VI

Korzystając z małego monitora, na którym widać było, jak jego obraz ma się do wielkości brontozaura, Conway ponownie wysunął rękę. Umieszczony na przeciwległej ścianie niewidoczny operator włączył kolejne pole siłowe, synchronizując je z ruchami ręki, co w sumie dało taki efekt, jakby pacjenta głaskano po potężnym karku, stosując zdecydowany, choć łagodny nacisk. Po pierwszej chwili przestrachu pacjent wrócił do jedzenia i tylko co jakiś czas drżał lekko. Arretapec doniósł, że brontozaurowi sprawia to przyjemność.

— A teraz — powiedział Conway — pobawimy się trochę mniej delikatnie.

Dwie olbrzymie ręce spoczęły na boku gada, zmasowane pola siłowe pchnęły go, przewracając z trzaskiem, który wstrząsnął podłożem. Przerażony teraz naprawdę brontozaur rzucał się wściekle i unosił nogi, na próżno usiłując dźwignąć niezgrabne i ociężałe cielsko. Jednak potężne dłonie nie zamierzały zadać śmiertelnego ciosu; nadal tylko głaskały go i poklepywały. Brontozaur uspokoił się i zaczął ponownie okazywać zadowolenie, ale ręce nagle zmieniły pozycję. Pola siłowe pochwyciły leżące ciało, uniosły je i przewróciły na drugą stronę.

Włączywszy degrawitator, by zwiększyć swą ruchliwość, Conway zaczął podskakiwać obok brontozaura i ponad nim, a Arretapec, który był z pacjentem w kontakcie psychicznym, cały czas donosił o skutkach poszczególnych bodźców. Conway poklepywał olbrzymiego gada, głaskał go, okładał pięściami i popychał swymi potężnymi niematerialnymi rękoma, a przez cały czas obsługa pól siłowych znakomicie za nim nadążała…

Podobne zabiegi prowadzono już poprzednio, wraz z innymi działaniami, które — jak szeptano — jednego technika wpędziły w alkoholizm, przynajmniej czterech innych z kolei z niego wyleczyły. Ale dopiero kiedy wzięto pod uwagę współczynnik wielkości, tak jak dziś, i wykorzystano trójwymiarowy projektor, wyniki doświadczeń zaczęły być obiecujące. Wcześniej, przez miniony tydzień, wyglądało to tak, jakby mysz maltretowała psa bernardyna. Nic więc dziwnego, że brontozaur wpadał w panikę, gdy przytrafiały mu się najprzeróżniejsze niewytłumaczalne rzeczy, a jedyną ich przyczyną, którą mógł zobaczyć, były dwie maleńkie, ledwie przezeń widziane istoty!

Gatunek, do którego należał pacjent, zamieszkiwał swą planetę od stu milionów lat, a jego przedstawiciele byli niezwykle długowieczni. Chociaż oba mózgi gada były stosunkowo niewielkie, był on znacznie inteligentniejszy od psa, toteż wkrótce Conway nauczył go służyć i prosić.

A dwie godziny później brontozaur uniósł się w powietrze.

* * *

Wzbił się momentalnie: monstrualny, niezgrabny, niemożliwy do opisania potwór, którego ogromne nogi bezwolnie wykonywały ruchy jak przy chodzeniu, a wielkie szyja i ogon zwisały, lekko się kołysząc. To mózg krzyżowy, a nie czaszkowy steruje lewitacją, pomyślał Conway, gdy olbrzymi gad zbliżył się do wiązki liści palmowych, które zachęcająco wisiały sześćdziesiąt metrów nad jego głową. Ale to był drobiazg. Brontozaur lewitował, a o to chodziło. Chyba że…

— Pomaga mu pan? — Conway zapytał ostro Arretapeca.

— Nie.

Odpowiedź była, jak zwykle, z konieczności beznamiętna, ale gdyby VUXG był człowiekiem, byłby to okrzyk triumfu.

— Dobra, stara Emily — rozległ się okrzyk w słuchawkach Conwaya. Był to chyba jeden z operatorów pól siłowych. — Uwaga, przelatuje obok!

Brontozaur nie trafił w zawieszoną wiązkę liści i unosił się coraz szybciej. Wykonał niezgrabny, konwulsyjny ruch, by dosięgnąć jej w locie, co nadało jego ciału wyraźny ruch wirowy. Dalsze gwałtowne ruchy szyi i ogona tylko pogarszały sytuację…

— Lepiej ją stamtąd zdjąć — powiedział z naciskiem inny głos. — To sztuczne słońce może jej spalić ogon.

— A to wirowanie napędza jej stracha — zgodził się Conway. — Uwaga, operatorzy pól!

Ale było już za późno. Słońce, ziemia i niebo wirowały jak szalone wokół istoty przyzwyczajonej dotąd do solidnego gruntu pod nogami. Brontozaur chciał gdzieś uciec — w górę lub w dół, gdziekolwiek. Pomimo desperackich wysiłków Arretapeca, by go uspokoić, nastąpiła ponowna teleportacja.

Conway ujrzał, jak owa olbrzymia góra cielska i kości startuje znienacka, przynajmniej cztery razy szybciej niż na początku.

— Uwaga, sektor H! — ryknął. — Wyhamujcie go, ale łagodnie! Ale nie było ani czasu, ani miejsca na łagodne hamowanie. Aby uniknąć śmiertelnego uderzenia o powierzchnię statku — a także przebicia jej i wypadnięcia w kosmos — operatorzy musieli działać płynnie, lecz stanowczo, toteż brontozaurowi to z konieczności ostre hamowanie musiało się wydać silnym uderzeniem o przeszkodę. Ponownie się uniósł.

— Uwaga, sektor C! Leci na was!

Jednak i tu wystąpiło to samo co w sektorze H: zwierzę wystraszyło się i uleciało w innym jeszcze kierunku. I tak to trwało: olbrzymi gad śmigał z jednej strony statku na drugą, aż…

— Mówi Skempton — rozległ się ostry, autorytatywny głos. — Moi ludzie twierdzą, że podstawy generatorów pól siłowych nie są przystosowane do czegoś takiego. Nie są odpowiednio zamocowane. Poszycie kadłuba pękło w ośmiu miejscach.

— Czy nie można…

— Łatamy przecieki tak szybko jak się da — przerwał Skempton, odpowiadając na pytanie Conwaya, zanim jeszcze ten je zadał. — Ale to łomotanie rozniesie statek…

W tym momencie włączył się Arretapec.

— Doktorze Conway — powiedział — mimo iż jest oczywiste, że pacjent wykazał zdumiewającą sprawność w zakresie nowego talentu, jest ona ograniczona przez przerażenie i oszołomienie. Jestem przekonany, że to bolesne doświadczenie spowoduje nieodwracalne szkody w procesie myślenia istoty… Conway, uwaga!

Brontozaur zatrzymał się nad powierzchnią, w odległości kilkuset metrów, po czym śmignął w bok pod kątem prostym dokładnie tam, gdzie stał Conway. Ale leciał po prostej w wydrążonej kuli, toteż jej zakrzywiona powierzchnia dążyła mu na spotkanie. Conway widział, jak mknące ciało kołysało się i obracało, gdy operatorzy pól usiłowali zmniejszyć prędkość jego lotu. I oto pruło już przez niskie, gęsto rosnące drzewa, a potem ryło szeroką płytką bruzdę w miękkiej, bagnistej ziemi, pchając przed sobą niewielki pagórek wyrwanej roślinności. Conway znajdował się dokładnie na jego drodze.

Nim zdołał włączyć degrawitator, ziemia uniosła się przed nim i przykryła go. Przez kilka minut był zbyt oszołomiony, by pojąć, dlaczego nie może się ruszać. Następnie spostrzegł, że tkwi po pas w kleistej mazi składającej się z fragmentów gałęzi i błota. Wstrząsy i drżenia, które odczuwał całym ciałem, wywoływał brontozaur, który gramolił się na nogi. Conway uniósł wzrok i ujrzał nad sobą jego ogromne, niezgrabnie obracające się cielsko, po czym usłyszał klaśnięcia i trzaski nóg zapadających się prawie po kolana w ziemię i podszycie.

Stworzenie ponownie zmierzało w kierunku jeziora, a Conway i tym razem stał na jego drodze…

Zaczął krzyczeć i szamotać się, usiłując zwrócić na siebie uwagę, i degrawitator, i radio uległy bowiem zniszczeniu, a on sam znalazł się w pułapce. Olbrzymi gad podszedł bliżej, jego potężna, lekko wygięta szyja przesłoniła światło, a ogromna przednia noga uniosła się, by go uśmiercić i jednocześnie pogrzebać. I nagle Conway poczuł, jak coś porywa go w górę i unosi w pobliże latającego pojemnika z suszoną śliwką pływającą w syropie…

— W chwilowym podnieceniu — powiedział Arretapec — zapomniałem, że potrzebuje pan mechanicznego urządzenia do teleportacji. Proszę przyjąć wyrazy ubolewania.

— N-nic nie szkodzi — odrzekł Conway drżącym głosem. Nadludzkim wysiłkiem opanował rozdygotane nerwy. Potem zobaczył w dole operatorów pól siłowych. — Dajcie tu nowe radio i zdalne sterowanie projektora! — zawołał nagle.

Dziesięć minut później, choć potłuczony i poobijany, gotów był do dalszej pracy. Stał na brzegu jeziora, Arretapec wisiał u jego ramienia, a nad nim ponownie wznosił się jego piętnastometrowy wizerunek. Arretapec, który utrzymywał kontakt psychiczny z brontozaurem ukrytym pod powierzchnią, oświadczył, że ważą się losy eksperymentu. Pacjent miał wstrząsające przejścia, ale obecnie znajdował się w bezpiecznym dlań miejscu, pod wodą — tam gdzie dotychczas znajdował ratunek przed głodem i napaścią wrogów — i to, wraz z psychicznym wsparciem będącym dziełem Arretapeca, wpływało nań uspokajająco.

Conway czekał, na przemian z nadzieją, na przemian w czarnej rozpaczy.

Czasami za sprawą siły swoich uczuć przeklinał. Nie byłoby to takie trudne i nie znaczyłoby dla niego tak wiele, gdyby nie poznał wówczas zamysłów Arretapeca ani gdyby tak nie polubił tej sztywnej i przesadnie protekcjonalnej kulki gnoju. Przecież każda istota z takim intelektem, która chciała osiągnąć to, co zamierzał Arretapec, miała prawo do uczucia wyższości.

Nagle wielka głowa wysunęła się ponad powierzchnię wody i ogromne cielsko wylazło na brzeg. Powoli, niezgrabnie zgięły się tylne nogi, a długa stożkowata szyja uniosła się. Brontozaur znowu chciał się bawić.

Coś ścisnęło Conwaya za gardło. Popatrzył tam, gdzie leżało kilkanaście gotowych do użycia wiązek soczystej zieleniny, jedna z nich zaś znajdowała się już w drodze do gada. Zamachał nagle ręką.

— Och, dajcie mu wszystkie — powiedział. — Zasłużył na nie…

* * *

— Więc kiedy Arretapec zapoznał się z warunkami na planecie pacjenta — mówił nieco sztywno Conway — a jego zdolność prekognicji powiedziała mu, jaka będzie najprawdopodobniej przyszłość brontozaurów, po prostu musiał spróbować ją zmienić.

Conway znajdował się w biurze naczelnego psychologa i zdawał wstępny, ustny raport w otoczeniu zaciekawionych twarzy O’Mary, Hardina, Skemptona i dyrektora szpitala. Byłoby wielką przesadą, gdyby ktoś stwierdził, że czuł się swobodnie.

— Arretapec należy jednak do starej, dumnej rasy, a dar telepatii zwiększa jeszcze jego wrażliwość: telepaci rzeczywiście czują, co inni o nich myślą. Propozycja Arretapeca była tak śmiała, a jego i jego rasę narażała na tak ogromną śmieszność, gdyby zamierzenie się nie powiodło, że po prostu musiał wszystko trzymać w tajemnicy. Warunki na planecie brontozaurów wskazywały, że po wymarciu olbrzymich gadów nie powstanie tam inna rasa istot inteligentnych, a z geologicznego punktu widzenia owo wymarcie nie było zbyt odległe. Rasa, do której należy pacjent, zamieszkiwała tę planetę już od dość dawna — uzbrojony ogon i umiejętność pływania pozwoliły jej przeżyć inne, bardziej drapieżne i wyspecjalizowane — ale zmiany klimatyczne były nieuniknione, a dinozaury nie mogły podążyć za słońcem ku równikowi, lądy tej planety dzielą się bowiem na wiele małych kontynentów. Brontozaur nie umie przebyć oceanu. Gdyby jednak owe gigantyczne gady można było skłonić do wykształcenia parapsychicznej zdolności teleportacji, bariera oceanu zniknęłaby, a wraz z nią niebezpieczeństwo nadchodzącego głodu. To właśnie powiodło się doktorowi Arretapecowi.

— Skoro Arretapec dał brontozaurowi zdolność teleportacji drogą bezpośredniego oddziaływania na mózg — włączył się w tym momencie O’Mara — dlaczego nie można tego samego osiągnąć u nas?

— Prawdopodobnie dlatego, że dajemy sobie świetnie radę bez niej — odparł Conway. — Z drugiej strony pacjentowi wykazano i dano do zrozumienia, że owa zdolność jest konieczna do jego przeżycia. Gdy sobie to uświadomi, będzie z niej korzystał i przekazywał ją, gdyż występuje ona w postaci utajonej prawie u wszystkich gatunków. Wychowanie istot inteligentnych na planecie, która inaczej stałaby się martwa, oto projekt godny tych szlachetnych nauczycieli…

Conway myślał teraz o tamtym krótkim, prekognicyjnym wejrzeniu w myśli telepaty — o obrazie cywilizacji, która rozwinie się na planecie brontozaurów, a także o tych monstrualnych, lecz pełnych dziwnej gracji istotach, które będą ją zamieszkiwać w jakiejś bardzo odległej przyszłości. Nie wypowiedział jednak tych myśli głośno.

— Jak większość telepatów — rzekł zamiast tego — Arretapec był jednocześnie delikatny i niechętny czysto fizycznym metodom doświadczalnym. Dopiero kiedy pokazałem mu psa doktora Mannona i wyjaśniłem, że ucząc zwierzę jakiejś nowej umiejętności, dobrze jest nauczyć je kilku sztuczek z nią związanych, zaczęliśmy do czegoś dochodzić. Zaprezentowałem mu tę zabawę, w której rzucam w psa poduszkami, a ten, szarpiąc je przez chwilę, robi z nich stos i pozwala się nań rzucić. W ten sposób zademonstrowałem, że stworzenia na niezbyt wysokim poziomie umysłowym nie mają nic przeciwko — w pewnych granicach — niewielkiej szamotaninie…

— Tak więc — powiedział O’Mara, spoglądając w zamyśleniu na sufit — to tym się pan zajmuje w wolnych chwilach…

Pułkownik Skempton zakasłał.

— Minimalizuje pan swój udział w tym wszystkim — powiedział. — Pańska przezorność polegająca na wypełnieniu kadłuba polami siłowymi…

— Jest jeszcze jedna sprawa, nim ich pożegnam — przerwał mu pospiesznie Conway. — Arretapec usłyszał, jak niektórzy ludzie nazywają pacjenta „Emily”. Chciałby wiedzieć dlaczego.

— Wcale się nie dziwię — powiedział O’Mara z naciskiem. — Otóż — ciągnął, sznurując usta — jeden z członków obsługi, lubujący się we wczesnej powieści, a szczególnie w utworach sióstr Bronte — Charlotte, Annę i Emily — przezwał naszego pacjenta „Emily Brontozaur”. Muszę przyznać, że odczuwam osobiste, zawodowe zainteresowanie umysłem, który kojarzy w podobny sposób… — O’Mara miał taką minę, jakby w powietrzu unosił się nieprzyjemny zapach.

Conway jęknął współczująco. Odwracając się, by wyjść, pomyślał, że jego ostatnie i najtrudniejsze zadanie będzie zapewne polegało na wyjaśnieniu szlachetnemu doktorowi Arretapecowi, czym jest żart słowny.

* * *

Arretapec i dinozaur wyjechali następnego dnia, oficer Korpusu Kontroli odpowiedzialny za zaopatrzenie Szpitala wydał olbrzymie westchnienie ulgi, a Conway ponownie znalazł się na oddziale. Tym razem był jednak kimś więcej niż zwykłym wyrobnikiem medycznym. Postawiono go na czele sekcji oddziału pediatrycznego i chociaż musiał posługiwać się danymi, lekami i historiami chorób dostarczonymi przez Diagnostyka Thornnastora, ordynatora oddziału patologii, nikt nie patrzył mu teraz na ręce. Miał prawo chodzić po całej sekcji i mówić sobie, że to jego oddział. A O’Mara przyrzekł mu nawet asystenta!

— Stało się oczywiste, odkąd pan tu przybył — powiedział major — że lepiej się pan czuje w towarzystwie nieziemców niż przedstawicieli własnego gatunku. Obarczenie pana doktorem Arretapekiem było próbą, z której wyszedł pan z honorem, a asystent, którego otrzyma pan za kilka dni, może się stać kolejnym testem. — Zamilkł na chwilę, potem kontynuował, potrząsnąwszy głową w zadziwieniu: — Nie tylko doskonale układa się panu w stosunkach z nieziemcami, ale nikt nawet nie plotkuje o tym, że ugania się pan za spódniczkami…

— Nie mam czasu — odparł poważnie Conway. — I wątpię, żebym kiedykolwiek miał.

— Nie szkodzi, mizoginia jest dopuszczalną neurozą — rzekł O’Mara, przechodząc do rozmowy o nowym asystencie.

Potem Conway wrócił na swój oddział i pracował dużo pilniej, niż gdyby jakiś zwierzchnik patrzył mu na ręce. Był tak zajęty, że uszły jego uwagi pogłoski na temat dziwacznego pacjenta, którego przyjęto na trzeci oddział obserwacyjny…

Загрузка...