IV

Sześć godzin później szamocący się wściekle przez całą drogę rozbitek trafił do sali 310 B, niedużego pokoju obserwacyjnego, który przylegał do bloku operacyjnego głównego oddziału chirurgicznego dla klasy DBLF. Po tym wszystkim Conway nie wiedział już, czy chce nieziemca wyleczyć, czy raczej go zamordować, a sądząc po uwagach Kursedda i Kontrolerów podczas przenoszenia, mieli oni podobne wątpliwości. Conway przeprowadził badanie wstępne — na ile pozwalała sieć ograniczająca ruchy pacjenta — które zakończył pobraniem próbek krwi i skóry. Przesłał je do oddziału patologii, opatrzywszy czerwonymi nalepkami „Bardzo pilne”. Nie skorzystał tym razem z poczty pneumatycznej, lecz poprosił Kursedda, by zaniósł je osobiście, ponieważ wiadomo było, że personel patologii cierpi na ostry daltonizm, jeśli chodzi o dostrzeganie nalepek pierwszeństwa. Na koniec zarządził prześwietlenie, polecił Kurseddowi obserwować pacjenta i udał się do O’Mary.

— Najgorsze już minęło — powiedział naczelny psycholog, gdy Conway skończył relację. — Chyba chce pan poprowadzić ten przypadek…

— Nie… nie sądzę — odparł Conway.

O’Mara zmarszczył brwi.

— Jeśli pan nie chce, proszę powiedzieć wprost. Nie lubię uników.

Conway odetchnął przez nos, po czym powoli, ciągnąc słowa, oznajmił:

— Chcę poprowadzić tego pacjenta. Moja wątpliwość to nie skutek niezdecydowania, ale pańskiego błędnego osądu, że najgorsze już minęło. Nieprawda. Przeprowadziłem badanie wstępne i kiedy jutro nadejdą wyniki analiz, zrobię badanie szczegółowe. Chciałbym, żeby byli przy tym doktorzy Mannon i Prilicla, pułkownik Skempton oraz pan.

Brwi O’Mary uniosły się.

— Osobliwy zestaw specjalistów, doktorze. A może mi pan powie, po co pan nas potrzebuje?

Conway pokręcił głową.

— Wolałbym nie. Jeszcze nie teraz.

— Dobrze, przyjdziemy — odparł naczelny psycholog z wymuszoną uprzejmością. — Przepraszam, że posądziłem pana o unik. Po prostu tak pan mamrotał i ziewał mi prosto w twarz, że rozumiałem co trzecie słowo. Teraz niech pan pójdzie się przespać, zanim wpadnie mi do głowy, żeby rozwalić panu łeb.

Dopiero wtedy Conway uświadomił sobie, jak bardzo jest zmęczony. W drodze do pokoju raczej powłóczył nogami, niż szedł pewnym, rytmicznym krokiem…

Następnego ranka spędził sam dwie godziny z pacjentem, zanim zwołał konsylium, którego zażądał u O’Mary. Wszystko, co wykrył, a nie było tego wiele, świadczyło, że nic konstruktywnego nie da się osiągnąć bez pomocy specjalistów.

Pierwszy zjawił się doktor Prilicla, pająkowaty i niezwykle kruchy reprezentant klasy fizjologicznej GLNO. O’Mara oraz pułkownik Skempton — naczelny inżynier Szpitala — przyszli razem. Doktor Mannon, zatrzymany na bloku DBLF-ów, przybył spóźniony, prawie biegiem. Zwolnił, po czym dwukrotnie, spokojnie, obszedł pacjenta.

— Wygląda jak obwarzanek w polewie kakaowej — powiedział.

Wszyscy spojrzeli na niego.

— Ta narośl — rzekł Conway, przysuwając tomograf — nie jest ani naturalna, ani taka nieszkodliwa, na jaką wygląda. Jak widać, stworzenie wykazuje wszystkie cechy osobnika o anatomii zbliżonej do normalnego typu DBLF: ma cylindryczne ciało o lekkim kośćcu i silnym umięśnieniu. Jego kształt nie jest pierścieniowaty, sprawia tylko takie wrażenie, gdyż z jakiegoś, sobie tylko znanego powodu osobnik ten usiłuje połknąć własny ogon.

Mannon wbił wzrok w ekran tomografu, wydał pełne niedowierzania mruknięcie, po czym się wyprostował.

— Istne błędne koło, słowo daję — mruknął. — Czy dlatego O’Mara jest tutaj? Uważasz, że nasz pacjent ma nierówno pod sufitem?

Conway uznał pytanie za niepoważne i zignorował je.

— Narośl jest najgrubsza w miejscu, gdzie otwór gębowy pacjenta obejmuje jego ogon, zresztą jej rozmiary prawie uniemożliwiają dostrzeżenie tego połączenia. Przypuszczalnie narośl ta jest bolesna, a przynajmniej wysoce drażniąca, i może właśnie nieznośne swędzenie powoduje, że istota gryzie się w ogon. Albo też pozycję tę wymusił mimowolny skurcz mięśni, do którego przyczyniła się narośl, coś w rodzaju spazmu epileptycznego…

— Ta druga hipoteza bardziej do mnie przemawia — przerwał mu Mannon. — Żeby taka narośl mogła się przenieść z głowy na ogon albo odwrotnie, szczęki muszą być zwarte w ten sposób już od dłuższego czasu.

Conway skinął głową.

— Mimo tego, co pokazywały obwody sztucznego ciążenia odkryte we wraku, ustaliłem, że wymagania pacjenta co do atmosfery, ciśnienia i grawitacji są zbliżone do ludzkich. Owe skrzelowate otwory z tyłu głowy, jeszcze nie zaatakowane przez narośl, to wyloty kanałów oddechowych. Mniejsze otwory, częściowo zasłonięte płatami ciała, są uszami. Tak więc pacjent może słyszeć i oddychać, ale nie może jeść. Zgadzacie się więc panowie, że pierwszym krokiem powinno być uwolnienie otworu gębowego?

Mannon i O’Mara skinęli głowami. Prilicla rozpostarł cztery manipulatory w geście, który wyrażał to samo, tymczasem pułkownik Skempton wpatrywał się tępo w sufit, najprawdopodobniej zachodząc w głowę, po co go tu wezwano. Conway pospieszył mu z wyjaśnieniami.

Podczas gdy on i Mannon mieli się zastanawiać nad procedurą operacyjną, pułkownikowi i Prilicli przypadło opracowanie sposobu porozumienia się z pacjentem. Za pomocą zdolności empatycznych Cinrussańczyk miał śledzić reakcje stworzenia, gdy paru specjalistów Skemptona od autotranslatorów będzie przeprowadzało testy foniczne. Kiedy już poznają zakres dźwięków odbieranych przez pacjenta, można będzie przygotować mu autotranslator, a wtedy rozbitek pomoże w postawieniu diagnozy i leczeniu swej dolegliwości.

— Tu i tak jest za dużo osób — odparł pułkownik. — Sam się tym zajmę. — Podszedł do interkomu, by zamówić potrzebny sprzęt.

Conway odwrócił się w stronę O’Mary.

— Niech sam zgadnę, po co tu jestem — zaczął psycholog, nim jeszcze Conway zdołał się odezwać. — Do mnie należy najłatwiejsza rzecz: uspokajanie pacjenta, kiedy już będzie można z nim rozmawiać, oraz przekonywanie go, że wy, dwaj rzeźnicy, nie chcecie mu zrobić krzywdy.

— Właśnie — odparł Conway z uśmiechem i całą uwagę przeniósł z powrotem na pacjenta.

Prilicla donosił, że stworzenie nie jest świadome ich obecności, a jego emanacja uczuciowa jest tak słaba, że zapewne jest jednocześnie nieprzytomne oraz skrajnie wyczerpane. Pomimo tego Conway ostrzegł wszystkich, żeby go nie dotykać.

Widział już wiele nowotworów złośliwych, ale ten wyglądał wyjątkowo nieprzyjemnie.

Niczym twarda, włóknista kora szczelnie przykrywał miejsce, w którym otwór gębowy stworzenia zwarł się na jego ogonie. A dodatkowym zmartwieniem było to, że struktura kostna szczęki, mająca istotne znaczenie podczas operacji, była bardzo słabo widoczna na ekranie tomografu, gdyż narośl nie przepuszczała promieni rentgenowskich. Pod tą grubą, zaciemniającą obraz skorupą znajdowały się również oczy, co było jeszcze jednym powodem, by postępować z najwyższą ostrożnością.

— On się wcale nie drapał z powodu swędzenia — rzekł porywczo Mannon, wskazując niewyraźny obraz na ekranie. — Te zęby są naprawdę zaciśnięte.

Praktycznie odgryzł sobie ogon! Moim zdaniem, to bez wątpienia spazm epileptyczny. Zresztą zadawanie sobie tak silnego bólu może również wskazywać na niezrównoważenie psychiczne…

— Wspaniale! — odezwał się ze wstrętem stojący z tyłu O’Mara.

W tym momencie dostarczono sprzęt Skemptona i pułkownik wraz z Priliclą zaczęli dostrajać autotranslator dla pacjenta. Ponieważ był on właściwie nieprzytomny, test musiał być ogłuszający, by w ogóle zdołał dotrzeć do jego świadomości. To spowodowało, że Mannon z Conwayem wynieśli się do sąsiedniej sali, aby dokończyć rozmowę.

Pół godziny później Priliclą wyszedł z sali, by poinformować ich, że można już rozmawiać z pacjentem, choć nadal wygląda na to, że jest on tylko częściowo przytomny. Lekarze pospiesznie weszli do środka.

O’Mara właśnie zapewniał stworzenie, że wszyscy dookoła są do niego życzliwie nastawieni, że je lubią i współczują mu i że zrobią wszystko, żeby mu pomóc. Przemawiał cicho do własnego autotranslatora, a z innego aparatu, który ustawiono w pobliżu głowy nieziemca, dobywały się obce mlaśnięcia i gulgoty, potężnie wzmocnione. W przerwach między zdaniami Priliclą relacjonował stan psychiczny rozbitka.

— Zmieszanie, gniew, ogromny strach. — Autotranslator przekazywał beznamiętnie słowa Cinrussańczyka. Przez następne kilkanaście minut natężenie i rodzaj emanacji uczuciowej pozostawały bez zmian. Conway postanowił zrobić kolejny krok.

— Niech pan mu powie — zwrócił się do O’Mary — że chcę go dotknąć. Że przepraszam za każdą przykrość, jaką mu to może wyrządzić.

Wziął długą sondę zakończoną igłą i dotknął tej części ciała, gdzie narośl była najgrubsza. Prilicla powiadomił o braku reakcji. Najwyraźniej tylko dotykanie tych partii, gdzie skóra była jeszcze czysta, doprowadzało pacjenta do szału. Conway poczuł, że coś już zaczyna rozumieć.

— Miałem nadzieję, że tak będzie — powiedział, wyłączywszy autotranslator stworzenia. — Jeśli zaatakowane sfery są niewrażliwe na ból, to będziemy mogli przy współpracy pacjenta uwolnić otwór gębowy, nie stosując znieczulenia. Za mało jeszcze wiemy o jego metabolizmie, by podać narkozę bez ryzyka dla jego zdrowia. Jest pan pewien — zapytał nagle Priliclę — że on słyszy i rozumie to, co mówimy?

— Owszem, doktorze — odparł Cinrussańczyk — jeśli mówi się powoli i wyraźnie.

Conway włączył autotranslator.

— Chcemy ci pomóc — powiedział łagodnie. — Najpierw pomożemy ci odzyskać właściwy kształt ciała, usuwając ogon z otworu gębowego, a następnie zdejmiemy tę narośl…

Siatka naprężyła się momentalnie, gdy pięć par macek zaczęło wymachiwać w przód i w tył. Conway odskoczył z przekleństwem, wściekły na pacjenta, a jeszcze bardziej na siebie, że tak mu się spieszyło.

— Strach i gniew — rzekł Prilicla. — To schorzenie… wydaje się, że są podstawy do tych uczuć.

— Ale dlaczego? Chcę mu pomóc!

Pacjent szamotał się tak gwałtownie, że było to wręcz nieprawdopodobne. Kruche, patykowate ciało Prilicli aż drżało pod naporem emocjonalnego huraganu dochodzącego z umysłu rozbitka. Jedna z macek wyrastających z obszaru zaatakowanego przez narośl zaplątała się w siatkę i oderwała od ciała.

Cóż za ślepy, bezrozumny strach, pomyślał przybity Conway. Ale Prilicla powiedział przecież, że taka reakcja ma swoje uzasadnienie. Conway zaklął — nawet myśli rozbitka były sprzeczne.

— Coś takiego! — wybuchnął Mannon, gdy pacjent się uspokoił.

— Strach, gniew, nienawiść — relacjonował Prilicla. — Rzekłbym, że on nie chce waszej pomocy.

— Zatem jest to — wtrącił ponuro O’Mara — bardzo chory zwierzaczek…

Te słowa dłuższy czas odbijały się echem w głowie Conwaya, za każdym razem coraz głośniej. Nie były bez znaczenia. O’Mara miał oczywiście na myśli stan psychiczny pacjenta, ale nie to było ważne. „Bardzo chory zwierzaczek” — oto kluczowy fragment całej łamigłówki, wokół którego zaczął się już układać obrazek. Jeszcze nie był kompletny, ale wystarczyło, by Conway poczuł taką trwogę jak nigdy w życiu.

Kiedy przemówił, ledwie rozpoznał własny głos.

— Dziękuję panom. Muszę pomyśleć o innej metodzie nawiązania kontaktu. Kiedy już coś będę miał, dam panom znać…

Bardzo chciał, żeby już sobie poszli i dali mu to wszystko przemyśleć. Chciał również uciec i gdzieś się ukryć, ale w całej galaktyce nie było miejsca, w którym mógłby się schronić przed tym, czego się obawiał.

A tamci patrzyli na niego, ich twarze zaś wyrażały zdumienie pomieszane z troską i zakłopotaniem. Wielu pacjentów wzbraniało się przed leczeniem, które miało im pomóc, ale nie oznaczało to, że ich lekarze mieli go zaprzestać przy pierwszych oznakach sprzeciwu. Najwyraźniej wszyscy doszli do wniosku, że Conway zląkł się operacji, która zapowiadała się wyjątkowo nieprzyjemnie i uciążliwie, toteż każdy na swój sposób starał się go podnieść na duchu. Nawet Skempton wysuwał jakieś propozycje.

— Jeśli pan się martwi o bezpieczny anestetyk — mówił — to przecież patologia może go opracować, mając do dyspozycji martwy lub uszkodzony, hm, okaz. Chodzi mi o poszukiwania, które pan zarządził. Myślę, że mamy teraz wystarczający powód, by je przeprowadzić. Czy mam…

— Nie!

Teraz już naprawdę wytrzeszczyli na niego oczy. Szczególnie na twarzy O’Mary pojawił się wyjątkowo wyrazisty grymas.

— Zapomniałem panom powiedzieć — rzekł pospiesznie Conway — że znowu rozmawiałem z Summerfieldem. On twierdzi, że ostatnie dane wskazują, iż odnaleziona połowa statku to akurat nie ta, która wyszła z katastrofy w lepszym stanie. Natomiast druga, utrzymuje, nie rozpadła się po całej okolicy, ale zapewne zachowała w na tyle dobrym stanie, że zdołała samodzielnie dolecieć do miejsca przeznaczenia. Widzicie więc, panowie, że poszukiwania nie mają sensu.

Modlił się w duchu, by Skempton się nie opierał ani nie chciał sprawdzić tej wiadomości. Summerfield rzeczywiście odezwał się z wraka, ale jego ustalenia nawet w części nie były tak jednoznaczne, jak to Conway przedstawił. W świetle tego, co teraz wiedział, na myśl o tym, że ekipa Kontrolerów mogłaby przeczesywać tamten obszar, oblał się zimnym potem.

Jednak pułkownik skinął tylko głową i nie kontynuował tematu. Conway odetchnął, niezbyt głęboko, i powiedział szybko:

— Doktorze Prilicla, chciałbym porozmawiać z panem na temat stanu emocjonalnego pacjenta w ciągu ostatnich kilku minut. Ale nie teraz, później. A panom bardzo dziękuję za radę i pomoc…

W gruncie rzeczy więc wyrzucał ich za drzwi, a ich miny świadczyły, że wiedzą o tym. O’Mara na pewno zada kilka dociekliwych pytań dotyczących jego zachowania w tej sprawie, ale na razie Conway nie dbał o to. Kiedy wszyscy wyszli, polecił Kurseddowi, by co pół godziny sprawdzał wygląd pacjenta, a w razie jakiejś zmiany zawołał go. Potem ruszył w kierunku swego pokoju.

Загрузка...