16. Suspens

Następny dzień to piątek. Wstaję późno, a kiedy schodzę na dół, stwierdzam, że Sam już poszedł do pracy. Czuję się wycieńczona, osłabiona skutkami infekcji i głupiej próby wspinaczki, więc za wiele nie robię. Przez większość dnia kursuję między sypialnią a kuchnią, nadrabiając zaległości w lekturze i popijając jedna po drugiej filiżanki słabej kawy. Gdy Sam wraca do domu, naprawdę późno, okazuje się, że już był gdzieś na steku i wypił parę lampek czerwonego wina — dopytuję się, z kim, a on zamyka się w sobie. Żadne z nas nie chce ustąpić, więc w końcu nie rozmawiamy.

W sobotę schodzę na dół i widzę, jak odstawia kosiarkę do trawy.

— Musisz zrobić porządek w garażu — mówi mi na powitanie.

— Bo co? — pytam.

— Muszę tam schować parę rzeczy.

— O. Jakich rzeczy?

— Idę. Cześć.

I rzeczywiście, dziesięć minut później już go nie ma, pojechał taksówką nie wiadomo gdzie. A to i tak nasza najdłuższa wymiana zdań od dwóch dni. Pluję sobie w brodę, że jestem głupia. Głupia to słowo dnia. Idę więc do garażu i rozglądam się, co można by wyrzucić. Jest tu istne złomowisko niedokończonych przedsięwzięć, ale myślę, że spawarka może polecieć na śmietnik i na wpół skończona kusza i większość innego złomu, przy którym majstrowałam, kiedy miałam mylne przekonanie, że muszę uciec z miejsca, gdzie jestem, a nie od tego, kim jestem. Paru rzeczy brakuje — pewnie Sam już zaczął robić tu miejsce na swoje kije golfowe czy coś innego. Zrzucam wszystko co moje na kupę w rogu i nakrywam plandeką. Czego oczy nie widzą… tego nie ma w garażu, tak sobie przy tym mówię.

Wracam do domu, próbuję pooglądać telewizję, ale program jest głupkowaty, nie mówiąc już o tym, że mało co rozumiem. Rozmazane światełka na ekranie o niskiej rozdzielczości, do tego wypukłym, poruszające się powoli, nużąco, opowiadające bezsensowne fabuły odwołujące się do wspólnej bazy pojęć, której po prostu nie posiadam. Biorę się w garść, wyłączam go, żeby stawić czoła nudzie w samotności, kiedy dzwoni telefon.

— Reeve?

— Cześć? Kto… Janis? Co tam u ciebie? — Ściskam słuchawkę.

— Słuchaj, Reeve, masz jakieś plany na dzisiaj?

— Nie, raczej nie… A co?

— Umówiłam się na mieście z paroma koleżankami, pójdziemy obejrzeć nową kawiarnię nad jeziorem, które dopiero się pojawiło. Pomyślałam, że może też przyjdziesz? Jeśli czujesz się na siłach.

— Ja… — waham się — …mam odpoczywać przez parę dni. Tak powiedziała Hanta. — Niech się nad tym pozastanawia. — A co, jakiś problem w pracy?

— Nic szczególnego. — Głos Janis pobrzmiewa lekceważeniem. — Szczerze mówiąc, to nadrabiam zaległości w czytaniu. A poza tym, ze szpitala przyszło twoje zwolnienie. Mną się nie martw.

— No to przyjdę. Żebym tylko nie musiała nigdzie biegać. Jak się tam dostać?

— Poproś taksówkarza, żeby cię zawiózł do Village Cafe. Będę koło drugiej. Pomyślałam, że zobaczymy, co to za lokal, i trochę pogadamy.

Mam nieprzyjemne przeczucie, że nie mówi mi wszystkiego, choć kształt tego, co przemilczała, rysuje mi się wystarczająco wyraźnie. Wzdrygam się lekko. Naprawdę mam się znowu w coś wplątywać? Raczej nie — ale jak nie przyjdę, to mnie obgadają. Poza tym, jeśli knują coś głupiego i niebezpiecznego, może im to wyperswaduję, jestem to chyba winna Hancie. Zerkam na telewizor.

— No dobra. To do zobaczenia.

Jest już pierwsza, więc przebieram się w coś trochę elegantszego i wołam taksówkę. Nie mam pojęcia, co to za koleżanki, ale Janis raczej nie będzie na tyle pozbawiona gustu, żeby zapraszać Jen. Poza tym nie chcę ryzykować, że wywrę złe wrażenie. Kiedy chcesz podkręcić sobie punktację, liczą się pozory, a inni ludzie zwracają uwagę na takie rzeczy. Zresztą nie wydaje mi się, żeby Janis organizowała coś takiego, gdyby to nie było ważne.

Mamy piękny dzień, niebo jest intensywnie niebieskie, wieje ciepły wietrzyk. W jednej kwestii Janis ma rację — nie przypominam sobie, żebym wcześniej widziała tę okolicę. Taksówka jedzie między rzędami obitych deseczkami domów z białymi drewnianymi płotkami i niemiłosiernie wyczyszczonymi fartuszkami trawników, a potem skręca w lewo za wyższym, murowanym gmachem i sunie w dół obsadzonym drzewami bulwarem. Po obu stronach stoją budynki o dziwnych kształtach. Pełno tu innych taksówek i ludzi! Mijamy licznych spacerowiczów na chodniku. Myślałam, że tylko my z Samem to robimy. Kogo przegapiłam?

Taksówka przystaje na końcu ślepej uliczki, gdzie półkole markiz osłania przed niebem białe stoliki i inne ogrodowe meble. Obok jezdni wilgotno bulgocze kamienna fontanna.

— Village Cafe — recytuje szofer. — Village Cafe. Opłata za kurs została pobrana.

Błękitne cyferki polatują mi w kąciku lewego oka, gdy otwieram drzwi i wysiadam. Przy stolikach siedzą ludzie — ktoś macha. Janis. Wygląda o wiele lepiej niż ostatnio, a przede wszystkim się uśmiecha. Podchodzę.

— Cześć, Janis. — Poznaję siedzącą obok Tammy, ale nie wiem, co powiedzieć. — Cześć wszystkim?

— Cześć, Reeve! To Tammy, a to Elaine…

— El — mruczy El.

— A to Bernice. Siądziesz? Właśnie się zastanawiałyśmy, co zamówić. Chcesz coś konkretnego?

Siadam i widzę wydrukowane na folii menu leżące przed każdym krzesłem. Próbuję się na nim skupić. Wtem skrzynka z kratką nad wejściem do kawiarni potrzaskuje i zaczyna wykrzykiwać:

— Dzień dobry państwu! Mamy kolejny piękny dzień…

— Wezmę dżin z tonikiem — rzucam.

— Proszę o uwagę, przeczytam dwa komunikaty — ciągnie skrzynka. — Specjalnie dla państwa mamy w sprzedaży lody. Smaki dnia to truflowy i bananowy. Uwaga: później możliwe są przelotne deszcze. Dziękuję za uwagę.

Tammy się krzywi.

— Odkąd tu siedzimy, drze się co dziesięć minut. Mogłoby się zamknąć.

— Pytałam przy barze — mówi przepraszająco Janis. — Mówią, że nie mogą tego wyłączyć, że takie są w całym sektorze.

— Tak? A co to w ogóle za sektor? Jakoś go sobie nie przypominam. — Wtykam nos w menu, na wypadek gdybym właśnie popełniła faux pas.

— Sama nie wiem. Pojawił się wczoraj, więc pomyślałam, żeby go sobie obejrzeć.

— No to jest już obejrzany — mówi Bernice. Jest śniada, lekko pulchna i ma minę wyrażającą nieustający lekki niesmak. Chyba widziałam ją w kościele, ale nie kojarzę nic więcej. — Dla mnie mango lassi.

Z kawiarni wychodzi zombiak, facet, w ciemnym garniturze i długim, białym fartuchu.

— Czy mogę przyjąć zamówienie?

— Tak, proszę. — Janis terkocze listę napojów i zombiak wraca do środka.

Większość zamówiła bezalkoholowe, tylko ja się wyróżniam. Ups, myślę.

— Tammy, El i ja od jakiegoś czasu spotykamy się co sobota — rzuca Janis wyjaśniająco w moją stronę. — Mówimy mężom, że to kółko krawieckie. Dobra wymówka, żeby spotkać się, coś wypić, poplotkować, a nikt z nich nie poznałby kółka krawieckiego, gdyby ugryzło go w tyłek, więc…

— A co to takiego kółko krawieckie? — pyta Bernice.

El nieśmiało sięga do wielkiej torby i wyciąga coś, co przypomina zrobioną z tkaniny pokrywę śluzy powietrznej. Są w nią powtykane igły i kolorowe nitki.

— Że niby spotykamy się razem i wyszywamy. O, tak. — Wyciąga igłę i natychmiast kłuje się nią w kciuk. — Na razie nie za dobrze mi idzie — dodaje żałośnie.

— Na szycie się nie piszę — mówię. — Ale drinki i ploty to co innego.

— Janis mówiła, że tak właśnie powiesz. — Tammy rzuca mi przepraszający uśmiech. — A poza tym, zastanawiałam się, czy masz pojęcie, co się stało z Mickiem.

Znowu „ups”.

— Nie bardzo. Pytałam Hantę i odpowiedziała, że to jest „do ustalenia”, cokolwiek znaczy. Wiem, że Cass jeszcze leży w szpitalu.

— Taaa, jasne. — Tammy odchyla się na krześle. — Stawiam dziesięć dolarów, że w tydzień zabiorą ich z eksperymentu.

Wzdrygam się. RADUG ma tylko jedno wyjście, dla bezpieczeństwa — żeby załoga mogła je zabarykadować, jeśli cywilizacja po drugiej stronie upadnie.

— Nie wiem, czy to prawdopodobne — mówię. — Ale doktor Hanta ma swoje sposoby na problemy. Na pewno będzie w stanie coś zrobić dla Cass, a Mick nie odwiedzał jej od czasu… no.

— A co z Fiorem? — pyta Janis.

Mam teraz wrażenie, że zaprosiły mnie tutaj, żeby ciągnąć za język, ale co tam? Stawiają drinki.

— Napatoczył mi się po tej sprawie z Cass — mówię. Potem otwierają się drzwi kawiarni, kelner wraca z drinkami. Milczę, dopóki się nie odwróci.

— On, no… nie podoba mu się, jak zachowujemy się nieprzewidywalnie, ale z drugiej strony Mick przegiął. Rozwiązaliśmy ten problem za niego.

— Hm. — Janis robi rozczarowaną minę, w myślach kopię się w tyłek. Naprawdę pytała mnie, co stało się w bibliotece, kiedy poszła wcześniej do domu.

— W szpitalu gadałam z doktor Hantą — ciągnę. — Powiedziała, hm… w ogóle nie pochwalała tej sprawy z Esther i Philem. Mam wrażenie, że nawrzeszczała za to na biskupa. Będą dodawać do systemu punktów jakieś reguły pozwalające na rozwody, żeby coś takiego się nie powtórzyło. I kary za gwałt, by nikomu nie przyszło do głowy naśladować Micka.

— Hm — zastanawia się Janis. — Jeśli będą się ściśle trzymać ciemnowiecznej historii, to dadzą solidną karę za gwałt, ale tylko jeśli facet zostanie złapany.

— E? — Tammy robi oburzoną minę. — A co to pomoże?

— A co pomaga to wszystko? — pyta sucho Janis. Sięga do torebki, wyciąga jakąś plecionkę i podaje mi ją. — To chyba twoje, zostawiłaś w bibliotece.

Przełykam ślinę i pośpiesznie upycham do torebki drucianą klatkę Faradaya ze swojego nieudanego eksperymentu.

— Dzięki, faktycznie zostawiłam — bełkoczę.

Janis uśmiecha się powoli.

— Trochę sterczą druty, ale i tak ładnie błyszczy.

Pułapki w pułapkach.

— Muszę jeszcze nad tym popracować — gram na zwłokę. — A gdzie to było?

— W pokoju socjalnym. Robiłam porządek.

Serce mi wali, lecz nikt inny niczego nie zauważył. Janis patrzy na mnie, potem na El.

— A ty, co myślisz?

Udręczona El unosi wzrok znad tamborka.

— Trochę mi niedobrze. — Sięga po różową lemoniadę. — Jutro w kościele będzie się działo.

— Dużo nowych rzeczy — zgadza się Tammy.

— O czym wy mówicie? — pytam.

Janis kiwa głową.

— No właśnie, cały tydzień byłaś w szpitalu. A dokładniej, od wtorku.

Tammy wyciąga tablet.

— Pojawiła się masa nowych rzeczy — mówi, stukając w ekran. — Lepiej posłuchaj.

— Jakich rzeczy?

— Po pierwsze, zdaje się, że wpuścili tu ostatnią kohortę.

— Ale mówili, że po mojej będzie jeszcze czternaście… — liczę w myślach — więc brakuje sześciu. Przynajmniej. Tammy stuka w tablet.

— Oni prowadzili wiele sekcji Ustroju YFH równolegle. My, to tylko jeden sektor, parafia, jak to nazywają. Od poniedziałku wszystko będzie połączone, więc pojawi się masa nowych ludzi.

Na razie to się zgadza z tym, co mówiła Hanta.

— No i?

Janis rzuca mi długie, badawcze spojrzenie.

— To jest o wiele większe, niż mówili nam na zewnątrz, kiedy się zapisywałyśmy. Co ci to mówi?

Zerkam na jej brzuch. Jeszcze za bardzo nie sterczy. A potem, niemal mimowolnie, patrzę obok.

— El, czy ty… to znaczy, nie chcę być wścibska, ale nie jesteś czasem…

— W ciąży? — El patrzy na mnie niebieskimi jak u dziecka oczyma i kładzie rękę na brzuchu. — Skąd ci to przyszło do głowy?

Próbuję się nie marszczyć zbyt ostentacyjnie.

— Mnie też się spóźnia okres — dodaje Bernice.

Na zawsze.

— Co oni tu jeszcze robią? — indaguję.

— Otwierają dużo nowych rzeczy — tłumaczy z zapałem Tammy. — Jest kino, basen, stadion sportowy, teatr. Więcej sklepów. I zaraz otworzą ratusz.

Bernice odzywa się przede mną.

— O! O tym nie wiedziałam.

— Chyba chcą, żebyśmy się tu dobrze poczuli — mówi Janis.

— My? — pytam. — Czy oni? — Wodzę wzrokiem po brzuchach wokół stołu. Wszystkie zamieszkane. Oprócz mojego. Dzięki Samowi.

— A co za różnica? Zresztą, większość z nas zaraz ugrzęźnie w pieluchach i przestanie się przejmować innymi rzeczami.

Janis ma taki ton głosu, jakiego używa, chcąc przekazać słowami coś dokładnie odwrotnego niż ich dosłowne znaczenie. Teraz go przybiera, tracąc sarkazmem na kilometr.

Uśmiecham się promiennie.

— Więc powinnyśmy się nie przejmować i cieszyć tymi nowymi rozrywkami!

— Reeve — upomina mnie Tammy — to poważna sprawa.

— O, no pewnie. — Zgadzam się z zapałem. — Absolutnie! — Dopijam drinka. — Wiecie co, moje panie, na pewno macie wiele ważnych spraw do przegadania, ale ja właśnie sobie przypomniałam, że muszę pozmywać i sprzątnąć w garażu, zanim wróci mąż. — Wstaję. — Dzięki za plecionkę, Janis. Na razie.

Reszta udawanego kółka krawieckiego patrzy podejrzliwie, za to Janis odwzajemnia uśmiech i mruga.

— Do zobaczenia!

Wycofuję się pośpiesznie. Janis lubię, chociaż to całe kółko mnie przeraża. Źle się tu czuje, to jasne, i chyba nie będzie chciała, żeby doktor Hanta jej w tym pomagała. Uświadamiam sobie, że muszę powiedzieć Fioremu o Janis. Ona potrzebuje pomocy. Jutro po mszy?


* * *

Jazda do kościoła odbywa się w napięciu. Ubraliśmy się w niedzielne ubrania i wezwaliśmy taksówkę, jak zawsze, ale Sam w ogóle się nie odzywa — ostatnio nabrał zwyczaju porozumiewania się pomrukami — i cały czas, kiedy myśli, że nie widzę, rzuca mi z ukosa dziwne spojrzenia. Udaję, że nie zauważam. W istocie też jestem spięta, nakręcam się przed nieuniknioną i nieprzyjemną rozmową z Fiorem po mszy. Dzisiaj w kościele jest pełno, mamy szczęście złapać ostatnie miejsca siedzące. Dobrze, że chociaż inne parafie mają swoje kościoły (i zapewne swoje instancje Fiorego na kazalnicy), więc większy tłok się już nie zrobi.

— Na przyszłość trzeba będzie wychodzić wcześniej — mówię do Sama, a on wytrzeszcza oczy.

Fiore wchodzi, idzie do ołtarza. Wzbiera muzyka, wpadający w ucho utwór na dęciaki autorstwa (jak mówi netlink) niejakiego Brechta. Fiore zaczyna nabożeństwo.

— Drodzy wierni, zebraliśmy się tutaj w jedności, by poznać swoje miejsce w świecie, swoje niezmienne role w wielkim cyklu życia, którego nikomu nie wolno nam odbierać. Chwalmy projektantów, którzy dali nam ten dzień i wszystkie następne, przez które będziemy spełniać swoją rolę! Chwała projektantom!

— Chwała projektantom! — powtarzają wierni.

— Drodzy wierni, pamiętajmy, że prawdziwy sens i szczęście w życiu można odnaleźć tylko poprzez podporządkowanie się wielkiemu projektowi! Właściwy człowiek na właściwym miejscu!

— Właściwy człowiek na właściwym miejscu! — grzmi responsorium.

— Podziękujmy także za szczęście, jakie spłynęło na panią Reeve Brown, która z całą pewnością jest obecnie właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, oraz za ulgę i ukojenie, jakie członkowie naszej wspólnoty przynieśli pani Cassandrze Green, która dochodzi teraz do zdrowia w szpitalu! Szczęście, ulga i ukojenie!

— Szczęście, ulga i ukojenie!

Kręcę głową, zadowolona, choć zdezorientowana. Nie rozumiem, dlaczego Fiore stawia mnie za wzór reszcie wiernych? Rozglądam się i widzę Jen, o parę rzędów dalej. Gapi się na mnie wężowym wzrokiem.

— Waszym obowiązkiem jest dbać o bliźnich, pomagać im w przestrzeganiu społecznych reguł, łączyć się z nimi w radości i smutku, zgodzie i tolerancji. Gdy bliźni jest w potrzebie, idźcie do niego i wspomóżcie go w swojej hojności. Wszyscy jesteśmy braćmi, a ten, kto dziś nie jest w potrzebie, może jej bardzo potrzebować za tydzień. Prowadźcie ich i opiekujcie się nimi, a kiedy trzeba, napominajcie…

Zaczynam odpływać. Głos Fiorego jest hipnotyczny, unosi się i opada w rytmicznej kadencji. W kościele, przy zamkniętych drzwiach, jest ciepło i duszno, wygląda też na to, że ksiądz w tym tygodniu odstąpi od zwyczaju i nie potępi żadnego grzesznika. Powinnam mu być za to wdzięczna — za to, co zrobiłam w zeszłym tygodniu mógłby mi wyzerować konto. Pomimo tego ciepła, czuję, że dygocę. Okazał większą pobłażliwość, niż się spodziewałam. Czy mam wziąć z niego przykład i nie mówić mu o Janis, ale spróbować przekonać ją sama?

— …pamiętajcie bowiem, jesteście stróżami swoich braci i za ich zachowanie będziecie sądzeni. Podróż nie ma końca, amen!

— Podróż nie ma końca! — powtarza chór. — Amen!

Wstajemy, kolej na następny numer ze śpiewaniem i klaskaniem — tym razem w języku, którego nie znam, według śpiewnika to coś o maszerowaniu, wolności i chlebie — a potem ksiądz i ministranci wychodzą i msza się kończy.

Gdy wychodzimy jedno za drugim z kościoła na światło dzienne, gdzie czekają zastawione stoły, jestem trochę rozczarowana, choć jednocześnie czuję ulgę. Sam jest jeszcze bardziej milczący niż zwykle, ale w tej chwili mnie to nie obchodzi. Łapię kieliszek wina, talerz z czymś mączno-grzybowym i udaję się w pobliże naszej kohorty.

— Co, postanowiliśmy się ustatkować, tak? — słyszę głos za moim lewym ramieniem. Udaje mi się stłumić grymas obrzydzenia. To oczywiście Jen.

— Bo troszczę się o swoich bliźnich — mówię, wkładając w te słowa każdy gram szczerości, na jaki mnie stać; potem zmuszam się do uśmiechu.

Ona oczywiście też się do mnie szczerzy.

— Ja tak samo! — ćwierka i się rozgląda. — Ale ucieszyłam się, że Fiore był dziś miłosierny. Bo chyba niektórzy mogliby nieźle oberwać!

Mała podstępna menda.

— Nie wiem, o czym mówisz — zaczynam, nie mogę jednak kontynuować, bo zaczynają bić kościelne dzwony. Zwykle dzwonią mniej więcej do rytmu, teraz jednak brzęczą i klekoczą, jakby coś między nie wpadło. Ludzie się odwracają, patrzą na dzwonnicę. — Dziwna sprawa.

— Tak, dziwna. — Jen parska lekceważąco i zaczyna odwracać się ku pobliskiej gromadce mężczyzn.

— Jeszcze z tobą nie skończyłam.

— Chciałabyś, skarbie. — Szeroki uśmiech i odchodzi.

Poirytowana, zerkam na dzwonnicę. Drzwi na dole są uchylone. Dziwne, myślę sobie. To nie moja sprawa, ale co, jeśli tam się coś urwało? Trzeba zawołać kogoś na pomoc. Odstawiam kieliszek i talerz na tacę przechodzącego kelnera i idę do drzwi, starając się nie wchodzić wysokimi obcasami na trawę.

Dzwony łomocą i klekocą coraz głośniej, a na progu, pod drzwiami leży coś ciemnego. Podchodzę, zerkam. W nozdrza wnika nieprzyjemnie znajomy zapach; w oczach stają mi łzy. Odwracam się i krzyczę:

— Tutaj! Na pomoc! — Potem popycham drzwi.

Dzwonnica to puste, wysokie pomieszczenie oświetlone małymi okienkami tuż pod podstawą iglicy. Lejące się z nich światło dzienne rzuca długie cienie na belki i zwisające z nich dzwony, kołyszące się i zderzające nad pobieloną podłogą, oraz na rozlewającą się kałużę ciemnej cieczy. Przelewająca się czerń, szarość cieni i kołyszące się nad podłogą blade wahadło. Trwa sekundę, zanim oczy przyzwyczają mi się do ciemności, i kolejną, zanim dotrze do mnie, co widzę.

Tę nieskończoną, atonalną melodię na carillon, która mnie tu ściągnęła, gra Mick we własnej osobie. Od razu widać, że ta muzykalność nie przyszła mu z własnej woli. Wisi przywiązany za kostki do sznura dzwonu, głowa kreśli na posadzce niekończący się wahadłowy zawijas, dwiema równoległymi kreskami z krwi. Ktoś przykleił mu ręce taśmą do ciała, zakneblował go i wbił do uszu igły od strzykawek. Miarowo kapie z nich krew, opróżniając i tak siną i obrzękniętą głowę. Na podłodze maluje się delikatny ażur z krwawych pętli, spiral i wirów, ale jakaś nierówność gruntu powoduje, że wszystko to spływa w kałużę pod drzwiami.

Czuję obrzydzenie i jednocześnie niesamowity podziw dla czyjejś artystycznej techniki, przerażenie, że ten ktoś może tu się jeszcze czaić, oraz niesmaczną satysfakcję, że Mick skończył właśnie tak. Robię więc jedyną rozsądną i społecznie akceptowaną rzecz, jaka przychodzi mi do głowy: drę się ile sił w płucach.

Pierwszy człowiek, który się pojawia — parę sekund po tym, jak zaczęłam — nieszczególnie się na coś przydaje. Jedno spojrzenie na zaimprowizowany żyrandol, zgina się wpół i dorzuca do kałuży swój obiad. Drugim natomiast jest Martin, jeden z ochotników-grabarzy.

— Reeve? Nic ci się nie stało?

Kiwam głową i przerywam łkanie, żeby nabrać powietrza. Kręci mi się w głowie, a w oczach mam wodę.

— Zobacz — pokazuję — Lepiej zawołajcie… tego… Fiorego. Będzie wiedział, co zrobić.

— Zadzwonię na policję. — Martin ostrożnie obchodzi kałużę krwi i wymiocin i bierze słuchawkę telefoniczną wiszącą na ścianie obok wejścia do zakrystii. — Halo? Centrala? — Kilkakrotnie naciska przycisk na wierzchu słuchawki. — Dziwne.

Mój mózg powoli dochodzi do siebie.

— Co dziwne?

— Telefon. Nic w nim nie słychać. Nie działa. Pociągam nosem, wycieram go rękawem żakietu i wytrzeszczam oczy.

— Bardzo dziwne. — Tak, stwierdza spokojny zakątek mojego umysłu, to bardzo dziwne, bardzo niepokojąco dziwne. — Chodźmy stąd.

Andrew — ten gość, co się porzygał — teraz wydaje z siebie odgłosy jakby się dusił i szlochał jednocześnie. Martin bierze go pod ramię i razem wychodzimy. Na ganku zgromadził się tymczasem zaciekawiony tłum.

— Niech ktoś zawoła policję! — krzyczy Martin. — I niech ktoś znajdzie wielebnego!

Ludzie przepychają się obok niego, żeby zajrzeć do środka. Krzyczą z niedowierzaniem i wychodzą z powrotem.

Ktoś chce nam, wiernym, coś przekazać, prawda? Potykam się, ale docieram na trawnik. Stoi tu Sam, pełen obaw.

— Byłeś ze mną przez całą mszę — syczę. — Stałam obok ciebie, cały czas. Dokładnie wiesz, gdzie byłam.

— Tak? — Patrzy zdziwiony. Ja też. Nie jestem pewna, czemu to robię, ale…

— Chwilę gadałam z Jen, potem usłyszałam dzwony i poszłam zobaczyć. Zaraz wrzasnęłam. Byłam w środku sama przez jakąś sekundę. Prawda?

Dociera do niego. Nagle sztywnieją mu ramiona.

— Co się tam stało, coś strasznego?

— Mick.

Tracę dech i nie mogę się wysłowić. Nie mogę tak po prostu mówić dalej, bo przecież musiałam to widzieć: widziałam, jak morderca przywiązał go do dzwonów za kostki, przecinając skórę i przewlekając gruby sznur między kością a ścięgnem Achillesa. Trochę obawiam się, że kiedy go odetną, zobaczą, że najpierw, po obezwładnieniu, został zgwałcony, a dopiero potem morderca powiesił go, żeby się wykrwawił jak półtusza. Chwilę później już wiszę na ramieniu Sama i szlocham. Nie odsuwa się i przytrzymuje mnie, nic nie mówiąc, a tłum wokół kłębi się i gada. Widywałam w życiu wiele strasznych rzeczy, ale tu widać przemyślane wymierzenie sprawiedliwości — makabryczne umoralnienie, ślepo wierzące we własną słuszność. Wiem dokładnie, kto to zrobił, choć stałam obok Sama przez całą mszę; za to w tę noc, kiedy zabraliśmy od niego Cass, nie śpiąc, przez wiele godzin wyobrażałam sobie, że robię Mickowi coś takiego…

— No, pani Brown, to fascynujące, że panią tu widzę! Zawsze w centrum wydarzeń, jak się zdaje.

Jego Ekscelencja uśmiecha się jak szkielet, szczerząc zęby. Sam wierci się obok mnie, ale zachowuje spokój. Biskupowi się nie pyskuje, zwłaszcza że wiadomo, że jego humor to ulotna rzecz, motylek polatujący nad hutniczym piecem wściekłości, że ktoś śmie psuć mu niedzielę.

Fiore odchrząkuje.

— Nie jest podejrzana — mówi sztywno.

— Co takiego? — Głowa Yourdona odwraca się gwałtownie jak u węża.

Policyjne zombiaki sztywnieją, jakby się denerwowały. Ich ręce wędrują do pałek za pasami.

Odkąd otworzyłam te drzwi, minęło pół godziny i policja otoczyła cały kościół. Nie wypuszczają nikogo bez zgody Yourdona. Jest wyraźnie w paskudnym humorze. Dotąd nie mieliśmy do czynienia z morderstwem z zimną krwią, a żeby trzymać się ducha eksperymentu, należy pamiętać, że dla starożytnych to była zbrodnia równie straszna, jak kradzież tożsamości czy manipulacja przy relacjach obiektów. I w takim momencie widać braki naszej małej parafii. Nie mamy prawdziwego komendanta policji ani wyszkolonych śledczych. Dlatego biskup nie ma wyjścia — musi samemu zająć się swoją trzódką.

— Widziałem, jak przyszła z mężem, była obecna przez całe nabożeństwo, wielu świadków widziało, jak wchodzi do dzwonnicy, i słyszało, jak krzyczy. Była sama w środku przez może dziesięć sekund i jeśli myślisz, że zdążyłaby w tym czasie popełnić taką zbrodnię…

— Jak będę miał problem z podjęciem decyzji, to poproszę cię o wskazówki. — Drga mu policzek, potem zwraca się do Martina, tak niespodziewanie, że aż miękną mi kolana.

Z wnętrza czaszki znika mi niewidzialny ucisk.

— Ej ty. Co widziałeś?

Martin chrząka i, jąkając się, opowiada, jak znalazł mnie wrzeszczącą obok trupa; tymczasem do Fiorego podchodzi policjant i przekazuje mu coś szeptem.

Yourdon łypie groźnie na podwładnego.

— Możesz przestać?

Fiore przestępuje z nogi na nogę.

— Ekscelencjo, mam nowe informacje.

— Jakie? No, gadaj! Nie mam czasu!

Fiore — zarozumiały, wyniosły bufon w sutannie, który najbardziej w życiu uwielbia wywyższać się nad swoich wiernych — więdnie jak przekłuty aerostat.

— Wstępne badanie kryminalistyczne wykazało pozostawione przez zabójcę ślady DNA.

Yourdon prycha.

— Czemu my zwlekaliśmy z powołaniem detektywów? No dawaj, szkoda czasu.

Fiore bierze kartkę od policjanta.

— Reakcja łańcuchowa polimerazy, zgodna z… a mniejsza… wykazała, że ten odcisk palca zgadza się z odciskiem… moim odciskiem. I nikogo więcej w całym Ustroju YFH.

Yourdon robi wściekłą minę.

— Mówisz mi, że to ty go tam powiesiłeś, żeby się wykrwawił?

Fiore, trzeba mu przyznać, nie daje się zbić z tropu.

— Ależ nie, Ekscelencjo. Mówię, że morderca robi nas w konia.

Robi mi się niedobrze i opieram się na ramieniu Sama. Ale to przecież moja fantazja? Co zrobić Mickowi. I nikomu o niej nie mówiłam. Co znaczy, że to ja jestem mordercą! Tylko że tego nie zrobiłam. O co tu chodzi?

— Dokładnie. — Yourdon klaszcze w dłonie. — Plan na dzisiaj: ty, wielebny Fiore, dogadasz się z doktor Hantą, żeby wybrać, wyszkolić i wyposażyć szefa policji. Który z kolei będzie mieć prawo powołania do służby czterech sierżantów. W późniejszym terminie omówisz ze mną wybór sędziego, procedurę stawiania podejrzanych przed sądem i rekrutację kata. — Łypie nań groźnie. — A potem, jak sądzę, przywrócisz w swojej kaplicy nieskazitelny porządek, który panował w niej, zanim ci ją powierzyłem, i zaopiekujesz się jako dobry pasterz swoją trzodą, która mocno potrzebuje przewodnictwa!

Odwraca się na pięcie i sunie ku swojej długiej czarnej limuzynie, a za nim trio policyjnych zombiaków z prymitywną, choć skuteczną bronią automatyczną. Wiszę Samowi na ramieniu, ale trzyma mnie prosto. Fiore odczekuje, aż biskup trzaśnie drzwiami, nabiera powietrza i smętnie kiwa głową.

— Nic dobrego z tego nie będzie — mruczy w naszym kierunku; w stronę nas, bezpośrednich świadków i dyskretnie otaczających nas policjantów. — Policja, rozejść się. Obywatele, proszę zastanowić się nad swoimi sumieniami. Co najmniej jeden z was dokładnie wie, co wydarzyło się tutaj przed mszą, a milczenie wcale nie wyjdzie mu na dobre.

Policyjne zombiaki zaczynają się rozchodzić, a za nimi gromadki zaciekawionych parafian. Ostrożnie podchodzę do Fiorego. Jestem bardzo zdenerwowana. Zresztą, chwila może jest niestosowna, ale…

— Co tam, moje dziecko? — Mruży oczy i układa usta w dobrotliwy uśmiech.

— Proszę księdza, można na słowo? — pytam z wahaniem.

— Oczywiście. — Zerka na policjanta. — Idź do dzwonnicy, weź mop, wiadro i jakiś środek do czyszczenia i zacznij myć podłogę w dzwonnicy.

— Chodzi o… — Waham się. Kłuje mnie sumienie, ale nie wiem, jak to powiedzieć. Czuję na sobie czyjś wzrok, ciekawskie oczy po drugiej strony dziedzińca, zastanawiające się, co mówię.

— Wiesz, kto to zrobił? — pyta Fiore.

— Nie, chciałam porozmawiać o Janis, ostatnio bardzo dziwnie…

— Myślisz, że to Janis go zabiła? — Krzaczaste, uniesione brwi obramowują ciemne oczy, które gapią się na mnie znad patrycjuszowskiego nosa, który nie należy do tej samej twarzy, co fałdy tkanki tłuszczowej wokół szyi. — Tak czy nie?

— Eee… nie…

— No to innym razem — mówi, i zanim się orientuję, że mnie odprawił, już woła do innego policyjnego zombiaka: — Ej, ty! Ty, do ciebie mówię. Idź do magazynku firmy pogrzebowej i przynieś pod dzwonnicę trumnę… — Chwilę później odchodzi, powiewając sutanną.

— No chodź — mówi Sam. — Jedźmy do domu. — Bierze mnie za ramię.

Zaciskam powieki, żeby powstrzymać łzy.

— Jedźmy.

Prowadzi mnie przez parking ku kolejce taksówek. — Co chciałaś powiedzieć Fioremu?

— Nic. — Skoro tak bardzo chce wiedzieć, mógłby rozmawiać ze mną przez resztę czasu, kiedy siedzę sama.

— Nie wierzę ci. — Milczy przez minutę, kiedy wsiadamy do taksówki.

— No to nie wierz.

Kierowca rusza, nie pytając, dokąd chcemy jechać. Zombiaki znają nas wszystkich z twarzy.

— Reeve. — Wbija we mnie wzrok, z poważną miną.

— Co?

— Czy ty chcesz, żebym cię znienawidził?

— Za późno — rzucam gorzko. I właśnie wtedy, przez tę jedną chwilę, jest to prawdą.

Загрузка...