12. Torebka

Dłuższy czas leżę w łóżku, nie śpię i wyobrażam sobie, co bym zrobiła Mickowi, na co zasługuje — ale co się nigdy nie zdarzy. W końcu, po pewnej wyjątkowo brutalnej fantazji odpływam w sen i znów śnię, tym razem to jednak nie koszmar. Raczej retrospekcja — jak zaczęłam swoje życie w roli czołgu. Pewnie mógłby to być koszmar, gdyby był jeszcze naładowany emocjami; jest co prawda makabryczny i kipiący od znaczeń, lecz czuje się dystans wywołany upływem czasu.

Przez prawie gigasekundę tkwię na pokładzie pełznącego powoli przez przestrzeń międzygwiezdną RADUG-a Wdzięcznego za ciągłość. Nie mogę właściwie nic zrobić: jesteśmy odłączeni od sieci przez Osobliwą Żółcień, która chyba wyróżniła statek specjalnym traktowaniem ze względu na jego samowystarczalność. Na wpół oszalały, zamartwiam się o los rodziny, do tego niepewny również własnej sytuacji, wchodzę w końcu do jednego z okrętowych asemblerów, gdy staje się jasne, że to odłączenie nie jest chwilowe, że nad Republiką Byt zawisło coś wielkiego, paskudnego i niedającego się obejść. Nie dowiemy się co to takiego, dopóki Wdzięczny za ciągłość nie dotrze do celu — mało znanego religijnego azylu orbitującego wokół małego i bardzo zimnego gazowego olbrzyma, krążącego z kolei wokół odległego o trzydzieści bilionów kilometrów brązowego karła. Wymuszam na kapitanie Veckenie obietnicę, że ucieleśni mnie, gdy tylko wydarzy się coś ciekawego, i na razie archiwizuję się do backupu.

Kiedy, mrugając, budzę się w bramce A, widzę, że wokół mnie zmienił się wszechświat. Spałem przez całą gigasekundę, statek tymczasem czołgał się przez staroziemskie trzy „lata świetlne”, a potem poświęcił megasekundę na hamowanie przy dużym opóźnieniu, do kontaktu z Azylem Delta. Ten kontemplacyjny klasztor został skasowany i zapisany w przechowalni danych, a jego bity i atomy zrekonfigurowano w złowrogie, ostre konstrukcje kompleksu militarno-przemysłowego. Kapitan Vecken nie chce użyczać statku jakiemuś odłamowi ruchu oporu, ale z przyjemnością robi kopię swojej autonomicznej bramki A, żeby przyśpieszyć ich nieudolne, partyzanckie próby budowy sterylnego, niezakażonego ekosystemu nanoasemblerów. I równie chętnie mnie tam wysadza. Tak spotykam się z ruchem oporu.

W owym czasie — gdy do nich dołączam — Koty Linebargera są nieformalną grupą uchodźców, dysydentów i generalnie niechętnych do kolaboracji izolacjonistów przeciwnych wszelkim próbom wchodzenia z butami w przestrzeń ich świadomości. Mieszkają w paru ciasnych habitatach, nawet nie próbując maskować sztuczności otoczenia. Kiedy wyłażę z kapsuły transferowej, milkliwi członkowie tej paramilitarnej formacji nalegają, żeby mnie zrewidować, a potem przez parę kilosekund tłumaczą, co przegapiłem. Infekcja to robak manipulujący historią. Przenika do bramek A. Kiedy wejdziesz do zakażonej bramki, ona w prymitywny sposób kasuje ci fragmenty pamięci (na ogół losowo, ale jeśli pamiętasz cokolwiek sprzed Republiki Byt, przeważnie to tracisz). Potem robak kopiuje swoje jądro do twojego netlinka. Zostawia kilka instrukcji zapewniających kolejne uruchomienie. Wchodząc do niezarażonej bramki, czujesz przymus przełączenia jej w tryb diagnostyczny, wprowadzenia paru poleceń przez interfejs dialogowy — dopiero wtedy się transferujesz. W tym momencie bramka A wykonuje zainfekowany kod startowy z twojego netlinka, kopiuje go do swojego zbioru roboczego i — bum! — mamy kolejną zarażoną bramkę.

Asemblery są już starą, dojrzałą technologią i od wielu gigasekund panuje monokultura najlepszych modeli, wszystkich opartych na tych samych podsystemach — jeśli chcesz nową bramkę A, po prostu mówisz najbliższej, że ma się sklonować. Nie wiadomo, kiedy powstała Osobliwa Żółcień, ale gdy znalazła się na wolności, rozszerzyła się jak gaz doskonały, przenikając całą sieć, aż znalazła się wszędzie.

W tym pierwotnym, niewidzialnym trybie opanowanie sieci bramek A trwało dłuższy czas, bo wektorem infekcji były tylko ludzkie mózgi, ale kiedy tylko Żółcień przekroczyła pewną masę krytyczną, niemal niemożliwe stało się powstrzymanie jej przed rozsianiem się po całym ustroju.

A po wysłaniu sygnału aktywacyjnego wszystko nabiera tempa. Nagle pojawiają się priorytetowe kanały do odbioru poleceń. Zakażone bramki A wypączkowują systemy obronne, szyfrowane połączenia sieciowe prowadzące do najbliższych bramek T i zaczynają gadać ze sobą bezpośrednio, wymieniając polecenia i informacje. I to właśnie jest najciekawsze w Osobliwej Żółcieni — zainfekowane bramki mogą bezpośrednio przesyłać sobie pakiety. Mając odpowiednie klucze uwierzytelniające, możesz powiedzieć jakiejś odległej bramce, żeby coś wyprodukowała. Albo coś zmodyfikowała. Albo edytowała przechodzących przez nią ludzi. Taka maszyna do robienia wszystkiego.

Znikąd pojawiają się groźne bronie, poszukujące i niszczące niewiadome cele. Te makra ktoś gdzieś pisze, skądś przychodzą: jedynym sposobem jest odcięcie wszystkich połączeń swoich bramek T, dzięki czemu do zbuntowanych asemblerów przestają docierać rozkazy. Nadal jednak są zarażone — wciąż chodzi w nich Osobliwa Żółcień. A jeśli z ich pomocą wyprodukujesz nowe bramki, też będą zarażone, nawet jeśli dostarczysz nowy szablon konstrukcyjny — Osobliwa Żółcień potrafi rozpoznać nanoreplikatory i przemyca się do każdej choćby trochę podobnej maszynerii. Jedyne wyjście to cofnąć się do technologii przedreplikacyjnej, kazać zarażonym bramkom wytworzyć nieinteligentne narzędzia i spróbować zbudować sterylny nanoasembler od zera, ze szczątków postakceleracyjnych systemów.

Można też poddać się Osobliwej Żółcieni i starać się żyć z konsekwencjami, jak tłumaczą mi monosylabami Koty Linebargera. Potem pytają mnie, co zamierzam zrobić, a ja pytam, czy mogę się zapisać.

I to tłumaczy, jak stałem się czołgiem, ale nie — dlaczego.

Budzę się, gdy ostry promień porannego słońca wchodzi mi na poduszkę. Przeciągam się, ziewam, patrzę na śpiącego obok Sama i przez jedną czułą do obrzydliwości chwilę tęsknię za światem zewnętrznym, gdzie ja jestem Robinem, a on Kay, i oboje jesteśmy dobrze przystosowanymi ludźmi, mogącymi stać się kimkolwiek chcą, i robić, co tylko zechcą. Przez moment ubolewam, że w ogóle dowiedziałam się, kim on jest.

A potem zmuszam się do wstania z łóżka. Dziś mam bibliotekę i muszę tam być, bo będzie przynajmniej jeden klient do obsłużenia: Fiore. Jestem zmęczona i podenerwowana, zachodzę w głowę, czy aby się nie zdekonspirowałam. Po tym, co wydarzyło się w nocy, sama perspektywa pełnego roboczego dnia wydaje się dziwaczna, jak coś godnego zombiaka — jakbym była istotą sterowaną nieświadomymi nawykami, posłuszną rozkazom nieznanego marionetkarza. Ale nie tylko o pracę w tym chodzi, napominam się. Chcę osiągnąć parę innych celów, praca na etacie to tylko przykrywka. Dalej nie jestem do końca pewna, co tu się właściwie dzieje, czemu mnie tu przysłano oraz kim są Yourdon i Fiore, lecz wypłynęło już tyle rzeczy, że mogę się w zasadzie domyślać, a obraz, który się wyłania, wcale nie jest ładny.

Na pewno z zewnątrz Ustrój YFH musi wyglądać na udany eksperyment socjopsychologiczny. Społeczeństwo tworzące własny, zamknięty mikrokosmos, z własnymi, samoistnie powstającymi regułami i dynamiką wewnętrzną osobliwie podobną do niektórych książek, jakie czytałam w czasie wolnym w bibliotece. Musi generować świetne materiały o ciemnowiecznym społeczeństwie, którymi Yourdon i Fiore mogą pomachać przed nosem akademickiej komisji kontrolnej powołanej przez Scholastium. Ale wewnątrz szklanego domu wszystko zmienia się bardzo szybko. Gdy Yourdon i Fiore oraz tajemnicza Hanta ogłoszą kontynuację eksperymentu i powiedzą, że wszyscy uczestnicy wyrazili zgodę, nikt nie będzie się za mocno przyglądał. Wtedy eksperymentalna populacja będzie już niemal dwukrotnie liczniejsza. Połowa uczestników będzie urodzonymi tu obywatelami, o których istnieniu komisja nie ma pojęcia. A może będzie i gorzej — powinnam odwiedzić Cass w szpitalu i trochę się rozejrzeć, zobaczyć jak wygląda wyposażenie oddziału położniczego. Sądzę, że dość nowocześnie, jak na poziom ciemnych wieków. I na to, że spodziewają się wielu ciąż mnogich.

Aha, jest jeszcze kwestia pudeł z dokumentami w archiwum. Szacuję, że zawierają jakiś miliard bajtów, zapisanych na nośniku stabilnym przez dziesiątki, może i setki gigasekund. Przetrwalnik. Do tego potrzebują tych dzieci, prawda? Nie pamiętam, dlaczego nie zdarzają się już nowe wybuchy Osobliwej Żółcieni, to jedno z tych wspomnień, które tkwią zbyt głęboko, żeby dały się wyciągnąć. Ale jakiś związek musi być, prawda? Pierwsza epidemia roznosiła się poprzez ludzi, brutalnie ich edytując, wstawiając kod swojego jądra i każąc wydawać komendy diagnostyczne, żeby się załadować i uruchomić na każdej napotkanej przez nich bramce. Przenosiła się netlinkami. A nasze netlinki nie działają jak trzeba, nieprawdaż? Hm. Nowe bramki A są inne niż kiedyś, ale to też monokultura, po prostu tym razem odporna na strategię infekcyjną Osobliwej Żółcieni. Nie mogę nie przypomnieć sobie o wojskowym asemblerze w piwnicy biblioteki. Czegoś mi tu jeszcze brakuje, jakichś kluczowych danych…

Ubrana jak do pracy stoję w kuchence z kubkiem kawy i nie pamiętam, jak się tu znalazłam. Wzdrygam się, owładnięta abstrakcyjnym, pozbawionym twarzy lękiem. Czyżbym się ubrała, zeszła na dół i zrobiła kawę, w jakiejś introspekcyjnej pomroczności, głęboko zamyślona nad prawdziwym celem tego eksperymentu? A może dzieje się ze mną coś gorszego? To, że umiem przeczytać słowa KOCHAM CIĘ, ale słyszę je jako „_ _” sugeruje, że coś jest nie tak z moim ośrodkiem mowy. A skoro mam zaniki pamięci, może jestem chora. Poważnie chora. Kark pokrywa mi zimny pot, gdy uświadamiam sobie, że mogę się rozpruć jak zaciągnięty gwoździem sweter. Wiem, że mam w pamięci pełno luk w miejscach, gdzie przecięto asocjacje między pojęciami i przeżyciami, co jednak, jeśli usunięto zbyt dużo? Czy cała reszta mnie może po prostu ulec samoistnemu zanikowi, gdy ośrodki mowy, pamięci i postrzegania padną ofiarą zbyt daleko idącej edycji?

Nie wiedzieć, kim się jest, to jeszcze gorzej niż nie wiedzieć, kim się było.

Wychodzę z domu (zostawiając na górze śpiącego Sama) i idę do pracy. Jest jak zwykle gorąco — zdaje się, że według harmonogramu wchodzimy w „lato” — i dobrze mi się idzie, choć ruszyłam w przeciwną stronę niż zwykle, bo zamierzam okrążyć całość od tyłu i wejść do centrum z przeciwnej strony.

Otwieram bibliotekę. Czysto, porządnie — kiedy nie ma ani mnie, ani Janis, pewnie pracuje tu jakiś zombiak-sprzątacz. Idę na zaplecze, żeby wzmocnić się kolejną kawą przed przybyciem Fiorego, a gdy czekam na zagotowanie się wody, zostaję zaskoczona.

— Janis! Co ty tu robisz? Myślałam, że źle się czujesz.

— Dzisiaj dużo lepiej — mówi, uśmiechając się blado. — W zeszłym tygodniu strasznie rzygałam i bolał mnie krzyż, ale teraz mdłości przeszły i jeśli nie muszę się za dużo schylać ani nosić, to czuję się całkiem dobrze. Więc pomyślałam, że przyjdę i posiedzę trochę w recepcji.

Cholera.

— No, ostatnio prawie nikt nie przychodzi — mówię. — Nie musisz zostawać. — Przychodzi mi do głowy pomysł. — Słyszałaś o niedzieli.

— Tak. — Garbi się. — Wiedziałam, że coś złego się stanie, Esther i Phil byli strasznie niedyskretni, ale nie spodziewałam się, że coś takiego…

— Chcesz kawy? — improwizuję, próbując wymyślić, jak się jej stąd pozbyć, kiedy zajmę się czymś, co w przypadku fiaska właduje mnie w gówno po uszy.

— Tak, poproszę. — Znów robi zamyśloną minę. — Chętnie bym udusiła to małe, tłuste gówno.

— Fiore przyjdzie przed południem — mówię, starając się zabrzmieć nonszalancko, żeby zwrócić jej uwagę.

— Przyjdzie, tak? — Patrzy na mnie uważnie.

Oblizuję usta.

— Wczoraj w nocy stało się coś jeszcze. Eeee… byłabym bardzo wdzięczna, gdybyś mogła coś dla mnie zrobić…

— Co zrobić? Jeśli chodzi o niedzielę…

— Nie. — Nabieram powietrza. — Chodzi o kogoś z mojej kohorty, Cass. Jej mąż ją… no… wczoraj poszliśmy tam do nich i zabraliśmy ją do szpitala. Pilnujemy, żeby się do niej nie zbliżał, a tymczasem…

— Mick. Niski, wielki nos i wzrok dziki jak coś bardzo dzikiego. Ten?

— Ten.

Janis klnie pod nosem.

— Bardzo źle z nią było?

Zastanawiam się, ile jej powiedzieć.

— Bardzo źle. Jeśli ją znajdzie, obawiam się, że ją zabije. — Wbijam w nią wzrok. — Janis, Fiore wiedział. Musiał wiedzieć! I nic nie zrobił. Spodziewam się nawet, że w niedzielę przywali nam tonę punktów karnych za to, że się wtrąciliśmy.

Janis kiwa z namysłem głową.

— To co chcesz, żebym zrobiła?

Wyłączam czajnik.

— Dziś też idź na zwolnienie, jak przez ostatnie kilka dni. Przejdź się do szpitala, odwiedź Cass. Jeśli zdrutowali jej szczękę, może będzie mogła mówić. Nie możemy być z nią przez cały czas, więc przyda się, jeśli ktoś się pojawi. Ktoś, kto będzie w stanie wezwać policję, gdyby pokazał się tam Mick. Nie wiem, czy szpitalne zombiaki by to zrobiły.

— Mniejsza o kawę, już mnie nie ma. — Wstając, patrzy na mnie dziwnie. — Powodzenia w tym, co planujesz dla Fiorego — mówi. — Mam nadzieję, że będzie bolało. — I rusza do drzwi.


* * *

Po wyjściu Janis idę i czekam za kontuarem. Fiore pojawia się trochę przed południem i wyraźnie mnie ignoruje. Proponuję mu kawę, ale on reaguje rybim spojrzeniem — wydaje się podejrzliwy. Ciekawe, czy przez to, co się wydarzyło w nocy? Ale jest tu sam, nie ma ze sobą policji ani wsparcia tłumu tresowanych punktociągów, dlatego udaje, że w ogóle mnie nie widzi, a ja udaję, że nic nie wiem. Idzie do zamkniętych drzwi w czytelni, a mnie udaje się powstrzymać gwałtowny wdech, jakiego domagają się moje płuca, dopóki nie zniknie za drzwiami.

Dłonie cały czas napinają mi się i ugniatają uszy torebki, jakby należały do kogoś innego. W torbie mam naostrzony nóż do mięsa. Żaden z niego sztylet, ale też założę się, że z Fiorego żaden nożownik. Przy odrobinie szczęścia nic nie zauważy, albo pomyśli, że autorem moich drobnych zmian w piwnicy jest Yourdon, i niczego nie ruszy. Nóż jest na wszelki wypadek — jeśli Fiore domyśli się, co kombinuję. Gówno warta broń w porównaniu z zestawem, jakim posługiwałam się kiedyś, ale lepsze to niż nic. Siedzę więc za kontuarem jak porządna, prawdziwa bibliotekarka, snując szalone fantazje o odcinaniu księdzu głowy nożem do mięsa, i czekam, aż wyjdzie z archiwum.

Strużki potu płyną mi po karku, gdy patrzę na plac przed biblioteką, przyglądając się wzorkom ze światła i cienia kreślonym przez liście drzew wiśniowych, plamom, które przesuwają się i zlewają na betonowej kostce. Głowa mnie boli od ciągłego przeglądania fragmentarycznych informacji, jakimi dysponuję. Czy moje luki w świadomości nie ukrywają przede mną czegoś, co jest mi potrzebne?

Rozwiążcie mi te zagadki: dlaczego trzech zaginionych zdrajców, speców od wojny psychologicznej z czasów chaosu, który nastąpił po upadku Republiki Byt, wynurza się nagle w środku eksperymentu polegającego na odtworzeniu okresu historii, o którym nie wiemy niemal nic? I dlaczego w archiwum biblioteki trzymają coś, co wygląda jak wydrukowany na papierze binarny kod Osobliwej Żółcieni? Czemu nie słyszę wypowiadanych słów „kocham cię” i czemu cierpię na chwilowe utraty pamięci? Dlaczego w piwnicy jest autonomiczna bramka A i co Fiore z nią robi? I dlaczego Yourdon chce, żebyśmy tu mieli masę dzieci?

Nie mam pojęcia. Ale jedno jest dla mnie absolutnie jasne: te męty kolaborowały kiedyś z Osobliwą Żółcienią albo którąś z dyktatur poznawczych, a wszystko to ma coś wspólnego ze skutkami wojen cenzorskich. Jestem tutaj, ponieważ moje poprzednie ja, to makiaweliczne stworzenie z piórem wyrzeźbionym z własnej kości udowej, żywiło wobec nich takie właśnie, poważne podejrzenia. Ale, żeby przemycić mnie przez firewalle Ustroju YFH, musiał wymazać z pamięci wszystkie zapisy, które mogłyby go zdemaskować — a właśnie one są mi potrzebne, żebym mogła zrozumieć sytuację!

Frustrujące. A także bardzo niepokojące, bo stawką jest tu coś więcej niż osobiste zagrożenie — czy to ze strony eksperymentatorów, czy innych ofiar. Mam niejasną świadomość, jakie cierpienie i ból zadał ludzkości pierwszy wybuch Osobliwej Żółcieni, a także, jak potwornie trzeba było się zmagać, by poprzerywać jej sieć, opartą na rozproszonej tablicy mieszającej, i wysterylizować wszystkie asemblery, co do jednego. W strzępy poszła niegdysiejsza zintegrowana międzygwiezdna cywilizacja, rozpadła się na drobne ustroje jak odłamki diamentu. Jak my to powstrzymaliśmy?

Kroki. Fiore idzie do drzwi, z dziwnym zadowoleniem na twarzy.

— Czy ksiądz skończył?! — wołam.

— Tak, na dziś to wszystko. — Kiwa głową w geście, który ma być uprzejmy, ale wychodzi mu pompatyczny skłon. Potem marszczy brwi. — A, właśnie, Reeve. Ty byłaś zamieszana w to nocne zajście, prawda?

Moja lewa dłoń zaciska się na rękojeści noża w torebce.

— Tak. — Wytrzymuję jego spojrzenie. — Ksiądz wiedział, co Mick robi Cass?

— Wiem, że… — przychodzi mu coś do głowy i zmienia kurs w połowie zdania — …to zaiste bardzo ciężki występek, wtrącać się w święty związek między mężem i żoną. Ale w pewnych okolicznościach może to być uzasadnione. — Gapi się na mnie sowim wzrokiem. — Rozumiesz, ona była w ciąży.

— No i?

— Gdybyście nie interweniowali, mogłaby stracić dziecko. — Zerka na zegarek. — A teraz wybacz, ale mam spotkanie. Do widzenia. — I wypada przez drzwi jak strzała, a ja gapię się na jego plecy z ustami rozdziawionymi w niedowierzaniu.

Czemu Fiore przejmuje się zdrowiem płodu, a nie matki, która była bita, wielokrotnie gwałcona, więziona całymi tygodniami i została tak okaleczona, że może nigdy nie będzie mogła chodzić? Dlaczego? Empatii ma tyle, co, nie przymierzając, zombiak. Co z nim jest? I czemu nagle zmienił płytę? Przysięgłabym, że za moment mnie potępi, ale złagodził ton. Boi się, co powie biskup, jeśliby podżegał ludzi do kolejnego linczu na tych, którzy uratowali Cass, czy chodzi o coś innego?

Chcą, żebyśmy im urodziły masę dzieci. Ale dlaczego tak im na tym zależy? To ma coś wspólnego z Żółcienią?

Zgrzytam zębami, dopóki Fiore nie zniknie mi z oczu, potem zeskakuję ze stołka, odwracam tabliczkę na ZAMKNIĘTE i idę do archiwum. W tajnej piwnicy wszystko jest tak, jak zostawiłam, z wyjątkiem asemblera, który posapuje do siebie i bulgoce, ciągnąc rurami spod podłogi surowiec, chłodziwo, czy co tam jeszcze. Wygląda na to, że Fiore ustawił go na jakieś długotrwałe zadanie. Ale nie przyszłam tu po to, żeby się rozglądać — przyszłam wyjąć kasetę z kamery, którą nastawiłam na nagrywanie, na półce ze sprzętem.

Kamera to małe metalowe pudełeczko z obiektywem po jednej stronie i ekranikiem po drugiej. Nie wiem, co ma w środku. Na pewno nie jest to oryginalny ciemnowieczny artefakt — widziałam rysunki w książkach — ale robi to samo. Tak samo jak w przypadku reszty urządzeń w ustroju, jakiś rekwizytor pewnie trudził się godzinami, mozolnie wymyślając, jak dać im odpowiednią funkcjonalność, ale żeby nie było jej za dużo. I w miarę się to udało, choć nie do końca. Oryginalne urządzenia korzystały z jakichś „taśm” albo „dysków”, a to po prostu zapisuje wszystko na diament pamięciowy wielkości ziarnka piasku, mieszczący z gigasekundę nagrania.

Siadam na kanapie i bawię się tym ustrojstwem. Kładę torebkę obok siebie i stukam w wyświetlacz, aż udaje mi się cofnąć nagranie o godzinę albo trzy. Potem przewijam przez ciemność, aż zapala się światło i wchodzi Fiore. Na potrójnej szybkości patrzę, jak podchodzi do półek i przegląda parę teczek. Pauzuję, powiększam, żeby zobaczyć tytuły: POLITYKA WOBEC PRZESTĘPSTW SEKSUALNYCH, a potem zerknięcie w INDEKS STABILNOŚCI RODZIN, cokolwiek to oznacza. Potem podbiega do bramki A i coś do niej gada, gestykulując przy terminalu. Nie widzę żadnego uwierzytelniania biometrycznego ani skanu siatkówki, ani niczego podobnego, ale może po prostu podał jej hasło. Walec bramki obraca się wokół dłuższej osi, Fiore wchodzi do środka. Przewijanie w przód — około kilosekundy później wychodzi, mrugając. Czyli po prostu się zbackupował, tak?

Staje przy terminalu sterującym, wydaje kolejne polecenia i bramka zaczyna posapywać. Oglądam się przez ramię. Tak, ona ciągle to robi — jakąś długotrwałą syntezę. Fiore idzie do schodów i…

Cholera! Odwracam się pędem i sięgam po torebkę. Walec bramki A się otwiera.

Nóż w lewą rękę, torba w prawą. Jasne jak słońce: Fiore coś podejrzewał. Zbackupował się, potem zastawił pułapkę, w którą wpadłam. Walec się obraca, widać wnętrze. Białe światło, zapach fiołków i jakichś dziwnych, lotnych organicznych substancji, trochę pary. Ktoś tam siedzi i się porusza.

Rzucam się naprzód z uniesioną torebką i nożem gotowym do osłony. Ten ktoś nadal tam siedzi, kręci głową. Mam tylko jedną szansę. Z bijącym sercem nasadzam mu pustą torebkę na głowę, na zwisające czarne włosy — tłuste fałdy falują w złości, ręce się unoszą — a potem wtykam mu nóż pod brodę i krzyczę:

— Nie ruszaj się!

Kopia Fiorego przestaje się ruszać.

— To nóż. Tylko się ruszysz, krzykniesz albo spróbujesz zdjąć tę torbę, to poderżnę ci gardło. Jeśli zrozumiałeś, powiedz „tak”.

Głos ma stłumiony, ale jakby rozbawiony.

— A jak powiem nie?

— To też poderżnę ci gardło. — Poruszam lekko nożem.

— Tak — mówi pośpiesznie.

— Świetnie. — Poprawiam uchwyt. — Teraz słuchaj. Wydaje ci się, że masz działający netlink i możesz wezwać pomoc. Nie da rady, bo netlinki komunikują się szerokim pasmem, a ty masz na głowie klatkę Faradaya. Od dołu jest otwarta, ale nie szkodzi, bo jesteś w piwnicy. Sygnał jest wytłumiony. Rozumiesz?

Pauza.

— Nie działa! — Głos ma lekko spanikowany. Bystry koleś.

— Cieszę się, że to powiedziałeś, bo inaczej poderżnęłabym ci gardło — mówię mu. — Jak już mówiłam: spróbuj tylko zdjąć tę torbę, a zabiję cię natychmiast.

Trzęsie się. Oj, nie powinnam się tym tak rozkoszować, ale nic nie poradzę. Za wszystko, co nam zrobiłeś, powinnam cię zabić ze sto razy. Co się ze mną porobiło? Prawie dygocę z intensywności tego… pragnienia, które jest jak głód.

— Słuchaj uważnie moich poleceń. Powiem ci, żebyś powoli wstał. Kiedy to zrobię, masz powoli wstać, trzymając ręce przy sobie. Jeśli w jakimś momencie przestaniesz czuć nóż, przestajesz się ruszać. Jak się poruszysz, zabiję cię. Kiedy wstaniesz, przejdziesz pół metra do przodu i powoli wysuniesz ręce do tyłu. Potem spleciesz palce. Teraz powoli wstań.

Fiore, trzeba mu przyznać, ma na tyle zimnej krwi, żeby zrobić, co mu każę, bez wahania i bez histeryzowania. A może po prostu wie dokładnie, co go czeka, jeśli nie usłucha. Chyba nie może mieć złudzeń, jak bardzo jest tu znienawidzony, prawda?

— Krok do przodu, ręce za siebie — mówię.

Postępuje naprzód. Muszę się wyciągnąć, żeby dalej trzymać mu nóż przy szyi, a wolną ręką prowadzę jego prawe ramię. Teraz jest niebezpieczny moment — gdyby kopnął nogą w tył, jednocześnie zasłaniając się lewym barkiem, mógłby mnie nieźle uszkodzić i pewnie uciec. Ale założę się, że Fiore wie bardzo niewiele o poważnej walce wręcz jeden na jednego, a dzięki torbie na głowie powinien być wystarczająco zdezorientowany, żebym zdążyła to zrobić. Podchodzę z boku, prawą ręką grzebię w kieszeni, aż znajduję to czego szukam, potem wyciskam zawartość tuby na jego dłonie i palce. Klej cyjanoakrylowy — podręczne kajdanki bibliotekarza.

— Nie ruszaj rękami.

— Co to… — Oczywiście nie może się powstrzymać od ruszania rękami, więc klej wpływa we wszystkie zakamarki. Jest mniej lepki od wody i polimeryzuje się w parę sekund. Przesuwam nóż na bok jego szyi i przyglądam się swojemu dziełu. Może uda mu się rozłączyć ręce, jeśli postanowi poświęcić trochę skóry, ale na pewno nie zrobi tego z zaskoczenia.

— No dobra, teraz pójdziemy trzy kroki naprzód. Możesz szurać nogami. Zatrzymasz się, kiedy powiem — raz, dwa, już!

Zatrzymuję go na kawałku gołej podłogi. Muszę pomyśleć. Oddycha chrapliwie pod zaimprowizowanym kapturem i cuchnie potem ze strachu. W każdej chwili może sobie uświadomić, że przecież nie pozwolę mu przeżyć. Wtedy będzie nie do opanowania. Mam jakieś dwadzieścia sekund…

— Kiedy mój mąż mówi „_ _”, nie słyszę go — rzucam nonszalancko. — Co to znaczy?

— To znaczy, że jesteś zarażona Osobliwą Żółcienią. — Głos ma dziwnie spokojny.

— Kazałeś zrobić duplikat samego siebie, żeby sprawdzić, co się tu dzieje — mówię. — Cwany ruch. Obawiałeś się, że używam tej bramki?

— Tak — odpowiada zwięźle.

— Jest odporna na odmianę, którą jestem zarażona, prawda? — pytam.

Czuję, jak napina mięśnie.

— Tak — cedzi z wahaniem.

— A Yourdon nie kazał przypisać jej tylko do waszych netlinków? — pytam, spinając się, bo stawiam wszystko na tę właściwą odpowiedź.

Nie udziela jej słownie, lecz stęka, zaczyna rozrywać dłonie, więc wiem, że mam rację, ale wiem także, że zostały mi jakieś trzy sekundy. Podchodzę bliżej do jego pleców i pieszczotliwie przesuwam mu dłonią w dół po piersi. Gdy docieram do krocza, martwieje. Chwila ulgi — anatomicznie jest orto i mężczyzną. Chwytam go za jaja i brutalnie ściskam. Zgina się wpół, zaczerpując tchu, tracąc mowę, niemal przewracając mnie przy okazji. Torba frunie w powietrze. To jednak nie problem, bo chwilę później łapię go za włosy i kiedy jest zaabsorbowany bolesnym nabieraniem powietrza, unoszę mu łeb do góry i wbijam nóż. Gładko przebija tętnicę szyjną i chrząstkę tarczycową, tuż poniżej kości gnykowej.

Wiecie, różnica między mną a Fiorem jest taka, że ja nie lubię zabijać, za to wiem, jak się to robi. Fiorego kręcą fantazje o władzy i oglądanie, jak jego punktociągi linczują kochanków, ale nie przyszło mu do głowy powiedzieć asemblerowi, żeby zregenerował go z bronią w ręku, i potrzebował prawie dwudziestu sekund, by dojść, że przecież muszę go zabić, obojętnie co zrobi i powie. Generalnie jest to morderca typu biurokratycznego, który prowadzi eksperymenty, naciskając guziki na pilocie, a ja…

Ja znów tracę przytomność.


* * *

Wojna domowa trwa dwie gigasekundy, niemal sześćdziesiąt cztery lata w staroziemskiej rachubie czasu. W jakichś odległych zakamarkach ludzkiego kosmosu pewnie jeszcze szaleje. Kiedy rozerwano sieć długodystansowych bramek, żeby odizolować uszkodzenia, międzygwiezdny ustrój rozpadł się na samodzielne domeny, oddzielone opóźnieniem komunikacyjnym wynikającym z prędkości światła. Pewnie nadal gdzieś funkcjonują izolowane nisze Osobliwej Żółcieni, poza wyzwolonym stożkiem światła, gdzieś w wiecznym mroku i zimnie — równie dobrze mogą tam istnieć przyczółki wolnej postludzkości, odczepione od sieci, kiedy rozpadała się Republika Byt. Edycja, kasowanie pamięci to najgroźniejsza broń Osobliwej Żółcieni — niewykluczone, że niektóre z tych ustrojów zostały umyślnie zapomniane, ich najbliższe bramki T spuszczono na gwiazdy, a pamięć o ich istnieniu wymazano ze wszystkich umysłów, które przeszły przez zakażone asemblery. Prawdziwa groza Osobliwej Żółcieni polega na tym, że nie ma sposobu, by się dowiedzieć, jak wiele przepadło. Mogła wymazać z naszej pamięci całe ludobójcze wojny, jakby nigdy się nie wydarzyły. Może to tłumaczy szczególnie zajadłą wendetę robaka wobec aktywnych historyków i archeologów. On albo jego twórcy obawiali się, że coś jednak zapamiętamy…

Przez pierwszą gigasekundę jestem u Kotów i robię za czołg. Gdy tylko zorientuję się dobrze, co się dzieje, zostaje we mnie bardzo niewiele z człowieka. Z relacji o najróżniejszych okrucieństwach popełnionych na ludziach, którzy specjalizują się w przeszłości, nietrudno wyciągnąć ogólny wniosek; poza tym, gigasekunda nieistnienia spędzona na pokładzie Wdzięcznego za ciągłość jest właściwie jak mała śmierć — dość czasu, żeby dzieci dorosły, małżonkowie porozpaczali, ponosili żałobę i żyli dalej. Nawet gdyby jakimś cudem moja rodzina nie była celem do zlikwidowania, przez mój zawód, i tak dla mnie są już straceni. A przez takie przeżycia człowiek gorzknieje. Wystarczająco, żeby położyć kreskę na człowieczeństwo jako nieudane, i wystarczająco, żeby zacząć eksperymentować z innymi, bardziej złowrogimi tożsamościami.

Moje ciało ma masę około dwóch ton i barki na wysokości trzech metrów. System nerwowy nie jest biologiczny — chodzę jako symulacja w czasie rzeczywistym, mając kontakt zmysłowy ze światem przez nerwy bólowe mojego pancernego korpusu. (Niebezpieczeństwa długotrwałej migracji do wirtuala są dobrze rozpoznane i do pewnego stopnia można ich uniknąć, zachowując somatotyp i kontakt z realnym światem. A zresztą jest parę pilniejszych spraw do załatwienia). Jeśli muszę, mogę przyśpieszyć swój umysł dziesięciokrotnie. Moja skóra to egzotyczny pancerz, usiany monokrystalicznymi diamentami osadzonymi w pochłaniającej energię macierzy kwantowych kropek, które mogą błyskawicznie przybrać kolor dowolnego tła, w paśmie od częstotliwości radiowych po miękkie rentgenowskie. Zamiast paznokci mam chowane diamentowe szpony, a zamiast pięści miotacze — wystarczy zacisnąć i wycelować. Nie jem, nie oddycham, nie sram, a energię czerpię z ogniwa owiniętego wokół nieskończonego strumienia plazmy płynącego z fotosfery tajnej gwiazdy.

Przybieram sobie kryptonim liddellhart[4]. Reszta Kotów nie ma pojęcia, co to oznacza. Może to tłumaczy, dlaczego w ciągu krwawych czterystu megasekund i szesnastu akcji osiągam awans na starszego sierżanta-szablona oraz powiela się mnie stukrotnie. W odróżnieniu od Loral i niektórych innych, nie zawieszam się, kiedy jest problem. Nie przeżywam szoku ani dysocjacji, gdy zdaję sobie sprawę, że właśnie ścięliśmy głowy dwunastu tysiącom cywili i wrzuciliśmy je do taktycznego asemblera, który zepsuł się po cichu i ich nie zbackupował. Robię to co konieczne. Nie waham się, jeśli trzeba poświęcić sześciu mnie w ataku samobójczym, żeby kupić czas na odwrót reszty grupy szturmowej. Nie czuję niemal niczego poza lodowatą nienawiścią i choć w ogólności uświadamiam sobie fakt, że jestem chory, nie zamierzam prosić o pomoc medyczną, która mogłaby zaszkodzić moim bojowym umiejętnościom. Nasi kryjący się w cieniu mocodawcy, obserwujący wszystko, również nie uważają, żeby trzeba mnie było brać na smycz.

Przez pierwszą gigasekundę prowadzimy wojnę tradycyjnymi metodami. Znajdujemy na wpół zapomniane bramki T prowadzące do opanowanych przez Żółcień ustrojów. Wchodzimy, rozstrzeliwujemy asemblery, których używają jako firewalli imigracyjnych, opanowujemy przyczółek, przebijamy się dalej, instalujemy własne, zdrowe bramki A i przymusowo przepuszczamy przez nie ludzi, żeby usunąć im z głów Osobliwą Żółcień. Ci, którzy przeżyją, przeważnie nam potem dziękują.

Na początku jest to stosunkowo łatwe, potem jednak stwierdzamy, że atakujemy ustroje dysponujące silniejszą obroną. Jeszcze później Osobliwa Żółcień zaczyna programować mieszkańców, żeby walczyli do końca i bez litości. Widywałem nagie dzieci, rozdygotane od załamania egzystencjalnego, idące na czołgi z niezdarnie ściskanymi w obu rękach worpalnymi mieczami. Widziałem i gorsze rzeczy. Dla pewnego podzbioru ludzi pociągająca jest sama idea Osobliwej Żółcieni — podporządkowania wyższej sprawie. Manipulują robakiem, przystosowują jego ładunek bojowy do własnych potrzeb, tworzą w dyskretnych zakątkach quislingowskie dyktatury. Potworności, jakich dopuszczają się przy ich umacnianiu, są o wiele gorsze od prymitywnych, ale bezpośrednich taktyk oryginalnego robaka.

Dociera to do mnie dopiero w trakcie kampanii i — przeżywając nerwowe retrospekcje, przebłyski poprzedniej jaźni — zaczynam w wolnym czasie zastanawiać się, co z tego wynika. Moje studium psychologii kolaboracji staje się jednym z najczęściej wykorzystywanych tekstów w wewnętrznej bazie wiedzy Kotów. Właściwie więc nie powinienem się dziwić, że wzywają mnie do Kwatery Głównej, wraz z rozkazem skonsolidowania przed transferem wszystkich delt i powrotu do ortoludzkiej postaci.

Z początku jestem niechętny. Przyzwyczaiłem się być pancernym batalionem, spędzającym większość sekund pomiędzy akcjami na lodowatej orbicie wokół będącej pod ręką zepsutej gwiazdy albo egzoplanety. Oddychanie, jedzenie, spanie i przeżywanie emocji to dla mnie groźne, bezsensowne ułomności. Rozumiem, że należy się nimi interesować, bo pomagają zrozumieć struktury motywacyjne u nieprzyjaciela, że trzeba czynić na ich rzecz ustępstwa, kiedy się ludzi wyzwala, ale poddać się samemu tym cielesnym słabościom? W końcu jednak uświadamiam sobie, że to nie o mnie chodzi. Muszę móc współpracować z personelem kwatery głównej. Konsoliduję więc wszystkie swoje jaźnie, wymazuję swoją tożsamość z tysięcy ton pancernego metalu, który stanowił do niedawna moje kończyny, i gotowy do transferu melduję się w najbliższym polowym węźle dowodzenia.


* * *

Kiedy dochodzę do siebie, stwierdzam, że nachylam się nad panelem sterowania bramki A. W lewej dłoni ściskam ociekający krwią nóż, tak mocno, że prawie drętwieją mi palce. Pół pokoju jest zabryzgane krwią, która utworzyła na środku obrzydliwą kałużę.

Jeśli zrobiłam to jak trzeba, nie zdążył skorzystać z netlinka. Kiedy głowa wyskoczyła mu z torby, poczuł ogromny fizyczny ból, a potem zemdlał od utraty krwi. Utrata przytomności w dziesięć sekund. Zasługiwał na coś gorszego.

Tyle że to ja mam teraz potężny problem — mianowicie, sto dziesięć kilo zdechłego mięsa leżące w dziesięciu litrach juchy pośrodku trawiastego dywanu, który już zaczął zdychać. Trochę obciążające, prawda? Dodatkowo mój sweter, spódnica i robocze buty są całe we krwi. Nie wygląda to dobrze.

Parskam śmiechem, który brzmi jak histeryczny, trochę obłąkany chichot. Źle to wygląda, myślę. Ale na pewno da się coś…

Przez moment cofam się w retrospekcję do czasów źle działającej bramki, kałuż krwi i gór martwego mięcha. To w pewnym sensie pomaga mi się ustabilizować: już wiem, co mam robić. Łapię Fiorego za rękę i kontrolnie szarpię. Ziemiste cielsko faluje, a kiedy przykładam się naprawdę, unosi się z dywanu i przesuwa o dziesięć centymetrów w moją stronę. Stękam i ciągnę jeszcze raz, ale nie tak łatwo go ruszyć, więc przestaję i się rozglądam. Na półce leżą jakieś kable. Idę, łapię parę metrów drutu, owijam nim jego tułów, przekładam pod pachami i w ten sposób ciągnę, gdzie trzeba. W końcu udaje mi się wsadzić go z powrotem do bramki. Nie chce się zmieścić — jedna noga ciągle się wysuwa — wreszcie jednak znajduję sposób, by go przytrzymać, wiążąc resztą kabla.

— No dobra, pięć minut przerwy — mówię do siebie zadyszana, nachylając się nad terminalem.

Co, Reeve, gadasz sama do siebie? — zapytuję się ironicznie. Co, już wariujemy? Palce zostawiają czerwonawe smugi na przyciskach terminalu, lecz w końcu udaje mi się wywołać interfejs dialogowy. Bramka ma zaplanowane jakieś zadania syntezy w tle, ale jest wielowątkowa, a ja działam w trybie przerwania.

— Bramka: przyjąć surowiec do dezasemblacji. OK.

— OK — mówi bramka. Drzwi zamykają się z poświstem, kryjąc dowody rzeczowe.

— Bramka: wybór szablonu, system do czyszczenia dywanów, najmocniejszy, pierwszy z listy. Zrób jedną sztukę. OK.

— OK. Fabrykacja w toku — odpowiada bramka. — Czas zakończenia: trzysta pięćdziesiąt sekund po zakończeniu obecnego zadania.

Ach, te wygody nowoczesnego życia.

Idę na górę do pokoju socjalnego i robię sobie herbatę.

Kiedy się parzy, zdejmuję wierzchnie ubranie i ciskam je do zlewu. Mamy tu parę środków czyszczących, te detergenty całkiem nieźle wywabiają plamy, pewnie lepiej niż cokolwiek z prawdziwych ciemnych wieków. Po paru płukaniach moja spódnica i sweter są po prostu przemoczone, więc je wykręcam, rozwieszam na wylocie ogrzewania i podkręcam temperaturę.

Z powrotem na dół. Bramka stoi otworem, w środku czeka sprzęt. Fiore przeobraził się w maszynę do czyszczenia dywanów i parę chłonnych ścierek. Napełnienie zbiornika wodą to kolejna wycieczka na górę. Kręci mi się w głowie od smrodu rozpuszczalników, ale w pół godziny zmywam widoczne plamy krwi z dywanu, ścian i półek. Nie za bardzo mogę coś zrobić z kafelkami na suficie, myślę jednak, że jeśli się nie wie, że tu kogoś zabito, weźmie się te plamy po prostu za zacieki. Odstawiam więc machinę z powrotem do bramki i gadam do siebie.

— To wszystko przykrywka — mówię i ziewam. Chyba opada mi fala adrenaliny. — Fiore, Yourdon i ta jeszcze jedna. Spece od wojny psychologicznej pracujący nad emergentną kontrolą zachowań grupowych. — Zaniki przytomności uwolniły mi jakiś kolejny fragment pamięci, dossier dotyczące… — Zbrodniarze wojenni. Prowadzili aparat bezpieczeństwa dla Trzeciej Ludowej Sfery Świetlanej Przyszłości. Kiedy wypuszczono antidotum na robaka, uciekli. Przez ostatnie gigasekundy pracowali nad antyantidotum, a potem nad uodpornieniem Osobliwej Żółcieni.

Mrugam. To ja mówię to wszystko? Czy to jakaś inna jaźń korzysta z mojego ośrodka mowy, żeby porozumieć się z resztą… tego, czym jestem?

— Priorytet: ewakuacja. Priorytet: ewakuacja. — Moje ręce poruszają się po pulpicie bramki, choć nie steruję nimi. — Cholera! — jęczę. Ale nie mogę ich powstrzymać, wiedzą, co robią. Wygląda, że konfigurują program do wyjścia.

— System niedostępny — mówi bramka płaskim, pozbawionym skruchy tonem. — Brak dostępu do sieci bramek długodystansowych.

Cokolwiek robią moje ręce, to nie działa. Coś znowu wytrząsnęło mi się z pamięci, coś wielkiego i paskudnego.

— Reeve, musisz uciekać — słyszę własny głos. — Ten program usunie się automatycznie za sześćdziesiąt sekund. Z tej lokalizacji brak dostępu do zewnętrznej sieci. Musisz uciekać. Automatyczne usunięcie za pięćdziesiąt pięć sekund.

Choć mam na sobie tylko bieliznę, zimny pot zalewa mi cały kręgosłup.

— Kto mówi? — szepczę.

— Ten program usunie się automatycznie za pięćdziesiąt sekund — odpowiada coś wewnątrz mnie.

— No dobra, słyszę! Idę, już idę!

Jestem przerażona, że mówiąc „program”, ma na myśli mnie — to musi być jakiś pasożytniczy robak, coś jak jądro startowe Osobliwej Żółcieni. Ale dokąd mam uciekać? Zerkam w górę, na sufit i wszystko składa się w całość. Muszę wejść do góry, przejściem w ścianie tego świata. Może, być może, ten ustrój jest przepleciony z innymi — jeśli tak, mogę po prostu włamać się na pokład niżej lub wyżej, a tam może dostanę się do bramki T i do sieci Niewidzialnej Republiki.

— Do góry, tak?

— Ten program usunie się automatycznie za trzydzieści sekund. Wektor ucieczki zatwierdzony. Wyłączam interfejs dialogowy.

W głowie robi mi się bardzo cicho; stoję rozedrgana nad asemblerem, oddychając szybko i płytko. Cień zniknął mi z umysłu, zostawiając po sobie nieufny spokój. Przerażenie, które teraz czuję, jest puste, jakby egzystencjalne — Wsadzili we mnie jakiś kod-zombie? Kto to w ogóle był? — ale jestem z powrotem sobą. Nie przestanę nagle istnieć, nie zastąpi mnie uśmiechnięta kukiełka nosząca moje ciało. To był tylko pakiet ewakuacyjny, skonfigurowany, żeby się uruchomić po jakimś czasie, albo zareagować na predefiniowany poziom stresu, jeśli nie będę wiedziała, co zrobić. Kiedy nie udało mu się połączyć, przekazał sterowanie mnie, swojej świadomej powłoce i powiedział, czego chce. No i w porządku. Jeśli zrobię, czego oczekuje, i ucieknę, może uda mi się pousuwać z głowy pozostałych pasażerów i będzie świetnie. Zresztą, przecież i tak chcę uciec, prawda? Prawda? Myślmy pozytywnie.

— Kurwa, dopiero co zabiłam Fiorego — szepczę. — Muszę stąd uciekać. Co ja tu jeszcze robię?

Na górze, w pokoju socjalnym jest parno jak w saunie. Kaszląc, dusząc się, zmniejszam grzanie, łapię wilgotne ciuchy, naciągam je na siebie i ruszam do drzwi. Potem — i to jest najtrudniejsze — poprawiam ręką włosy, łapię torbę i spokojnie idę przez placyk ku jezdni, żeby złapać przejeżdżającą taksówkę.

— Do domu — mówię do kierowcy, niemal dzwoniąc zębami ze strachu.

Dom, budynek, w którym mieszkam z Samem wystarczająco długo, żeby stał się dla mnie dobrze znanym miejscem, jest stąd zaledwie o pięć minut jazdy taksówką. A mam wrażenie, że leży w połowie drogi do sąsiedniego układu.

— Zaczekaj tutaj — mówię do kierowcy.

Wysiadam, idę do garażu. Nie chcę widzieć Sama. Naprawdę liczę, że jest w pracy — jeśli mnie zobaczy, może mi się to wszystko nie udać. Albo, co gorsza, mogę go w to wplątać. Na szczęście, nie zastaję go. Udaje mi się wejść do garażu, wziąć akumulatorową wiertarkę, kilka zapasowych wierteł i parę innych przydatnych gadżetów, odłożonych na czarną godzinę. Wracam do taksówki, która rusza, zanim zdążę poprawić sobie pas z tym sprzętem.

Jedziemy przez osiedle mieszkalne, niskie domki oddzielone od ulicy białymi drewnianymi płotkami i przedzielone drzewami. Jest gorąco, głośno skrzeczą stawonogi. Wjeżdżamy do tunelu. Biorę głęboki wdech.

— Nowe polecenie. Zatrzymaj się tutaj. Odczekaj sześćdziesiąt sekund. Potem jedź dalej, wyjedź z tunelu. Wyłącz radio. Na każdym skrzyżowaniu losowo wybierz kierunek i jedź dalej. Nie zatrzymuj się, jeśli nie ma przeszkód. Jedź dalej, aż skończy ci się tysiąc jednostek kredytu. Potwierdź. — Zagryzam wargę.

— Czekać sześćdziesiąt sekund. Jechać, skręcać losowo na każdym skrzyżowaniu, do wyczerpania kredytu. Unikać przeszkód. Potwierdza pani?

— Tak! — mówię, potem otwieram drzwi i gramolę się z narzędziami do tunelu. Czekam w napięciu, aż zombiak odjedzie, po czym ruszam z powrotem w ciemność.

Tunel ciemnieje, skręcając. Wyciągam wielką, metalową latarkę. Pewnie jest nieautentyczna, jak wszystko tutaj — nie ma elektrochemicznych baterii, ta sama międzygwiezdna bramka T, która napędza samochody i statki kosmiczne wystarczy, by zapewnić odrobinę prądu do zasilania płytki z białą diodą. Akurat teraz to dobrze się składa. Błyskam nią na obie strony tunelu, aż znajduję drzwi we wnęce. Tym razem jednak jestem przygotowana. Wyciągam wiertarkę udarową, a założenie wiertła do betonu zajmuje mi tylko parę sekund — cały ten czas spędzony w garażu chyba wreszcie się na coś przydał. Hałas zgryzania betonu przy drzwiach jest ogłuszający, ale syntetyczna skała sypie się we wszystkie strony, a powietrze wypełnia gryzący pył, drażniący płuca przy oddychaniu. Trzeba było wziąć maskę, stwierdzam, trochę za późno, a poza tym, wiertarka zmienia odgłos i inaczej wibruje — wiertło ślizga się po jasnym metalu.

— Ha! — mruczę, nie poddając się wściekłemu swędzeniu, które każe mi co chwila oglądać się przez ramię.

Odsłonięcie futryny na tyle, by się przekonać, z czym mam do czynienia, zajmuje mi parę minut, ale im lepiej ją widzę, tym lepszy mam humor. Betonowy tunel to pusta rura, a drzwi to coś w rodzaju włazu serwisowego w pobliżu złącza. Jeśli się nie mylę, to złącze nie jest bramką T, lecz fizyczną grodzią mającą izolować od siebie segmenty i odcinać je w przypadku dekompresji — oznacza to, że jest częścią większej konstrukcji. Drzwi będą prowadzić do mechanizmu grodzi, może będzie tam też śluza do sąsiednich segmentów — w górę, w dół oraz w kierunku rufy i dziobu. Mam taką nadzieję. Jest tylko jeden problem: drzwi są zamknięte.

Szukam w kieszeniach jednej z zabranych z garażu zabawek. Rozdrobniony magnez ze sztabki kupionej w sklepie turystycznym, celowo skorodowane żelazne opiłki, wszystko zatopione w wosku ze świecy — partyzancki ładunek termitowy. Przylepiam kawałek tego nad mechanizmem zamka (irytująco osadzonym w betonie), podtykam pod niego zapalniczkę, pośpiesznie cofam rękę i się odwracam. Nawet przez zamknięte powieki rozbłysk jest tak oślepiająco mocny, że zostaje mi w oczach fioletowy powidok z konturem ręki. Głośny syk, skwierczenie, odliczam niespiesznie do trzydziestu, po czym odwracam się i szarpię za drzwi. Przez moment nie chcą się ruszyć, potem po cichu ustępują. Zamek to ziejąca dziura w częściowo odsłoniętej futrynie — mam nadzieję, że w najbliższym czasie nie przydarzy się nam jakaś dekompresja.

Wchodzę i się rozglądam. Stoję w małym pomieszczeniu, zajętym w większości przez jakąś prymitywną machinę. Butle z gazem, jakieś wały, jakieś mechaniczne zawory. Jakby zrobiono to w epoce kamienia łupanego i przystosowano do konserwacji narzędziami dostępnymi w tutejszym sklepie. Może i tak było? Drapię się po głowie. Jeśli ten habitat pierwotnie skonfigurowano dla jakiejś paleolitycznej sekty, symulującej ustrój z dawnej Zjemi, Yourdonowi i Fioremu dość łatwo przyszłoby przystosować go do swoich potrzeb, prawda? Może właśnie o to chodziło mojemu dawnemu ja, gdy stwierdziło, że odpowiadały im pewne specyficzne cechy tego miejsca. Przede wszystkim jednak jest tu przykręcona do ściany drabina i klapa w podłodze. Podchodzę do niej, jest zakręcana kołem. Nie chodzi zbyt ciężko, już po chwili czuję delikatny powiew, gdy właz się obraca, odsłaniając wejście.

Hm. Różnica ciśnień, choć nieduża. To oznacza jakieś otwarte przejścia, a może i cały pokład — tam pod spodem. Ale przecież mówiłam, że pójdę w górę, prawda? Wspinam się. Klapa na suficie ma takie samo koło, trochę trudniej je przekręcić, lecz okazuje się, że w klapie jest jakiś mechanizm sprężynowy, który unosi ją bez wysiłku. To dopiero sprytnie zaprojektowane — ktoś założył, że przebicia zdarzają się tylko po zewnętrznej stronie, co w takim walcowym, wirującym habitacie oznacza u dołu, dlatego trzeba użyć siły, by otworzyć właz prowadzący w dół. Natomiast klapa wiodąca w górę ma mechaniczne wspomaganie, żeby ułatwić ucieczkę z obszaru dekompresji. Podoba mi się taka filozofia: bardzo ułatwi mi życie.

Wchodzę w tunel, potem przystaję, żeby nałożyć na głowę lampkę czołową. Zapalam ją i pnę się wyżej. Jestem na spodzie ciemnego tunelu, kryjącego tylko drabinę, punktowanego wysoko w górze pasmami cienia. Ślad, który zostawiłam, prowadzi w dół, a nie w górę. Mam nadzieję, że tam w górze są jakieś drzwi. To byłoby gówniane szczęście — dojść tak daleko i przekonać się, że są zablokowane, zdekompresowane, albo coś.

Загрузка...