17. Misja

Dzień po morderstwie, kiedy się budzę, pada deszcz. I leje — drobny, delikatny, ale uparty — do samego końca tygodnia, idealnie odzwierciedlając mój nastrój.

Mogę zajmować się domem, a doktor poleciła się nie przemęczać — czyli nie muszę chodzić do biblioteki — chyba zatem należy się cieszyć? Postanowiłam, że będę zadowolona, prawda? Niestety, między mną i Samem coś się chyba pochrzaniło, wokół mnie krążą dziwne, mroczne prądy — to ludzie, którzy podjęli odwrotną decyzję i w sekundę rzucą się na mnie, jeśli nie będę uważać na własne zachowanie. Teraz, gdy mam czas, żeby przemyśleć sobie różne sprawy, cieszę się niezmiernie, że Fiore nie zwrócił uwagi, gdy chciałam mu opowiedzieć o Janis. Życie tanieje tu z każdym tygodniem i nie ma darmowych zmartwychwstań — bo nie ma domowych asemblerów, w których można by się codziennie backupować.

Naprawdę jestem aż tak zaniepokojona?

Tak.

Udaje mi się dotrwać do czwartkowego ranka, zanim pęknę. Budzę się o świcie (ostatnio nie za dobrze sypiam) i słyszę, jak Sam krząta się w łazience. Patrzę przez okno na miarowo spadające krople, jak przesłaniająca roślinność półprzejrzysta zasłona, i dociera do mnie, że już dłużej nie wytrzymam. Nie chcę kolejny dzień siedzieć sama w domu. Wiem, że doktor Hanta kazała wziąć cały tydzień wolnego, żeby dojść do siebie, ale czuję się dobrze, a jak pójdę do pracy, przynajmniej znajdę sobie coś do roboty. Kogoś do pogadania. Przyjaciółkę, w pewnym sensie, choć ostatnio dziwnie się zachowuje.

Ubieram się jak do pracy, schodzę na dół i wzywam taksówkę, jak zwykle. Trochę mnie kusi, żeby się przejść, ale pada, a nie chciało mi się kupić nic przeciwdeszczowego. Deszcz na statku kosmicznym, kto by pomyślał? Czekam na werandzie, aż podjedzie auto, biegnę do niego i wsiadam.

— Proszę do biblioteki — sapię.

— Tak jest, proszę pani. — Taksówkarz rusza, trochę ostrzej, niż jestem przyzwyczajona. — Ciekawe, kiedy wreszcie przestanie lać.

Że co? Otrząsam się.

— Co pan powiedział?

— Słyszałem od Jimmy’ego z usług komunalnych, że pada, bo wykryli jakiś problem z kanalizacją i muszą przepłukać kanały burzowe. A w ogóle, to jestem Ike. Miło mi panią poznać.

Ledwo zdążam dojść do siebie.

— Jestem Reeve. Długo pan jeździ na taksówce?

Chichocze.

— Od początku. A pani pracuje w bibliotece. Nie wiedziałem, że mamy coś takiego. Do centrum panią zawiozę, ale potem będzie mi pani musiała pokazać, gdzie to jest.

— Połączyli sektory — udaje mi się wykrztusić.

— No właśnie, o to chodzi. — Wystukuje na kierownicy synkopowany rytm, do taktu wycieraczek, a potem ostro skręca. — A co się robi w takiej bibliotece przez cały dzień?

— A co się robi w taksówce? — ripostuję, jeszcze zbita z tropu. Kieruje tym ręcznie! Dali nam do sterowania taką maszynerię… Muszą naprawdę poważnie myśleć, żeby zrobić z tego wszystkiego działający ustrój. Co pewnie znaczy, że według nich punktacja, jaką mamy na wszczepkach, jest z grubsza dobrze opracowana. — Ludzie przychodzą, pytają o różne książki, pomagamy im je znaleźć. — Wzruszam ramionami. — I jeszcze parę innych rzeczy, ale w skrócie tyle.

— Aha. A ja przez cały dzień jeżdżę po mieście. Dostaję wezwanie przez radio, jadę po pasażera, zabieram go.

— Nudne to chyba, prawda?

Śmieje się.

— Dla mnie nudne byłoby to grzebanie w książkach, więc jesteśmy kwita! Dojeżdżamy do centrum, pod ratusz. Teraz którędy?

W centrum nie pada.

— Proszę mnie tu wysadzić i dalej sobie pójdę — proponuję, ale on się nie zgadza.

— Nie-e, muszę się nauczyć, gdzie jest wszystko, prawda? To którędy jedziemy?

Poddaję się.

— Następna w lewo. Mija pan dwie ulice, potem w prawo i już.

Przyjeżdżam pod pracę potwornie wstrząśnięta. Nie za bardzo wiem dlaczego. Słyszałam już tę gadkę Yourdona o sierżantach policji i sędziach. Co, w końcu nie będzie tu żadnych zombiaków, wszystko będziemy robić sami? Uświadamiam sobie, że tak mniej więcej powinna wyglądać realistyczna symulacja ciemnych wieków, ale to znaczy, że wszystko się dzieje na znacznie większą skalę, niż sobie wyobrażałam.

Trochę się spóźniłam, biblioteka jest już otwarta. Nie ma jednak żadnych klientów, idę więc prosto do kontuaru i uśmiecham się do siedzącej z nosem w książce Janis.

— Cześć!

Podskakuje i robi zaskoczoną minę.

— Reeve? Nie spodziewałam się ciebie.

— Znudziło mi się siedzenie w domu. Doktor Hanta powiedziała, że jak chcę, mogę przyjść do pracy. To ciekawsze niż siedzieć i gapić się na deszcz, prawda?

Janis kiwa głową, ale nie jest rozbawiona. Zamyka książkę i odkłada ją ostrożnie na blat.

— No tak, pewnie tak. — Wstaje. — Kawy?

— Pewnie!

Idę za nią do pokoju socjalnego. Naprawdę cieszę się, że tu wróciłam — tu jest moje miejsce. Janis ma podły humor, ale coś na to wymyślę. I mamy swoją bibliotekę. Co może być w życiu lepszego? Ike niech się schowa ze swoją śmierdzącą, niebezpieczną taksówką.

— No dobra. — Janis włącza czajnik i mierzy mnie krytycznym wzrokiem od stóp do głów. — Może będę musiała wyjść na parę godzin. Dasz sobie radę sama ze wszystkim?

— Nie ma problemu! — Poprawiam spódnicę. Może przyczepiły mi się jakieś farfocle?

Krzywi się, potem trze czoło.

— Reeve, jeju, trochę mniej tego entuzjazmu od rana. Co w ciebie wstąpiło?

— Nudziłam się! — Udaje mi się nie zmienić głosu w pisk. — Nudziłam się w domu, a od niedzieli tylko leje i leje. — Wysuwam drugie krzesło i siadam. — Nie można codziennie łazić po sklepach, wszystko już miałam wysprzątane i poukładane, telewizja jest nudna, miałam przyjść tutaj po jakieś książki, ale pomyślałam… — Uspokajam się. Co właściwie sobie pomyślałam?

— Chyba rozumiem. — W kącikach jej oczu pojawia się blady uśmiech. — Jak tam Sam?

Sztywnieję.

— A czemu pytasz?

Uśmiech blednie.

— Był tu wczoraj. Chciał pogadać o tobie, pytał, co myślę… Chyba nie daje rady pogadać z tobą, więc musi z kimś innym. Reeve, to niedobrze. Wszystko u was w porządku? Może jakoś wam pomóc?

— Tak. Możesz zmienić temat. — Mówię to lekkim tonem, ona jednak natychmiast nieruchomieje. — Sam obraził się za coś, co powiedziałam, i musimy załatwić to między sobą. — Żołądek wywraca mi się ze złości i wstydu, lecz brnę dalej. W końcu to nie wina Janis, to Sam powinien trochę pomyśleć, szuja jedna. — Spokojnie, dogadam się z nim — dodaję, starając się ją uspokoić.

— Eee… rozumiem. — Ma taką minę, jakby gryzła cytrynę. Po chwili zagotowuje się woda, wstaje więc, nalewa wrzątku do kubków, wsypuje śmietankę w proszku i miesza. — Reeve, nie odbierz tego źle, ale strasznie się zmieniłaś, odkąd wyszłaś ze szpitala. Jakbyś nie była sobą.

— Hm? A co dokładnie? — Dmucham na kawę, by ostygła.

— A, różne takie drobiazgi. — Unosi brew. — Jakiegoś zapału dostałaś. Bardziej interesujesz się zewnętrzem niż wnętrzem. I jakbyś straciła swoje poczucie humoru.

— A co ma do tego poczucie humoru? — Gapię się na kubek, starając się nie wpaść w złość. — Wiem, kim jestem, wiem, kim byłam.

— Zapomnij, że to powiedziałam. — Janis wzdycha. — Przepraszam, nie wiem, co mi strzeliło do głowy. Strasznie wredna się ostatnio robię… Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko, że zostawię cię tutaj na parę godzin.

Zmuszam się do uśmiechu. Problemy Janis to, ściśle rzecz biorąc, nie moja sprawa, ale…

— W końcu od czego są przyjaciółki?

Patrzy na mnie dziwnie.

— Dzięki. — Pije łyk kawy i się wykrzywia. — Co za obrzydlistwo, jedyna gorsza rzecz to w ogóle nie pić kawy. — Marszczy się jeszcze bardziej. — Późno się robi. Do zobaczenia w przerwie obiadowej?

— Jasne — odpowiadam, a ona wstaje, łapie wiszącą na drzwiach kurtkę i wybiega.

Kończę kawę, potem wracam za kontuar. Jest parę rzeczy do odłożenia na półki, zombiaki sprzątały jednak dokładnie — nie zostawiły mi do wytarcia ani jednej zakurzonej półki. Wpada paru znudzonych pracowników biurowych, żeby oddać książki albo poszukać na regałach jakiejś rozrywki na porę obiadową, ale poza tym nie ma nikogo. Siedzę więc za kontuarem, zastanawiając się, czy półkę ze zwrotami po terminie dałoby się jakoś lepiej zorganizować, wtem otwierają się drzwi i wchodzi Fiore.

— Nie spodziewałem się ciebie — mówi, podejrzliwie mrużąc otłuszczone oczka.

— Naprawdę? — Zeskakuję ze stołka i uśmiecham się do niego, choć wszystkie instynkty drą się, że mam być ostrożna.

— W istocie. — Pociąga nosem. — A druga bibliotekarka, Janis, jest?

— Z rana nie, będzie po południu. — Patrząc na niego mam potworne déjà vu, jak wspomnienie złego snu.

— Hm. No cóż, jeśli mogę prosić, to mi nie przeszkadzaj. Mam robotę w archiwum. — Podnosi głos. — Proszę, żeby nikt mi nie przeszkadzał.

— Eee… oczywiście. — Mimo woli cofam się o krok. Coś z tym Fiorem jest nie tak: w oczach ma jakąś dzikość, napięcie; nagle czuję nieprzyjemną świadomość, że jesteśmy tu sami, a on waży ze dwa razy tyle co ja. — Długo ksiądz będzie?

Zerka mi gdzieś za ramię.

— Nie, Reeve, to nie potrwa długo. — Po czym odwraca się i człapie ku zbiorom specjalnym, nawet na mnie nie spojrzawszy.

Przez moment nie dowierzam własnym instynktom. Pogardliwy gest godny Fiorego, człowieka tak skupionego na sobie, że jeśli spędzisz z nim więcej czasu, sam uwierzysz, że jesteś wytworem jego wyobraźni. Potem jednak słyszę prychnięcie. Skrzypi klucz w zamku, trzeszczą deski podłogi.

— Możesz tu do mnie podejść? Porozmawiamy w środku.

Biegnę za nim.

— O jakiej sprawie mamy rozmawiać? — pytam, rozpaczliwie szukając wymówki, żeby tam nie iść. — Chodzi o Janis?

Odwraca się i mierzy mnie paciorkowatymi oczyma.

— Niewykluczone, córko. — Cały Fiore.

Idę więc za nim przez drzwi i schodami do piwnicy, a beznadziejne napięcie wyżera mnie od środka: cały czas nie wiem, czy mam się bać, czy nie.

W dziwacznej sali na dole Fiore przystaje.

— Co właściwie sądzisz o doktor Hancie? — pyta. Głos ma zmęczony, jakby ciążyła mu odpowiedzialność.

Stoję zbita z tropu. Co to ma być, jakaś ich wewnętrzna polityka?

— Hanta… — Waham się, gryzę w język, świadoma, do kogo mówię. — Jest niezwykle bezpośrednia. Chce dobra pacjentów i troszczy się o nich. Budzi zaufanie — dodaję spontanicznie, powstrzymując się przed dokończeniem: „nie to, co ty”. Manewruję tyłem, w końcu udaje mi się stanąć plecami do półek na ścianie. Jeśli trzeba będzie coś chwycić…

— Tego się spodziewałem — mówi cicho Fiore. — Co ona ci zrobiła?

— Nie powiedziała księdzu?

— Chcę, żebyś mi opowiedziała własnymi słowami. — Głos ma cichy i natarczywy, coś pęka mi w sercu. Nie mogę już udawać, że to się nie dzieje, prawda? Gram na zwłokę.

— Miałam coraz częstsze zaniki pamięci, fugi, a tam na górze, w zbiornikach rezerwy masowej statku, zaraziłam się jeszcze jakąś paskudną szarą mazią. Postawiła na nogi mój układ immunologiczny, który zaczął mi wyżerać zapisy pamięciowe. Doktor Hanta dała mi antyrobotyki i potraktowała utrwalaczem pamięci, żeby to się nie posuwało dalej. — Chowam ręce za plecami i powoli się cofam ku ścianie. — Powiedziałabym, że jest zadziwiająco etycznym lekarzem, zwłaszcza że tutaj wszyscy trzymają wszystko w tajemnicy. A co, ksiądz ma inne zdanie?

— Hm. — Fiore, fałszywy Fiore, nachyla się nad konsolą asemblera i wstukuje jakiś kod. — Tak, istotnie mam inne.

Kiedy nie patrzy, robię kolejny krok w tył, docierając do półek. Dobrze. Zaczynam się w myślach przymierzać do tego, co będę musiała zrobić.

Fiore kontynuuje:

— Rozpracował to jeden z twoich poprzedników tutaj. Tak, ciągle tu jest, mocno zakonspirowany. Hanta to nie jest prawdziwe nazwisko. Ona, czy raczej ono, było członkiem Ligi Eskulapa.

Zaczerpuję tchu.

— No właśnie, pamiętasz ich, co? Była Wiwisektorem, Reeve. Należała do zamkniętej elity, zajmującej się realizacją własnej wizji restrukturyzacji ludzkości.

— Dzięki, że mi ksiądz przypomniał, przed czym się tu schowałam — mówię drżącym głosem. — Teraz przez tydzień znowu będę mieć koszmary.

Odwraca się i wytrzeszcza oczy.

— Głupia jesteś czy…? Przepraszam. Ale jeśli to oznacza dla ciebie tylko tyle, to faktycznie już nie ma dla ciebie… — Gniewnie dźga palcem konsolę. — Cholera. Myślałem, że przynajmniej trochę się przejmiesz losem nas wszystkich tutaj.

Biorę głęboki wdech, usiłując opanować mdłości. Eskulapowcy — kolejna dyktatorska sekta, morfologiczna wspólnota. O wiele gorsza niż Państwo Solipsystyczne. Restrukturyzowali ustroje, jedno okaleczane, wrzeszczące ciało za drugim. Jeśli doktor Hanta jest Eskulapowcem i współpracuje z Yourdonem i Fiorem, przyszłość, jaką tu rzeźbią, jest czymś potwornym.

— To niemożliwe. Ona… niemożliwe.

— Tak? A doktor major Fiore to według ciebie po prostu gruby, egocentryczny psychiatra? — Szczerzy się. — Przestań, Reeve, już widzę, co kombinujesz. Hanta porządnie napierdzieliła ci w głowie. Pewnie najpierw wyłudziła od ciebie zgodę, co? Ci Eskulapowcy lubią formalności. Fiore i Yourdon to też zbrodniarze wojenni. Zresztą, cholera, większość ludzi tutaj robiła tak obrzydliwe rzeczy, że teraz chce o wszystkim zapomnieć. Pamiętasz jeszcze, dlaczego to jest eksperymentalny ustrój?

— Pamiętam? — To dla mnie coś nowego.

— A. No tak. Utrwalacz pamięci i wszystko jasne. — Ostatni raz szturcha palcem konsolę. Ta dźwięczy i rozjarza się jaskrawą zielenią. — Co by zrobili dyktatorzy bez tej posłusznej amnezji? Całe społeczeństwo traci pamięć i wszystko da się ukryć. „Kto dziś pamięta o Ormianach?”. — Cofa się o krok. — Posłuchaj, musimy złamać to warunkowanie, które władowała ci na wszczepkę.

Tym razem żołądek naprawdę wywraca mi się na lewą stronę. Niedobrze mi. Ten potwór chce mnie na nowo wciągnąć w chaos, jaki miałam w głowie, zanim Hanta mnie wyleczyła. I byłam na górze — wiem, że stąd nie ma wyjścia. Wszyscy tu tkwimy. Opór jest bezcelowy. Naprawdę muszę stąd uciec, zaalarmować biskupa i policję, żeby go aresztowała. Ale to jakbym zdradziła samą siebie, prawda?

— To ty zabiłeś Micka? — szepczę. — Jak się dostałeś do tego ciała?

— Jeśli powiem ci, że tak, poczujesz się lepiej? — pyta, zaskakująco delikatnie. — A może gorzej?

— Ja… — Znów łykam powietrze. — Ja… chcę wiedzieć.

Fałszywy Fiore, Robin, mruga powoli, zamykając otłuszczone oczka. Tężeję, on jednak otwiera je, zanim wezmę się w garść, żeby coś zrobić.

— Zaraz po tym, jak zabiłaś Fiorego — mówi. — Wszedłem do asemblera i zbackupowałem się, zaprogramowałem połączenie ciał i systemów nerwowych, żebym wyszedł w skórze Fiorego, a nie… — Wskazuje mnie brodą. — Ustawiłem dwie godziny zwłoki, żeby dać ci czas na zrobienie porządku, ale w międzyczasie miałaś zanik. Budzę się w bramce, widzę, że jest częściowo posprzątane, ale ciebie nie ma, więc musiałem to wszystko skończyć. Fiore jest zbackupowany na bramce, a ja mam taką samą biometrykę jak on, więc udaje mi się zrobić zrzut jego implantu i kiedy któraś jego kopia pojawia się, żeby cię sprawdzić, mówię jej, że zaginęłaś. Słabo ogarnia tę garstkę swoich kopii. W niedzielę rano poszedłem odwiedzić Cass w szpitalu. Okazało się, że nie byłem pierwszym gościem. Nie słyszałem, żeby rozeszły się jakieś plotki, choć sytuacja była nieciekawa. Hanta chyba to później zatuszowała, ale jeśli cię to interesuje… przyłapałem Micka. Mieszkał w piwnicy w pustym domu i kradł ludziom z kuchni jedzenie, kiedy byli w pracy — zauważyłaś, że my tu jesteśmy strasznie ufni? Nikt nie zamyka kuchennych drzwi. Zakneblował ją, a widziałaś te rusztowania, na których Hanta zawiesiła nogi Cass. Nic nie mogła zrobić. To znaczy, próbowała uciec, tylko nie bardzo mogła. Reeve, on ją znowu gwałcił, a wiesz, co myślę o trzecich razach.

Kiwam głową, z trudem łapiąc powietrze. Okropne jest to, że w wyobraźni wszystko widzę: ja w ciele Fiorego podkradam się do zajętego rżnięciem Micka, Cass miota się bezradnie — Mick pewnie związał jej ręce dla świętego spokoju — ja w ciele Fiorego walę go w podstawę czaszki. Fiore nie robi tego zbyt delikatnie, bo już nie panuje nad wściekłością, ma gdzieś niebezpieczeństwo podoponowego krwotoku. Nie obchodzi go, czy Mick odzyska przytomność. A nawet uważa, że to byłby kiepski pomysł, przynajmniej dla Cass, zresztą w sumie, jak się zastanowić, można by Micka wykorzystać, żeby przemówić do rozsądku ewentualnym socjopatom, którzy chcieliby go naśladować…

Cała ja. Ja, taka jak niedawno, nie jak kiedyś (cichy, spokojny, oddany rodzinie historyk), ani jak teraz (trochę kapryśna, promieniejąca radością odkrycia, jak to jest poddać się po trwającej całe życie walce). Ta „środkowa” ja, ponura maszyna do zabijania. Wtedy jednak nasze oczy się spotykają i widzę w nich potworny smutek, poczucie winy, lustrzane odbicie tego, co czuję sama — mam bowiem świadomość, że absolutnie będę musiała go podkablować biskupowi, gdyż nie możemy sobie pozwolić na to, aby po mieście latał sobowtór-morderca jednego z naszych najbardziej szanowanych obywateli…

Łapię pierwszą rzecz, na jaką trafiam palcami: ciężką teczkę z wydrukami, fragment zrzutu kodu Osobliwej Żółcieni z piętra wyżej. Robię dwa szybkie kroki do przodu i walę go tym po głowie, najmocniej jak potrafię. Fiore osuwa się na podłogę, ja jednak nie zostaję, żeby dokończyć dzieła — odwracam się i biegnę do schodów. Jeśli dotrę na górę i zdążę zamknąć drzwi, utknie tu na wystarczająco długo, żebym mogła zawołać…

— Wybierasz się gdzieś? — cedzi Janis, celując we mnie ze szczytu schodów ogłuszaczem. Widzę, jak palec bieleje jej na spuście za kabłąkiem.

Zaczynam podnosić ręce.

— Nie…

Tak.

Stękam i unoszę ręce do głowy, która boli jak cholera w miejscu, gdzie Reeve walnęła mnie teczką. Ktoś łapie mnie za rękę i kontrolnie szarpie, otwieram oczy. Janis. Wystraszona.

— Co się stało? — pytam.

— Złapałam ją, jak uciekała schodami, strasznie się gdzieś śpieszyła. — Patrzy na mnie badawczo. — A co z tobą?

W końcu dotykam głowy i krzywię się, czując ostry ból.

— Czymś mnie uderzyła, chyba teczką z papierami. Upadłem. — Głupio, głupio. Trochę mi niedobrze. Kiedy się rozglądam, boli mnie szyja. — Walnąłem się głową o cokół bramki.

— To masz szczęście, że przyszłam.

— He, he. Jeśli chodzi o ciebie, nie ma czegoś takiego, jak szczęście.

— To było w innym życiu — mówi z namysłem. — To jak, poradzisz sobie? Muszę zamykać.

— Zamykaj, i to już. — Krzywię się i podnoszę, dysząc ciężko. To ciało ma ogromną bezwładność i grubą izolację, ale nie jest stworzone do biegania. — Jeśli ktoś nas tu znajdzie…

— Poradzę sobie z nimi.

Znika na górze. Siadam, udaje mi się nie zwymiotować. Reeve omal wszystkiego nie zepsuła; to przerażające, jak niewiele brakowało. Gdybym nie doszedł, kim jest Janis, byłbym tu sam, a Reeve zabiłaby mnie, nie mrugnąwszy okiem. „Rozkaz, pani doktor”.

Muszę coś zrobić z tą Reeve, a wcale nie mam ochoty. Pewnie, Hanta — chirurg pułkownik Vyshinski, żeby użyć prawdziwego nazwiska — nieźle jej namieszała w głowie, ale utrata całego tygodnia to nie byle co, a poza tym, ona umie parę rzeczy, które mogą nam się przydać. Same dylematy. Gdyby tak dało się w prosty sposób odkręcić to pranie mózgu, które zastosowała Hanta, tylko, że… cholera. W końcu to artystka, prawda? To będzie jakiś numer z motywacją i wartościami, coś z rozładowaniem napięcia emocjonalnego, bardzo subtelnego, co nie rusza osobowości, tylko manipuluje wzmocnieniem na paru jej cechach, w sam raz tyle, żeby zrobić z Reeve punktociąga jak się patrzy.

Siedzę z rozstawionymi nogami, ciężko oddychając potężnym, falującym bandziochem i próbując dojść do ładu z faktem, że zamierzam zabić swoją lepszą połówkę. Ciężka sprawa, obojętne ile razy się to wcześniej robiło.

Na górze coś stuka. Wstaję, sapiąc, i człapię zobaczyć, co się tam dzieje. Nienawidzę tego ciała, choć dzięki niemu mogłem wejść w parę miejsc, gdzie nikt inny nie ma wstępu — goście trochę opuścili się w zabezpieczeniach, zapomnieli o przysłowiu speców od ochrony: „coś tajnego, coś znanego, coś co masz, twoja twarz”. Niby „twoja twarz” wystarczy, kiedy się kontroluje wszystkie asemblery w ustroju, ale i tak… Zatrzymuję się na dole schodów.

— Kto to? — pytam cicho.

— Ja — odpowiada Janis. — Musisz mi z nią pomóc.

— Uch.

Gramolę się po schodach. Janis czeka na górze z Reeve. Skleiła jej kostki i nadgarstki taśmą biblioteczną. Reeve zaczyna się ruszać. Odzyskuje przytomność.

— Jak myślisz, co z nią zrobić? — pytam.

— Dasz radę znieść ją na dół? — pyta zdyszana Janis.

— Tak.

Pochylam się i łapię Reeve za kostki: moje ciało jest groteskowo tłuste, ale wcale nie słabe. Unoszę ją trochę i ciągnę, a Janis unosi jej ręce na tyle, żeby nie waliła głową o stopnie. Na dole ciągnę ją ku bramce. Już przewraca oczami, czerwienieje jej twarz. Nienawidząc siebie, nachylam się nad nią.

— A co ty byś zrobiła? — pytam ją.

— Mmmf! Mmmmf!

Walczy do końca — cała ja. Unoszę wzrok na Janis.

— Czemu jej nie zabiłaś?

— Nie chciałam — odpowiada.

— Jak to, chcesz tak po prostu…

— Pakuj ją do bramki i tyle! — Głos ma zestresowany.

Łapię Reeve pod pachy i unoszę. Robi się bezwładna, żeby było mi jak najciężej.

— Wcale mi się to nie podoba, tak jak tobie — mówię do niej. — Ale to miasto jest za małe dla nas dwóch.

Kiedy ładuję ją do bramki A, kopie mnie obunóż, lecz spodziewam się tego i walę ją pięścią nad lewą nerką. Po tym zgina się wpół. Zatrzaskuję drzwiczki.

— No i? — Łypię na Janis. — Co teraz?

Gównianie się czuję. Zawsze tak jest, kiedy sam siebie zabiję. Dlatego chyba chciałem to zwalić na Janis. Zepchnąć trudną decyzję na czyjeś barki.

Janis pochyla się nad stacją sterującą.

— Zaczynam się tu orientować — mruczy. — Wiesz co, zdejmę z niej szablon, dobra?

— Kurwa. — Kręcę głową w parodii rezygnacji. Z bramki dobiega jakiś łomot. Krzywię się. Współczuję Reeve: widzę siebie na jej miejscu, to jest straszne. — Dlaczego?

— Bo tak. — Unosi na mnie wzrok. — Jeżeli będziesz tak biegać w przebraniu, Fiore w końcu nabierze podejrzeń. Nie wydaje ci się, że czas wrócić?

— Wrócić?

— Do postaci Reeve — tłumaczy cierpliwie.

— Aaa — powtarzam. — Aha, rozumiem.

Po tym ciosie w głowę wolno kojarzę. Janis ma rację, nie musimy jej zabijać. I nagle już mniej przejmuję się tym, że ją walnąłem i wpakowałam do dezasemblera nanostruktur: coś, jakby walnąć się samemu w twarz, nigdy nie boli tak, jak kiedy zrobi to ktoś inny.

— Zdejmę z niej szablon, potem zrobię deltę twojego aktualnego wektora stanu i nałożę na Reeve. Obudzisz się w jej ciele, będziesz mieć jedną i drugą pamięć, ale ty będziesz zestawem dominującym. Myślisz, że to zadziała?

Z bramki znów dobiega stłumiony rumor, potem odgłosy rzygania — Janis uruchomiła program do szablonów, paraliżując Reeve przez netlink, a komora bramki wypełnia się digitalizującą pianką ablacyjną.

— Lepiej niech zadziała — mówię.

— Trochę się boję, że Fiore podejrzewa, co się tu dzieje. Jak doda dwa do dwóch po tym numerze z Mickiem, wszystko może się wydać.

Wzdycham ciężko.

— No dobra, zostanę z powrotem Reeve. Tak chyba będzie najlepiej.

— Zgadzasz się ze mną? — W słabym świetle sufitowych lamp wygląda na umęczoną. — W takim razie, może to nie jest do końca głupi pomysł. A co potem?

— Potem siądziemy i zastanowimy się, jak zamieść pod dywan cały ten bajzel. Jak tylko będę wiedzieć, co ona wie.

— Dobra. — Na jej ustach pojawia się słaby uśmiech. — Z ciebie to jest człowiek-konkret, aż miło słyszeć.

— Jak się raz było czołgiem, to się nim jest do końca życia — przypominam jej.

— Racja.

Przez moment widzę cień jej poprzedniej postaci. Aż mnie kłuje w pierś.

— Im szybciej wrócę do siebie, tym lepiej.

Przez długie minuty siedzimy w milczeniu, słychać tylko posapywanie bramki. W końcu pulpit dźwięczy, szczękają odblokowywane drzwiczki. Podchodzę, otwieram. Komora, jak zawsze, jest pusta i sucha. Rozglądam się, widzę, że mnie obserwuje.

— Gotowy? — pyta.

— Do zobaczenia po drugiej stronie, Sanni — mówię, zamykając bramkę za sobą.

I to by było tyle.


* * *

Komórka Bezpieczeństwa Błękit była częścią organizacji kontrwywiadowczej Kotów Linebargera. Rzekomo rozwiązano ją po zakończeniu wojen cenzorskich i zatarto wszystkie zapisy pamięciowe. Wiem jednak, że to nieprawda, bo sam do niej należę. Nie rozwiązano nas, tylko zeszliśmy do podziemia, bo nasza misja jeszcze się nie skończyła.

Zadanie mamy ryzykowne. Musimy robić beztroskim ludziom nieprzyjemne rzeczy. Zacieranie naszych śladów kosztuje, i to kolosalne pieniądze, a po wojnie nie każdy pieniądz jest wymienialny pomiędzy ustrojami. Różne lokalne bojówki i rządy odkurzyły kursy wymiany walut, spready walutowe i całą masę tego typu archaicznych rozwiązań. Niektóre ustroje są stosunkowo otwarte, inne wpadły pod but rozmaitych watażków. Niektóre przywiązują ogromną uwagę do uwierzytelniania i pilnowania unikatowości, inne nie dbają o to, kim jesteś, bylebyś tylko płacił podatek tlenowy. (W tych pierwszych świetnie się mieszka, w tych drugich świetnie się ukrywa). W rezultacie powojennej fragmentacji dużo wędrujemy, zmieniając wygląd, a czasem i wspomnienia, rozwidlając się w rezerwowe ciała, a potem łącząc delty przeżyć. Najpierw przejadamy kapitał uwolniony po likwidacji Kotów; później wspieramy to różnymi firmami-przykrywkami. (Słyszeliście może kiedyś o Brygadzie Zamachowców Żmija albo Cordwainer Heavy Industries? To my). Natomiast operacyjnie organizujemy się w luźno powiązane komórki. Należę do cięższego kalibru zawodników: moje doświadczenie w operacjach bojowych doskonale łączy się z doświadczeniem z wywiadu.

Mniej więcej pięćdziesiąt mega po oficjalnym zakończeniu działań bojowych otrzymuję wezwanie do Ustroju Nefrytowego Świtu. Obowiązują tam ścisłe ograniczenia technologiczne, jestem więc w przebraniu ortosa, z legendą, według której jestem wędrownym instruktorem szermierki na miecze. Mam dostęp do wystarczającej ilości wojskowego softu neuronalnego, żeby umieć co trzeba, włącznie z przecięciem spadającego włosa, a według drugiego dna legendy jestem zdemobilizowanym uchodźcą przed ręką sprawiedliwości, z jakiegoś miejsca bez ograniczeń technicznych. Mam tu chodzić i wypatrywać ofiar nadających się do przekrętu typu „hiszpański więzień”, ryzykując podejrzenia o przynależność do stowarzyszenia zbrodniarzy wojennych. Ostatnio robiłem sporo tego typu numerów, ale w tym konkretnym nie wiem jeszcze, o co chodzi.

Ustalone miejsce spotkania to publiczna łaźnia na ulicy Pomarańczowych Liści, wąskiej, brukowanej, pofałdowanej uliczce, odchodzącej od głównej ulicy, biegnącej przez dzielnicę sklepików ze srebrem i schodzącej do portu. Jest pogodne wiosenne popołudnie, powietrze wypełnia ciężki zapach suchodrzewu. Przed chwiejącymi się jak pijane domami banda dzieciaków rzuca bumerangiem, a nieliczni przechodnie pną się środkiem drogi z trudem pod górę. Tragarze obrzucają obelgami rikszarzy, po czym wszyscy zgodnie wylewają swoją żółć na pasterza, usiłującego zagnać na górę małe stadko kóz jedwabniczych.

Jestem tu wystarczająco długo, żeby mniej więcej wiedzieć, co robić. Zauważam trzymającego się z boku chłopaczka i strzelam palcami. Podchodzi do mnie — a raczej sunie, żeby koledzy go nie zauważyli. Brudny, zagłodzony, ubranie ma wypłowiałe i połatane. Idealny. Między moimi palcami pojawia się moneta.

— Chcesz zarobić jeszcze jedną? — pytam.

— Na feks nie idę — sepleni.

Przyglądam się uważniej i dostrzegam, że ma rozszczepione podniebienie.

— Nie o to mi chodzi. — Pokazuję kolejną monetę, tym razem poza jego zasięgiem. — Ta herbaciarnia, tam. Zajdź od tyłu, zobacz, czy tam czekają jacyś ludzie. Jeśli tak, wróć i mi powiedz. Jeśli nie, wejdź do środka, znajdź panią Sanni. Powiedz jej, że ma pozdrowienia od Czołga, potem wróć i mi powiedz.

— To dwie monety.

— Dobra, niech będą dwie.

Łypię na niego, znowu robi sztuczkę ze zniknięciem. Ma talent, myślę, robi to jak zawodowiec. Przychodzi podejrzliwość: a może to zawodowiec? Łatwe cele wyłapaliśmy już dawno — ci, którzy jeszcze się uchowali, to przeważnie o wiele trudniejsze przypadki.

Długo nie muszę czekać. Mija hektosekunda, czy coś w tym stylu, potem sepleniacz wraca.

— Pani Fanni mówi, fe pfynęta ffyciła. Faprofadzę pana.

Przynęta chwyciła. To nie za dobrze. Daję mu dwie monety.

— No dobra, to gdzie to jest?

Rozpływa się w nicość na moich oczach, ale nie tak szybko, żebym za nim nie nadążył. Nurkujemy w jakąś podejrzaną uliczkę, potem na parę sekund w labirynt anonimowych podwórek. Przechodzi przez rozwalający się drewniany płotek, za nim jest inny zaułek — tym razem zasypany kompostem, smród jest nieziemski — i podchodzi do niewyróżniających się niczym tylnych drzwi.

— Tutaj jeft.

Ręka wędruje mi do głowni miecza.

— Naprawdę? — Gapię się na chłopaka, potem na dwóch martwych oprychów opierających się jeden o drugiego obok schodków.

Błyska uśmiechem.

— Pofiedziałeś, feby fprafdzić, fy nikogo tam nie ma, Robin.

— Sanni?

Kłania się z urwisowską nonszalancją. Unoszę brwi. Opryszkowie wyglądają tak, jakby spali, jeśli nie liczyć cieknącej z nosów krwi. Dobra robota, jak na speca wywiadu.

— Mało czasu. Sprawdź mnie.

Odbębniamy procedurę uwierzytelniania, coś tajnego, coś znanego, coś co masz, twoja twarz — wszystko to, co kiedyś robiła dla nas Republika Byt.

— Dobra, szefowo, to po co tu jestem? — Sanni nie jest już moją przełożoną, ale stare nawyki mocno się trzymają.

— Przynęta chwyciła. — Przestaje seplenić i się prostuje. Osobowość Sanni zaczyna przebłyskiwać przez wąskie gardło tego trzystumegowego ciała. — My, to znaczy Vera Sześć, około dwudziestu mega temu dowiedzieliśmy się, że paru znajomych podejrzanych typów kręci się po Niewidzialnej Republice. Sprawa bardzo szybko nabrała rozpędu. Wygląda na to, że zinfiltrowali parę klinik pamięci i przejęli szklany dom.

Opieram się o ścianę.

— Ten Szklany Dom?

Sanni kiwa głową.

— Ktoś będzie tam musiał wejść i poprzecierać im lustra. Ktoś jeszcze. Bo pięć mega temu wpuściłam tam swoją rozwidloną instancję i do tej pory nie dała znaku życia. Obawiam się, że konieczna będzie mocna konspiracja.

— Szlag, niech to, kurwa, szlag. — Patrzę na martwych bandytów, jakby to była ich wina.

Szklany dom to ośrodek resocjalizacyjny dla jeńców wojennych. Jest zbudowany tak, by skłaniać do resocjalizacji, żeby zintegrowali się z powrotem w coś przypominającego powojenne społeczeństwo — to dawny RADUG skonfigurowany w niewielki samodzielny ustrój z jedną bramką T na świat. Wchodzą zbrodniarze, wychodzą cywile. Przynajmniej takie było założenie.

— I co się tam dzieje?

— Ktoś chyba nas zdekonspirował — mówi Sanni. — Tak — dodaje, widząc, gdzie patrzę. — Mówiłam, że mamy mało czasu. Grupa sformowana z paru naszych konkurentów opanowała Komisariat Amnezji Strategicznej Niewidzialnej Republiki i przejęła kontrolę operacyjną i finansowanie Szklanego Domu. Obecnych pensjonariuszy wypuścili, nie mamy pojęcia, kogo tam teraz pakują. Szklany Dom ma nowy zarząd.

— Ja się do tego nie nadaję. Nie możesz wysłać Magnusa? Albo Syntetyka? Skontaktować się z naszą górą i stowarzyszeniem weteranów i zobaczyć, czy ktoś…

— Tylko że ja już w ogóle nie istnieję — mówi spokojnie Sanni. — Kiedy moja delta tam weszła i zaginęła bez wieści, wrogowie dobrali się do mojej głównej i zabili ją tyle razy, że prawie całkiem umarłam. To… — poklepuje się po chudej piersi — to tylko częściówka. Robin, jestem duchem.

— Ale… — Oblizuję wargi, serce mi dudni, zszokowane. — To mnie też po prostu nie zabiją?

— Nie, jeśli najpierw sami zabijemy twoją tożsamość. — Sanni-duch szczerzy zęby. — Trzeba będzie zrobić tak…

Загрузка...