Gdy przybysz wyszedł z luku, który się za nim zamknął, Conway ujrzał coś, co trochę przypominało krokodyla ze zrogowaciałymi na końcach mackami, w większości zaś było niepodobne do któregokolwiek ze znanych mu stworzeń. Zobaczył, jak stwór usuwa się z drogi wszystkim spieszącym mu na spotkanie, a potem nagle rzuca się w kierunku Illensańczyka, który — jak przypomniał sobie później — znajdował się najbliżej i był najmniejszy. Wszyscy zaczęli krzyczeć jednocześnie, tak że autotranslator Conwaya — a zapewne i wszystkich innych — wydawał wysokie, oscylujące piski spowodowane przeciążeniem.
Wobec zębów i rogowych zakończeń macek szarżującego przybysza Illensańczyk, niewątpliwie zdając sobie sprawę ze słabości okrywającego go skafandra, w którym znajdował się życiodajny chlor, czmychnął z powrotem do własnej sekcji. Gość, któremu na drodze stanął teraz Tralthańczyk dudniący coś, co w jego pojęciu miało być uspokajające, obrócił się nagle i popędził ku tej samej śluzie…
Wszystkie śluzy wyposażono w urządzenia do szybkiego otwierania w razie konieczności; powodowały one zamknięcie jednych drzwi i natychmiastowe otwarcie drugich, bez przerwy na wypełnienie wnętrza odpowiednią mieszanką atmosferyczną. Illensańczyk, mając za sobą rozszalałego przybysza, który rozdarł mu już zębami skafander, i w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa zatrucia tlenem, słusznie uznał swój przypadek za stan wyższej konieczności i uruchomił błyskawiczne zamki. Był zapewne zbyt przerażony, by zwrócić uwagę na fakt, że przybysz nie znalazł się jeszcze całym ciałem w śluzie, a co za tym idzie, że gdy otworzą się drzwi wewnętrzne, zewnętrzne przetną jego ciało na pół…
Dookoła śluzy panował taki harmider, że Conway nie dojrzał, kim był ów szybko myślący osobnik, który uratował życie gościowi, naciskając guzik otwierający jednocześnie drzwi wewnętrzne i zewnętrzne. To zapobiegło przecięciu przybysza na pół, ale powstało w ten sposób połączenie z sekcją PVSJ, skąd zaczęły się dobywać gęste, żółtawe kłęby chloru. Zanim Conway zdołał cokolwiek przedsięwziąć, czujniki skażenia włączyły syrenę alarmową, zatrzaskując najbliższe hermetyczne grodzie. Wszyscy znaleźli się w bardzo zgrabnej pułapce.
Przez obłąkaną chwilę Conway starał się zwalczyć w sobie impuls skłaniający go do rzucenia się do grodzi i walenia w nią rękami. Postanowił przebiec przez ten trujący opar do następnej śluzy kontaktowej po drugiej stronie korytarza. W śluzie jednak znajdował się jeden z techników z działu eksploatacji wraz z gąsienicowcem DBLF, obaj tak zatruci chlorem, że Conway wątpił, czy uda im się przeżyć wystarczająco długo, by zdążyli włożyć skafandry ochronne. Czy jemu samemu, zastanawiał się, przezwyciężając mdłości, uda się tam dostać? W komorze śluzy były również hełmy wystarczające na mniej więcej dziesięć minut — wymagały tego przepisy bezpieczeństwa — ale by do nich dotrzeć, musiałby wstrzymać oddech przynajmniej na trzy minuty i zaciskać mocno oczy, gdyż choćby jedno zachłyśnięcie się chlorem albo kontakt gazu z oczami mogły spowodować trwałe kalectwo. Jak jednak miał się przedostać po omacku przez tę wielką, miotającą się po całej podłodze masę tralthańskich nóg i macek?
W ogarnięty przerażeniem chaos jego myśli wdarł się głos Prilicli.
— Chlor jest zabójczy dla mojego gatunku — powiedział asystent. — Proszę mi wybaczyć.
Prilicla robił coś dziwnego. Długie, wieloczłonowe odnóża poruszały się i podrygiwały, jakby wykonując dziwny rytualny taniec, dwa zaś spośród czterech manipulatorów — dzięki którym jego gatunek zyskał sobie sławę urodzonych chirurgów — przeprowadzały skomplikowane zabiegi z czymś, co wyglądało na rolki przezroczystej folii. Conway niezbyt dokładnie widział, jak to się stało, ale nagle jego asystent ukazał się w luźnej, przezroczystej powłoce, z której wystawało jego sześć odnóży i dwa manipulatory, a całe ciało, skrzydła i pozostałe dwie kończyny, które spryskiwały płynem uszczelniającym otwory na odnóża — były całkowicie okryte. Luźna powłoka wydęła się i naprężyła, dowodząc w ten sposób, że jest hermetyczna.
— Nie wiedziałem, że pan ma… — zaczął Conway, a potem, powodowany nagłym przypływem nadziei, zaczął szybko mówić: — Niech pan posłucha. Proszę zrobić dokładnie to, co panu powiem. Niech mi pan znajdzie hełm, ale szybko…
Jednak nadzieja zgasła, zanim jeszcze skończył wydawać polecenia asystentowi. Ten bez wątpienia mógł znaleźć dla niego hełm, ale jak się przedostanie do śluzy przez splątaną masę istot na podłodze? Jedno uderzenie oderwie mu odnóże albo wybije dziurę w tym słabiutkim szkielecie zewnętrznym niczym w skorupie jajka. Nie mógł wydać takiego polecenia — równałoby się to morderstwu.
Miał właśnie odwołać to wszystko i nakazać asystentowi, by siedział na miejscu i troszczył się o siebie, gdy ten podbiegł do ściany, wspiął się na nią i biegnąc po suficie, zniknął w oparach chloru. Conway przypomniał sobie, że wiele owadopodobnych istot rozumnych ma stopy zakończone przyssawkami, i ponownie wróciła mu nadzieja — do tego stopnia, że jego umysł zaczął rejestrować inne wrażenia.
Niedaleko niego głośnik na ścianie informował wszystkich w szpitalu, że w okolicy śluzy numer sześć nastąpiło skażenie powietrza, a znajdujący się pod głośnikiem interkom świecił czerwoną lampką i ostro buczał, dając do zrozumienia, że ktoś z działu eksploatacji usiłuje dowiedzieć się, czy w strefie skażenia są jakieś żywe istoty. Pełznący w powietrzu gaz dosięgnął już prawie Conwaya, gdy ten chwycił mikrofon.
— Cicho bądź i słuchaj! — krzyknął. — Mówi Conway, przy luku numer sześć. Dwie istoty klasy FGLI, dwie DBLF, jedna DBDG — wszystkie zatrute chlorem, ale jeszcze przy życiu. Jeden PVSJ w uszkodzonym stroju ochronnym, zatruty tlenem, i jeszcze jeden na górze…
Nagłe pieczenie oczu sprawiło, że pospiesznie puścił mikrofon. Zaczął się wycofywać ku hermetycznej grodzi, patrząc, jak zbliża się żółta mgła. Nie widział, co się dzieje na korytarzu. Po pewnym czasie, który zdawał się wiecznością, pojawił się na suficie wrzecionowaty kształt Prilicli.