a jedzenie jest smaczne, choć trochę za proste. Przynajmniej nie umrzemy tutaj z głodu. Szybko się nasycam.

— Nie wiem, czy się da — mamrocze Sam z pełnymi ustami. — No wiesz, ta punktacja…

— Niczego nam nie zabrania — przerywam mu, odsuwając od siebie talerz. — Musimy tylko się umówić, że nie zwracamy na nią uwagi, i możemy robić, co chcemy.

— Chyba tak. — Widelcem pakuje do ust kolejny kawałek steku.

— A zresztą, nie mamy pojęcia, co właściwie jest wykroczeniem. No, rozumiesz: co właściwie trzeba zrobić, żeby stracić punkt? Albo zarobić? Tego nam nie powiedzieli, kazali tylko „przestrzegać reguł i zbierać punkty”. — Dźgam widelcem w jego stronę. — W tabletach mamy te wszystkie teksty informacyjne, tyle pierdoł o społeczeństwie zdeterminowanym genetycznie i wszystkich tych durnych zwyczajach, ale nie rozumiem, jak to może na nas wpływać, jeśli sami nie chcemy. Każde społeczeństwo ma trochę elastyczności, a ci goście po prostu wzięli pierwszą z brzegu wąską, normatywną interpretację, jaka wpadła im w ręce. Jak dla mnie, pewnie z lenistwa.

— A co inni sobie pomyślą? — pyta.

— Co sobie pomyślą? — Wytrzeszczam na niego oczy. — Będziemy tu przez sto mega. Naprawdę myślisz, że premia na koniec będzie dla nich ważniejsza niż, powiedzmy, konieczność noszenia przez trzy lata butów z durnymi szpicami, od których bolą nogi?

— Zależy. — Sam odkłada nóż. — Wszystko to zależy od tego, jaki będzie punkt równowagi między wygodą kosztem komfortu innych ludzi a własnym przyszłym bogactwem. — Zastanawia się nad czymś. — Ten protokół jest… interesujący.

— No dobra. — Wstaję. — To go przetestujemy. — Strząsam żakiet, kładę go na oparciu krzesła.

Paru jedzących zombiaków się ogląda.

— Ej, patrzcie! — krzyczę. Rozpinam zamek sukienki, zsuwam ją do kostek.

Sam jest zszokowany. Obserwując jego twarz, sięgam za siebie i odpinam biustonosz, zrzucam go, po czym wchodzę na krzesło i ściągam pończochy i stringi.

— Patrzcie na mnie!

Sam unosi na mnie wzrok, a gdy widzę jego minę, twarz zaczyna mi płonąć…

Wtem w moim polu widzenia rozlewa się czerwony błysk, netlink piszczy głośno jak alarm dekompresyjny, którego uczymy się bać, zanim jeszcze umiemy chodzić. MINUS DZIESIĘĆ PUNKTÓW ZA PUBLICZNE OBNAŻENIE — mówi.

Gdy rozjaśnia mi się przed oczyma, widzę, jak kelnerzy i szef sali lecą ku mnie z ręcznikami i fartuchami, żeby tylko coś zrobić, cokolwiek, żeby zakryć ten straszny widok. Sam ciągle patrzy na mnie z dołu — teraz nie tylko ja się rumienię. Schodzę z krzesła, trzech czy czterech zombiaków-mężczyzn, wszyscy więksi ode mnie, zbiera się wokół, łapie mnie za ramiona i niesie gdzieś na zaplecze. Powstrzymuję odruchowy wrzask: „Nie mogę się ruszyć!”. Oni jednak niosą mnie prosto do damskiej toalety, po czym tylko wpychają za drzwi i zostawiają. Chwilę później, gdy jeszcze łapię oddech, drzwi otwierają się ponownie i ktoś ciska mi pozbierane ciuchy.

„Minus dziesięć punktów za naruszenie porządku publicznego”, intonuje mój netlink. Wezwano policję. Funkcja pomocy radzi naprawić wykroczenie w ubiorze i wyjść.

Cholera, cholera… Przez chwilę mozolę się z sukienką, wciągając ją przez głowę, a potem wciskam ramiona w żakiet. Bielizna może poczekać — nie wiem, co to ta „policja”, ale nie brzmi to dobrze. Otwieram drzwi i wyglądam zza rogu — nie ma nikogo, tylko krótki korytarz z drzwiami prowadzącymi do restauracji i drugimi z napisem WYJŚCIE EWAKUACYJNE. Otwieram je i ląduję w wąskim zaułku pełnym pojemników na kółkach. Śmierdzą rozkładającym się jedzeniem. Trochę się trzęsąc, idę uliczką do końca, potem skręcam w lewo i znów w lewo.

Na ulicy wpadam prosto na Sama.

— Teraz będziesz poważnie traktować protokół? — syczy mi do ucha. — Mało mnie nie aresztowali!

— Aresztowali? Co to znaczy?

— Policja — dyszy ciężko. — Mogą cię zabrać i zamknąć. To się nazywa „areszt”. — Ciągle ma czerwoną twarz i jest wyraźnie zdenerwowany. — Mogli ci coś zrobić.

Wzdrygam się.

— Jedźmy do domu — mówię.

— Zawołam taksówkę — burczy. — Na jeden dzień już dosyć narozrabiałaś.


* * *

Sam kupił sobie przedmiot zwany „telefonem komórkowym” — to kieszonkowy zamiennik wielkiego terminalu sieciowego, podłączonego kablem do ściany. Trzyma go w kieszeni. Mówi coś do niego i za parę hekto podjeżdża taksówka. Idziemy do domu, Sam wpada do salonu, zostawiając walizkę w przedpokoju, i włącza telewizor. Przez chwilę chodzę na palcach, w końcu zaglądam — ma lekko zdziwioną minę, ale jest pochłonięty oglądaniem meczu futbolowego.

Spędzam trochę czasu w sypialni, czytając swój tablet. Pełno w nim rad na temat życia w ciemnych wiekach, ale kompletnie nie mają sensu — po odarciu ze społecznego kontekstu i historii, która tłumaczy, jak wykształcił się dany zwyczaj, większość tego, co robili, wydaje się nieuzasadniona i głupia. Ciągle męczy mnie, że eksperyment w restauracji ugodził we mnie rykoszetem (jak to możliwe, żeby w kontekście racjonalnego społeczeństwa nienoszenie ubrania było aż tak niebezpieczne?), po chwili jednak uświadamiam sobie, że rano, kiedy chodziłam nago po domu, nie dostałam kopa. Zdejmuję więc ciężkie buty, potem sukienkę, która już trochę zalatuje. Schodzę na dół, zabieram zakupy i zanoszę je do pokoju. Układam je w szafie. Jest w niej miejsce na dziesięć razy tyle rzeczy. Zdumiewające. Nie mam ochoty przymierzać teraz nowych kostiumów. Czuję się parszywie. Sam ostentacyjnie nie zwraca na mnie uwagi (to pewnie reakcja obronna), żyjemy w zwariowanym, bezsensownym eksperymencie i dopiero pojutrze dowiem się, czy pozostali też widzą ten absurd.

Właśnie czytam w tablecie wyjaśnienie, jak w ciemnych wiekach działały zajęcia — to znaczy, przepraszam, „praca”, głowiąc się nad tym trochę, kiedy na niskim stoliku koło łóżka zaczyna coś dzwonić. Zerkam tam i widzę, że tablet błyska: ODBIERZ TELEFON.

O, nie wiedziałam, że mam coś takiego. Szperam wokół przez chwilę, po czym znajduję spore ustrojstwo na sznurze, które trzeba trzymać przy twarzy.

— Tak? — odzywam się.

— R… Reeve! To ty?

— Cass? Kay? — pytam, z początku myląc imiona.

— Reeve! Musisz pomóc mi stąd uciec! Jemu odbiło. Jeśli tu zostanę, na pewno znowu mnie uderzy. Muszę się wynieść.

Słyszałam już wcześniej panikę w głosie i to jest to. Cass (Kay? — upiera się jakiś zakątek umysłu) jest zdesperowana. Ale czemu?

— Gdzie jesteś? — pytam. — Co się dzieje? Uspokój się i wszystko mi powiedz.

— Muszę stąd uciec — powtarza z naciskiem, łamiącym się głosem. — On zwariował! Przeczytał wszystkie podręczniki, uparł się, że chce dostać tę premię na koniec i jeśli będzie musiał, to zmusi mnie do robienia wszystkiego tak, jak w instrukcji. Dziś rano poszedł sobie, zamknął mnie i zabrał mi portfel — i ciągle go ma — a kiedy wrócił, zagroził, że mnie pobije, jeśli nie zrobię mu jedzenia. Twierdzi, że maksa można wyrobić tylko jeśli kobieta będzie się słuchać mężczyzny, a jak nie będę robić, co każe instrukcja, to mnie pobije… Cholera, idzie tu.

Klik.

Stoję ze słuchawką w ręce, w przerażeniu gapiąc się na ścianę nad łóżkiem. Rzucam ją i biegnę na dół do salonu.

— Sam! Musimy coś zrobić!

Unosi głowę znad tabletu.

— Co zrobić?

— K… Cass! Dopiero co dzwoniła. Trzeba jej pomóc. Jej mąż zwariował. Zabrał jej portfel, zamknął w domu i grozi, że ją pobije, jeśli nie będzie go słuchać. Trzeba coś zrobić! Nie ma szans się obronić…

Sam odkłada tablet.

— Jesteś pewna? — pyta spokojnie.

— Tak! Tak mi powiedziała! — Nosi mnie z wściekłości. (Jeśli kiedyś dorwę tego błazna, który zabrał mi całą siłę górnych kończyn, to przysięgam, że przeszczepię jego głowę leniwcowi i każę biec na wytrzymałość). — Musimy coś zrobić!

— Co na przykład? — pyta.

Tracę pewność siebie.

— No, nie wiem. Chce uciec. Ale…

— Patrzyłaś na grupową punktację?

— No… nie. A co to ma…?

— To popatrz — mówi.

— No dobra. Ile punktów ma nasza kohorta? — pytam netlinka. Wynik mnie deprymuje. — E, no, całkiem nieźle! Nawet po…

— No właśnie, jeśli spojrzysz na podsumy, widać, że dostajemy masę punktów za tworzenie „stabilnych normatywnych związków”. — Drga mu policzek. — Jak Cass i ten, jak mu tam, Mick.

— Ale jeśli coś jej robi…

— A robi? No dobra, skoro tak mówi. Ale co możemy zrobić? Jeśli ich rozdzielimy, zabierzemy każdemu po sto punktów. Pstryk i nie ma. Reeve, widziałaś dziennik zdarzeń? Wykroczenia są widoczne publicznie. Wszyscy zauważyli twój drobny… eksperyment… przy obiedzie. Każdy to widzi na czerwono w swoim dzienniku. Narobiłaś niezłego zamieszania. Jeśli zniszczysz kohorcie jeden „stabilny związek”, niektórzy — nie ja, tylko ci, co mają obsesję na punkcie końcowej premii — znienawidzą cię. A jak sama zauważyłaś, mamy tu tkwić jeszcze przez sto mega.

— Cholera! Cholera! — Wytrzeszczam na niego oczy. — A ty?

Unosi na mnie wzrok z narożnika kanapy, twarz ma beznamiętną.

— Co ja?

— Też mnie znienawidzisz? — pytam cicho.

Zastanawia się przez chwilę.

— Nie. Nie. Nie wydaje mi się. — Milczy przez chwilę. — Ale wolałbym, żebyś była trochę bardziej dyskretna. Działać po cichu, najpierw pomyśleć, przynajmniej z pozoru robić wrażenie, że chcesz się dostosować.

— No jasne. To co mam pomyśleć? W kwestii Cass. Skoro ten skurwiel wykorzystuje swoją większą siłę fizyczną…

— Reeve. — Znów się waha. — W zasadzie się zgadzam. Ale najpierw musimy wiedzieć, co należy zrobić. Może go zostawić sama, bez naszej pomocy? Jeśli tak, powinna to zrobić — to jej wybór. Jeśli nie, co na to poradzimy? Pierwsze błędy mszczą się na nas jeszcze długo. Jeśli Cass nie jest w bezpośrednim niebezpieczeństwie, najlepiej będzie namówić całą kohortę, żeby zadziałała, nie robić nic samemu.

— Ale w tej chwili musimy go powstrzymać, żeby nic jej nie zrobił. Nie?

Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Czuję się bezradna i nienawidzę tego. Powinnam móc pojechać do domu tego męta, wykopać drzwi, żeby jego flaki poczuły smak zimnej stali. Albo, jeśli nie, zaplanować cwany, dwuetapowy zamach: wywieźć ofiarę w bezpieczne miejsce, a jemu założyć pułapki w łazience i nasypać do łóżka proszku na swędzenie. Tymczasem tylko puszczam parę w gwizdek, histeryzuję i wyżywam się na Samie. Brak mi mojej normalnej sieci zasobów i umiejętności, pozwalam, aby środowisko narzucało mi reakcje. A środowisko jest zaprojektowane tak, by wpajać nam te dziwaczne, zdeterminowane płciowo role, więc ja… Kręcę głową.

— Nie chcemy, żeby komuś jeszcze przyszło do głowy, że bicie i zamykanie członków kohorty to świetny sposób na nabijanie punktów — mówi z namysłem Sam. — Masz jakiś pomysł, jak to zrobić?

Zastanawiam się przez moment.

— Zadzwoń do niego — rzucam, zanim jeszcze pomysł w pełni się ukształtuje. — Zadzwoń do niego i… o właśnie. — Zerkam na ogród. — Powiedz mu, że widzimy się z nim, i Cass, w kościele, pojutrze. Nie ma potrzeby krzyczeć. Piszą, że mamy się elegancko ubrać i ładnie wyglądać. Taki zwyczaj. Powiedz mu, że stracimy punkty, jeśli Cass będzie źle wyglądać. Wszyscy, grupowo. — Odwracam się do Sama. — Myślisz, że to dotrze do niego?

— Chyba że jest bardzo głupi. — Kiwa głową, wstaje. — Już dzwonię. — Waha się. — Reeve?

— Tak?

— Ty chyba nie… niepokoisz mnie, kiedy tak się uśmiechasz.

— Przepraszam… Sam?

— Tak?

Chwilę milczę, próbując ustalić, jak dużo mogę mu bezpiecznie powiedzieć. Potem jednak wzruszam w myślach ramionami i po prostu mówię wszystko. Nie wydaje mi się, żeby Sam był tym zimnokrwistym mordercą opłacanym przez wrogów mojego poprzedniego ja.

— Ja znałam Cass. Poza eksperymentem, zanim się, tego, zgłosiłyśmy. Jeśli ten zasrany szmaciarz coś jej zrobi, ja — no, w tym ciele nie będę w stanie wbić mu zębów tak głęboko, żeby musiał żreć dupą, ale wymyślę coś innego. Coś w tym stylu. I wiesz co, Sam?

— No?

— Jeśli chodzi o zrobienie komuś kuku, potrafię być bardzo kreatywna.

Загрузка...