II

Conway miał pierwszy raz do czynienia z hipnotaśmą o fizjologii nieziemców i zainteresowało go owe zjawisko „podwójnego widzenia” psychologicznego, które w coraz większym stopniu oddziaływało na jego umysł, co było niewątpliwym dowodem, że taśma „przyjęła się”. Zanim dotarł do bloku radiacyjnego, stał się jakby dwiema istotami jednocześnie: Ziemianinem nazwiskiem Conway oraz wielką, pięciusetczłonową wspólnotą Telfi, która utworzyła się, by przygotować psychiczny zapis wszystkiego, co wiedziano o fizjologii tej rasy. Była to jedyna niedogodność, jeśli w ogóle niedogodność, hipnoedukatora. Osoba przechodząca „szkolenie” otrzymywała nie tylko zapis wiedzy, ale również całą osobowość istoty dysponującej tą wiedzą. Nic dziwnego tedy, że Diagnostycy, którzy zatrzymywali w głowach czasem i dziesięć różnych zapisów, często zachowywali się dziwacznie.

Wkładając skafander antyradiacyjny i przygotowując pacjentów do badania wstępnego, Conway pomyślał, że Diagnostycy pełnią najważniejszą funkcję w Szpitalu. Czasem, w chwilach samozadowolenia, myślał o tym, że kiedyś może zostanie jednym z nich. Ich głównym zadaniem była praca twórcza w zakresie ksenomedycyny i chirurgii, do której wykorzystywali jako odskocznię wiedzę zapisaną na taśmach. Do nich należał także udział w konsyliach, gdy pojawiał się przypadek, do którego nie było hipnotaśmy fizjologicznej, mieli postawić diagnozę i przepisać leczenie.

Nie dla nich były zwykłe, przyziemne choroby i skaleczenia. Aby Diagnostyk zechciał rzucić okiem na pacjenta, ten musiał pochodzić z wyjątkowej rasy i stanowić beznadziejny przypadek, o krok od śmierci. Gdy jednak już zabierał się do niego, pacjenta można było od razu uznać za wyleczonego, Diagnostycy bowiem czynili cuda z nużącą regularnością.

Conway wiedział, że lekarzy pomniejszego kalibru zawsze kusiło, by zostawić sobie w głowie zapis z hipnotaśmy w nadziei, iż pewnego dnia dokonają fenomenalnego odkrycia, które przyniesie im sławę. Jednak u osób zrównoważonych i praktycznych, jak on sam, owa pokusa zawsze pozostawała tylko pokusą.

* * *

Conway nie widział swych miniaturowych pacjentów, mimo że zbadał każdego z nich oddzielnie. Nie mógł ich oglądać, chyba że zadałby sobie wiele niepotrzebnego trudu z ekranowaniem i wstawianiem luster. Wiedział jednak dokładnie, jak wyglądają, z zewnątrz i w środku, ponieważ dzięki taśmie stał się właściwie jednym z nich. Owa wiedza, połączona z wynikami badań i historią choroby, dała Conwayowi wszelkie dane niezbędne do rozpoczęcia leczenia.

Jego pacjenci stanowili część wspólnoty Telfi obsługującej krążownik międzygwiezdny, na którym nastąpiła awaria jednego z reaktorów. Maleńkie, przypominające chrząszcze i — każde z osobna — głupie stworzonka były pożeraczami promieniowania, ale wybuch był zbyt silny nawet dla nich. Dolegliwość można by zaklasyfikować jako niezwykle silny przypadek przejedzenia połączony z długotrwałym podrażnieniem układu czuciowego, szczególnie ośrodków bólu. Gdyby po prostu umieścił ich w ekranowanym pojemniku i zaaplikował głodówkę — co nie było możliwe na wysokopromieniotwórczym statku — około siedemdziesięciu procent z nich po kilku godzinach powróciłoby do stanu normalnego. Byli to ci, którym dopisało szczęście, a Conway mógł nawet wskazać osobniki należące do tych siedemdziesięciu procent. Sytuacja pozostałych była dużo gorsza, groziła im bowiem utrata zdolności łączenia umysłów, co dla Telfi równało się trwałemu kalectwu.

Tylko ktoś, kto może wczuć się w umysł, osobowość i instynkty Telfi, potrafi w pełni ocenić rozmiary tej tragedii.

Tragedia była ogromna, szczególnie że — jak wykazała historia choroby — właśnie te osobniki musiały przystosować się do sytuacji i utrzymać sprawność przez owe kilka sekund potrzebne do zdemontowania stosu atomowego i uratowania statku od całkowitej zagłady. Obecnie ich metabolizm doszedł do stanu chwiejnej równowagi opartej na poborze energii trzykrotnie wyższym niż typowy dla Telfi. Jeśli pobór energii zostanie przerwany choć na kilka godzin, ucierpią ośrodki komunikacji w mózgu. Poszczególne osobniki znajdą się w sytuacji kalek pozbawionych rąk czy nóg i zostanie im tylko tyle inteligencji, by mogły uświadomić sobie, że zostały oddzielone od reszty ciała. Z drugiej strony gdyby utrzymywać ów wysoki pobór energii, istoty te wypaliłyby się w ciągu tygodnia.

Była jednak metoda leczenia tych nieszczęśników — w gruncie rzeczy jedyna metoda. Przygotowując manipulatory do czekającej go pracy, Conway czuł, że metoda ta niezbyt go satysfakcjonuje: to tylko kwestia podjęcia określonego, przemyślanego ryzyka, zastosowania beznamiętnych danych medycznych. Nic, co mógłbym sam zrobić, nie będzie miało najmniejszego wpływu na wynik leczenia. Czuł się jak mechanik, nic więcej.

Szybko ustalił, że szesnastu spośród jego pacjentów cierpi na silną niestrawność w wersji Telfi. Tych odizolował w ekranowanych, wchłaniających promieniowanie butlach, tak by promieniowanie wtórne z ich nadal jeszcze wysoce radioaktywnych ciał nie zakłóciło „głodówki”. Butle umieścił w niewielkim reaktorze ustawionym na poziom promieniowania normalny dla Telfi i zaopatrzył w czujniki, które miały spowodować odpadnięcie ekranu, gdy nadmierna radioaktywność wewnątrz ustanie. Siedmiu pozostałych wymagało specjalnego leczenia. Wprowadził ich do innego reaktora i właśnie ustawiał regulatory na warunki najbardziej zbliżone do tych, które wystąpiły na statku w momencie awarii, kiedy zabrzęczał pobliski komunikator. Conway dokończył pracę, sprawdził wszystko i dopiero wtedy przyjął wezwanie.

— Tu informacja. Doktorze Conway, otrzymaliśmy właśnie pytanie ze statku Telfi o stan ofiar wypadku. Może pan już coś przekazać?

Conway wiedział, że nie ma najgorszych wieści, ale wolałby, żeby były jeszcze lepsze. Rozbicie lub modyfikacja istniejącej wspólnoty Telfi równało się śmiertelnemu urazowi dla zainteresowanych osobników. Świadom, dzięki hipnotaśmie, ich położenia Conway współczuł im ogromnie.

— Szesnastu pacjentów — powiedział ostrożnie — wróci do stanu normalnego za mniej więcej cztery godziny. Wśród pozostałych siedmiu będzie chyba pięćdziesiąt procent zejść, ale pewność będę miał za kilka dni. Umieściłem ich w reaktorze dającym dwa razy więcej energii, niż im zwykle potrzeba, a następnie będę stopniowo zmniejszał jej poziom. Połowa powinna przeżyć. Czy to jasne?

— Przyjąłem. — Głos zamilkł, by po kilku minutach odezwać się ponownie. — Wspólnota Telfi stwierdziła, że to bardzo dobrze, i wyraziła wdzięczność. Koniec rozmowy.

Conway powinien się cieszyć, że tak dobrze poradził sobie ze swym pierwszym przypadkiem, ale z jakiegoś powodu odczuwał rozczarowanie. Teraz, kiedy było już po wszystkim, miał w głowie dziwny mętlik. Cały czas myślał o tym, że pięćdziesiąt procent z siedmiu to trzy i pół i co Telfi poczną z połową członu. Miał nadzieję, że uda mu się uratować cztery istoty, a nie trzy, i że nie będą one psychicznymi kalekami. Myślał, jak to przyjemnie jest być Telfi, cały czas wsysać promieniowanie i odbierać bogate, różnorodne doznania zespolonego ciała złożonego nawet z setek członów. Poczuł, jak jego ciało jest zimne i samotne. Musiał podjąć heroiczny wysiłek, by oderwać się od ciepła bloku radiacyjnego.

Na korytarzu ponownie wsiadł na transporter, który następnie zostawił przy luku przyjęć. Należało teraz pójść do hipnotaśmoteki i skasować zapis Telfi; właściwie otrzymał taki rozkaz. Ale nie chciało mu się iść — na myśl o O’Marze poczuł się ogromnie nieprzyjemnie, a może nawet trochę przestraszony. Zawsze źle znosił obecność Kontrolerów, ale tu było inaczej. Chodziło o postawę O’Mary, a także o pogawędkę, o której tamten wspomniał. Poczuł się wtedy taki mały, jak gdyby Kontroler był czymś wyższym od niego, a Conway nie potrafił pojąć, jak można się czuć małym przed jakimś parszywym Kontrolerem!

Doznał wstrząsu, tak silne przepełniały go uczucia. Jako cywilizowany, zrównoważony osobnik powinien być niezdolny do takich myśli. To wręcz graniczyło z nienawiścią. Przerażony własnym stanem, Conway starał się zapanować nad myślami. Postanowił odsunąć na bok ten problem i zgłosić się do hipnotaśmoteki dopiero po zakończeniu obchodu. Taka wymówka była do przyjęcia, gdyby O’Mara pytał o powód spóźnienia, a zresztą w tym czasie naczelny psycholog mógł wyjść lub zostać wezwany. Conway miał nadzieję, że tak będzie.

Rozpoczął obchód od klasy AUGL z planety Chalderescol II; osobnik ów był jedynym pacjentem na sali przeznaczonej dla tej rasy. Conway włożył odpowiedni ubiór ochronny — w tym wypadku strój płetwonurka — i przeszedł przez śluzę do zbiornika wypełnionego zielonkawą, letnią wodą mającą imitować środowisko naturalne pacjenta. Ze znajdującej się w zbiorniku szafki pobrał instrumenty, a następnie głośno obwieścił swoje przybycie. Jeśli Chalder mocno spał, a Conway nagle by go zbudził, konsekwencje mogły być poważne. Jeden nieopatrzny ruch ogonem i na sali znalazłoby się dwóch pacjentów zamiast jednego.

Chalder pokryty był pancernymi płytami i łuskami; trochę przypominał dwunastometrowego krokodyla, z tym że zamiast nóg miał dość nieregularny układ krótkich płetw, a od połowy opasywał go szereg wstążkowatych macek. Unosił się bezwładnie przy dnie zbiornika, a jedyną oznaką życia, jaką okazywał, były pojawiające się co jakiś czas koło skrzeli pęcherzyki gazu. Conway zbadał go pobieżnie — z powodu Telfi obchód był już poważnie spóźniony — i zadał mu rutynowe pytanie. W jakiś niewyobrażalny sposób odpowiedź dotarła przez wodę do autotranslatora, a stamtąd do słuchawek w postaci wypowiedzianych powoli, beznamiętnie słów.

— Jestem poważnie chory — powiedział Chalder. — Cierpię.

Kłamiesz, pomyślał Conway, w żywe oczy! Doktor Lister, dyrektor Szpitala i prawdopodobnie najwybitniejszy Diagnostyk obecnej doby, bez mała rozebrał Chaldera na najdrobniejsze kawałeczki. Jego diagnoza brzmiała „hipochondria”, stan zaawansowania zaś — „nieuleczalna”. Oświadczył również, że rozstępy pewnych fragmentów pancerza na ciele pacjenta, a co za tym idzie podrażnienia w tych miejscach, pojawiły się w wyniku lenistwa i obżarstwa. Każdy wie, że stworzenia zewnątrzszkieletowe tyją wyłącznie od środka! Diagnostycy nie słynęli z najwłaściwszej postawy wobec chorych.

Chalderowi pogorszyło się naprawdę dopiero wówczas, gdy groziło mu wypisanie do domu — tak więc Szpital zyskał stałego pacjenta. Ale nikomu to nie przeszkadzało. Lekarze i psycholodzy, zarówno zatrudnieni na miejscu, jak i wizytujący, zbadali go dokładnie i powtarzali te badania wielokrotnie. Robili to również stażyści i pielęgniarze ze wszystkich ras reprezentowanych wśród personelu. Studenci odznaczający się różnym stopniem delikatności często i regularnie sondowali Chaldera, uciskali go i ostukiwali, a on uwielbiał to bezgranicznie. Szpitalowi odpowiadał taki układ, podobnie jak pacjentowi. Nikt mu już więcej nie mówił o odesłaniu do domu.

Загрузка...