X

Coś uderzyło go w plecy z taką siłą, że aż mu dech zaparło. Przez straszną chwilę myślał, że butle tlenowe odpadły, skafander się rozdarł, a on sam łyka wściekle próżnię. Jednak wywołany strachem wdech wpuścił strumień tlenu do płuc. Conway nigdy jeszcze z takim smakiem nie wdychał powietrza z butli.

Macka stwora musnęła go tylko, toteż kręgosłup ocalał. Ucierpiała jedynie radiostacja.

— Jak się pan czuje? — zapytał z troską Conway, gdy już ułożył Williamsona w pomieszczeniu nad sterownią. Żeby Kontroler mógł go usłyszeć, musieli się zetknąć hełmami.

Przez kilka minut nie było odpowiedzi. Potem wrócił ów znużony, nabrzmiały bólem półszept.

— Bolą mnie ręce. Jestem zmęczony. — Słowa Kontrolera rwały się. — Ale wszystko będzie dobrze… kiedy mnie zabiorą… na salę… — Williamson umilkł. Po chwili jego głos zabrzmiał znowu, jakby z większą siłą. — To znaczy, jeżeli w Szpitalu pozostanie jeszcze ktoś żywy, żeby mnie leczyć. Bo jeśli nie powstrzyma pan naszego przyjaciela z dołu…

Conway zawrzał nagle gniewem.

— Do jasnej cholery — wybuchnął — nigdy pan nie ustąpi?! Niech pan sobie wbije do głowy, że nie zamierzam zabić istoty rozumnej! Moje radio jest rozbite, więc nie muszę słuchać wrzasków Listera i Mannona, a żeby i pana nie słyszeć, wystarczy odsunąć hełm.

Głos Kontrolera znowu osłabł.

— Ja wciąż słyszę Mannona i Listera — powiedział Williamson. — Mówią, że teraz dostało się oddziałowi ósmemu, drugiej sekcji dla pacjentów z planet o niskiej grawitacji. Chorzy i lekarze leżą rozpłaszczeni ciążeniem rzędu trzech g. Jeszcze kilka minut i nigdy już się nie podniosą. Wie pan, że klasa MSVK nie odznacza się silną budową ciała…

— Zamknij się! — ryknął Conway. Z wściekłością odsunął się, przerywając kontakt.

Kiedy jego gniew osłabł na tyle, że ponownie mógł patrzeć, zauważył, że usta Kontrolera już się nie poruszają. Oczy miał zamknięte, twarz szarą i pokrytą potem wywołanym wstrząsem, nie widać było również oznak oddechu. Absorbenty wewnątrz hełmu nie pozwalały, by szkiełko zamgliło się od oddechu, toteż Conway nie miał pewności, ale Williamson mógł już nie żyć. Przy jego zmęczeniu odsuwanym wielokrotnie za pomocą zastrzyków pobudzających, przy jego ranach lekarz już dawno mógł się spodziewać zgonu. Z jakiegoś powodu nagle zapiekły go oczy.

W ciągu ostatnich kilku godzin oglądał tyle śmierci i krwi. Jego wrażliwość na cierpienie stępiała tak bardzo, że reagował na to jak automat medyczny. To uczucie osobistej krzywdy, osierocenia przez Kontrolera musiało być po prostu chwilowym nawrotem tej wrażliwości. Jednego był wszakże pewien — że nikt tego medycznego automatu nie zdoła skłonić do popełnienia zbrodni. Wiedział już, że Korpus Kontroli czynił więcej dobra niż zła… ale on nie był Kontrolerem.

A przecież i O’Mara, i Lister byli jednocześnie Kontrolerami i lekarzami, a sława tego drugiego rozciągała się na całą galaktykę. Chcesz być lepszy od nich? — pytał go jakiś głos. Jesteś tu sam, mówił dalej ów głos, a praca Szpitala została zdezorganizowana, dookoła zaś umierają istoty rozumne. Wszystko przez tego stwora w dole. Jaką masz, twoim zdaniem, szansę przeżycia? Droga, którą tu przybyłeś, jest zawalona i nikt nie przyjdzie ci z pomocą, więc ty też umrzesz. Czyż nie?

* * *

Conway usiłował desperacko trwać przy swoim postanowieniu, okryć się nim jak skorupą. Ale ów natarczywy, tchórzliwy głos w jego głowie rozbijał tę skorupę. Z prawdziwą ulgą Conway zobaczył, że usta Kontrolera znowu się poruszają. Szybko przysunął do niego hełm.

— Ciężko panu jako lekarzowi — głos był coraz słabszy — ale musi pan. Załóżmy, że to pan jest tam, w dole, oszalały ze strachu, a może i bólu, i w chwili opamiętania słyszy pan, co zrobił, co nadal robi, ile istot ma na sumieniu… — Głos zadrżał, ucichł, a następnie powrócił. — Nie wolałby pan raczej umrzeć, niż dalej zabijać?

— Ale ja nie mogę!

— Czy na jego miejscu nie wolałby pan umrzeć?

Conway poczuł, jak jego skorupa ochronna rozpada się. W ostatniej desperackiej próbie oporu, odwleczenia strasznej decyzji powiedział:

— Może, ale nawet gdybym chciał, nie mógłbym go zabić. Rozerwałby mnie na strzępy, zanim bym się do niego zbliżył…

— Mam broń — rzekł Kontroler.

Conway nie pamiętał potem, jak ustawiał przyrządy celownicze, a nawet kiedy wyjął broń z kabury Williamsona. Pistolet leżał w jego dłoni, wycelowany w stworzenie na dole, a doktor czuł chłód i niesmak. Jednak nie ustąpił Kontrolerowi całkowicie. Pod ręką miał rozpylacz z szybko schnącą masą plastyczną, za pomocą której, jeśli użyło jej się szybko, można było uratować życie osoby, której skafander został przedziurawiony. Conway chciał tylko zranić stwora i obezwładnić go, a następnie uszczelnić jego skafander tworzywem. Było to trudne i ryzykowne, ale nie potrafił zabijać z zimną krwią.

Ostrożnie uniósł drugą rękę, by przytrzymać pistolet, i wycelował. Następnie strzelił.

Kiedy opuścił broń, ze stwora nie zostało nic poza rozrzuconymi po sterowni zwijającymi się fragmentami macek. Conway żałował, że nie zna się na broni i że nie umiał dostrzec, iż pistolet strzela pociskami eksplodującymi, a ponadto został ustawiony na ogień ciągły…

Usta Williamsona poruszyły się znowu. Conway przytknął hełm powodowany wyłącznie odruchem. Przestało mu na czymkolwiek zależeć.

— Wszystko w porządku, doktorze — mówił Kontroler. — To nikt…

— Teraz już nikt — zgodził się posępnie Conway. Powrócił do oględzin pistoletu i poczuł żal, że opróżnił magazynek. Gdyby został choć jeden pocisk, choć jeden, wiedziałby, jak go użyć.

* * *

— Przyszło to panu z trudem, wiemy o tym — mówił major O’Mara. Jego głos nie był już ostry, a stalowoszare oczy patrzyły łagodnie, jakby ze współczuciem i chyba z dumą. — Lekarz zazwyczaj nie musi podejmować takich decyzji, dopóki nie będzie starszy, bardziej zrównoważony, dojrzalszy, jeśli w ogóle taki w końcu się staje. Pan jest albo był dzieciakiem przepełnionym idealizmem, w jego nieco kołtuńskiej i obłudnej wersji. Dzieciakiem, który nawet nie wiedział, kim naprawdę jest Kontroler. — O’Mara uśmiechnął się. Jego wielkie, twarde dłonie spoczęły dziwnie po ojcowsku na ramionach Conwaya. — To, co pan zrobił — mówił dalej — mogło zniszczyć zarówno pańską karierę, jak i równowagę psychiczną. Ale nie ma sprawy, nie musi pan się o nic obwiniać. Wszystko jest w porządku.

Conway myślał tępo, że szkoda, iż nie otworzył wówczas przysłony hełmu i nie skończył z tym wszystkim, zanim technicy dotarli do sterowni sztucznego ciążenia i odnieśli jego i Williamsona do O’Mary. Major musi być niespełna rozumu. On, Conway, pogwałcił naczelną zasadę etyczną swego zawodu i zabił istotę obdarzoną intelektem. Absolutnie wszystko było nie w porządku.

— Niech mnie pan posłucha — rzekł poważnie O’Mara. — Chłopcom z łączności udało się odtworzyć obraz sterowni rozbitego statku bezpośrednio przed zderzeniem. Pilotem nie był pański AACL, rozumie pan? Była to istota klasy AMSO, należąca do jednej z roślejszych ras w kosmosie, której przedstawiciele często trzymają w charakterze zwierząt domowych nieinteligentne osobniki klasy AACL. Poza tym na liście chorych Szpitala nie ma istot tej klasy, więc zwierzak, którego pan zabił, był po prostu odpowiednikiem oszalałego ze strachu psa w skafandrze ochronnym. — O’Mara potrząsnął ramionami Conwaya, aż temu się głowa zakołysała. — Czy teraz czuje się pan lepiej?

Conway poczuł, jak wraca weń życie. Skinął głową w milczeniu.

— Może pan iść — powiedział, uśmiechając się, O’Mara — i nadrobić braki snu. Co zaś do rozmowy reorientacyjnej, niestety, nie mam w tej chwili czasu. Niech mi pan o niej kiedyś przypomni, jeśli pańskim zdaniem będzie jeszcze potrzebna…

Загрузка...