VI

Kontroler nie był rozgniewany, co Conway stwierdził, gdy odchodzili już od pacjenta, by zająć się następnym. Zamiast tego na jego twarzy malowało się coś, co przywodziło na myśl ojca pouczającego dziecko o jakichś mało przyjemnych prawdach życiowych.

— Przede wszystkim — rzekł Williamson, delikatnie zdejmując opatrunek polowy z rannego DBLF-a — pańskie problemy wynikły z tego, że pan, tak jak cała pańska grupa społeczna, należy do gatunku znajdującego się pod ochroną.

— Co?! — krzyknął Conway.

— Gatunek pod ochroną — powtórzył Williamson. — Osłaniany przed niewygodami współczesnego życia. To z pańskiej warstwy społecznej, i to w całej Unii, nie tylko na Ziemi, pochodzą właściwie wszyscy wielcy artyści, muzycy i przedstawiciele wolnych zawodów. Większość z was potrafi przeżyć życie, nie wiedząc o tym, że znajdujecie się pod ochroną, że od dzieciństwa jesteście odizolowani od mniej przyjemnych realiów naszej tak zwanej cywilizacji i że wasz pacyfizm i etyczne zachowanie stanowią luksus, na który wielu z nas po prostu nie może sobie pozwolić. Pozwala się wam na ten luksus w nadziei, że kiedyś powstanie z niego filozofia, za sprawą której wszystkie istoty w galaktyce będą prawdziwie cywilizowane, prawdziwie dobre.

— Nie wiedziałem… — zająknął się Conway. — A… a z tego, co pan mówi, wynika, że my, to znaczy ja, jestem zupełnie bezużyteczny…

— Oczywiście, że pan nie wiedział — rzekł łagodnie Williamson.

Conway zastanawiał się, jak to możliwe, że taki młody człowiek rozmawia z nim z wyższością, a on nie czuje urazy. W jakiś sposób tamten zyskał w jego oczach autorytet.

— Był pan zapewne — mówił dalej Kontroler — zamknięty w sobie, małomówny, otulony w szczytne ideały. Niech pan zrozumie, nie ma w nich nic złego, ale po prostu trzeba dopuścić trochę szarości między białym a czarnym. Nasza współczesna cywilizacja — powrócił do głównego wątku — opiera się na maksymalnej wolności jednostki. Każdy osobnik może robić, co chce, jeśli nie jest to szkodliwe dla innych. Tylko Kontrolerzy nie mają tych swobód.

— A co z gettami dla „normalnych”? — przerwał mu Conway. W końcu Williamson powiedział coś, z czym można się było z pewnością nie zgodzić. — Przebywanie pod nadzorem Kontrolerów na zamkniętym obszarze kraju trudno nazwać wolnością.

— Jeśli pan się dobrze zastanowi — odrzekł Williamson — sam pan uzna, że „normalnym”, czyli tej grupie na prawie każdej planecie, która uważa, że jedynie ona jest reprezentatywna dla danej rasy, w odróżnieniu od okrutnych Kontrolerów czy też estetów bez charakteru z pańskiej warstwy, słowem, że tym „normalnym” nie ogranicza się swobody. Po prostu z oczywistych względów oni sami zaczęli tworzyć skupiska i właśnie w tych zbiorowiskach samozwańczych „normalnych” Kontrolerzy mają najwięcej roboty. „Normalni” mają wszelkie swobody łącznie z prawem zabijania się nawzajem, jeśli sobie tego życzą. Obecność Kontrolerów ma tylko nie dopuścić do tego, by ucierpieli ci z nich, którzy nie chcą brać w tym udziału. Podobnie, gdy na jakiejś planecie czy planetach szaleństwo to osiągnie punkt krytyczny, pozwalamy, by stoczono wojnę na jakimś wyznaczonym do tego świecie. Staramy się tylko, by wojna nie była ani długa, ani krwawa. — Williamson westchnął. — Tym razem nie doceniliśmy ich. Ta wojna była i długa, i krwawa — zakończył tonem samooskarżenia.

Conway opierał się jeszcze w myśli temu radykalnie nowemu poglądowi na istotę sprawy. Przed przybyciem do Szpitala nie miał bezpośrednich kontaktów z Kontrolerami, bo i po co? „Normalni” z Ziemi wydawali mu się zaś postaciami romantycznymi, może nieco pyszałkowatymi i chełpliwymi, ale to wszystko. Oczywiście to od nich pochodziła większość złych słów o Kontrolerach, które usłyszał. Może i „normalni” nie byli tak prawdomówni i obiektywni, jakimi się mienili…

— Trudno uwierzyć w to wszystko — zaprotestował. — Sugeruje pan, że Korpus Kontroli odgrywa w całym układzie większą rolę niż „normalni” lub my, klasa twórcza! — Potrząsnął gniewnie głową. — Ależ pan sobie wybrał czas na dyskusję filozoficzną!

— To pan ją zaczął — odrzekł Williamson.

Na to już Conway nie znalazł odpowiedzi. Musiało minąć kilka ładnych godzin, gdy poczuł dotknięcie na ramieniu. Wyprostował się i ujrzał za sobą pielęgniarza klasy DBLF, który trzymał strzykawkę.

— Zastrzyk pobudzający, doktorze? — zapytał pielęgniarz.

Conway momentalnie uświadomił sobie, że nogi mu się chwieją i ma trudności ze skupieniem wzroku. I zapewne jego ruchy stały się powolne, skoro pielęgniarz sam zwrócił się do niego. Conway skinął głową i podwinął rękaw palcami, które zmieniły się w pięć grubych, zmęczonych parówek.

— Aj! — krzyknął nagle z bólu. — Co to jest, piętnastocentymetrowy gwóźdź?

— Przykro mi bardzo — powiedział pielęgniarz — ale zanim do pana przyszedłem, robiłem zastrzyki dwóm lekarzom mojej rasy, a jak pan wie, nasza skóra jest grubsza i twardsza niż wasza. Toteż igła się stępiła.

Zmęczenie Conwaya zniknęło w ciągu kilku sekund. Poza lekkim mrowieniem w dłoniach i szarymi plamami na twarzy, które tylko inni mogli zobaczyć, czuł się trzeźwy, rześki i wypoczęty, jak gdyby dopiero co wyszedł spod prysznica po dziesięciu godzinach snu. Zanim skończył badać kolejnego pacjenta, rozejrzał się szybko i stwierdził, że przynajmniej tutaj liczba rannych oczekujących na pomoc stopniała do ledwie garstki, liczba Kontrolerów zaś jest o połowę mniejsza niż na początku. Pacjentów otoczono już opieką, natomiast ich miejsce zajęli Kontrolerzy.

Wszędzie tak się działo. Kontrolerzy, którzy spali niewiele lub wcale podczas przewożenia rannych i zmuszali swoje ciała do pracy za pomocą licznych zastrzyków pobudzających oraz zwykłego, zaciętego męstwa, by pomóc zmęczonym lekarzom, teraz, jeden po drugim, dosłownie padali na miejscu. Pospiesznie przenoszono ich na salę chorych, mięśnie serca i płuc bowiem odmawiały im posłuszeństwa wraz z wszystkimi innymi. Leżeli na specjalnych oddziałach, gdzie automatyczne urządzenia prowadziły masaż serca, stosowały sztuczne oddychanie i podawały dożylnie substancje odżywcze. Conway dowiedział się, że tylko jeden z nich zmarł.

* * *

Korzystając z chwili spokoju, poszedł z Williamsonem do wizjera i wyjrzał na zewnątrz. Rój oczekujących statków zmalał tylko minimalnie, ale Conway wiedział, że to z powodu tych, które dopiero co nadleciały. Nie mieściło mu się w głowie, gdzie oni chcą ułożyć tych wszystkich rannych. Nawet te korytarze, na których można było postawić łóżka, były już przepełnione, a przez cały czas przesuwano pacjentów wszystkich ras z jednego miejsca w inne, by uzyskać więcej przestrzeni. To jednak nie była jego sprawa, a przeplatające się tory statków stanowiły dziwnie uspokajający widok.

— Komunikat nadzwyczajny — odezwał się nagle głośnik. — Statek, jedna osoba na pokładzie, rasa jak dotąd nieznana. Wymaga natychmiastowej pomocy. Pilot tylko częściowo panuje nad statkiem, jest ciężko ranny i ma trudności w porozumiewaniu. Alarm przy wszystkich lukach przyjęć!

Och, nie, pomyślał Conway, nie w takiej chwili! Poczuł chłód w żołądku, a jednocześnie nawiedziło go straszne przeczucie tego, co się miało zdarzyć. Williamson uchwycił się brzegów wizjera, aż pobielały kostki jego palców.

— Patrz! — krzyknął nieswoim, pełnym rozpaczy głosem i wyciągnął rękę.

Intruz zbliżał się do roju statków z szaleńczą prędkością, dziko manewrując. Krótki, ciemny i nieokreślony cygarowaty kształt wdarł się w plątaninę jednostek, nim Conway zdołał dwa razy odetchnąć. Statki rozproszyły się w straszliwym zamieszaniu, ledwie unikając zderzenia zarówno ze sobą, jak i z nadlatującym intruzem, a ten wciąż mknął przed siebie. Na jego drodze znajdował się tylko jeden kosmolot, transportowiec Korpusu, który otrzymał zezwolenie na dokowanie i zbliżał się już do luku przyjęć. Był ogromny, niezdarny i nieprzystosowany do szybkich manewrów i nie miał ani czasu, ani możliwości usunąć się z drogi. Zderzenie zdawało się nieuniknione, a transportowiec załadowany był po brzegi rannymi…

Ale nie. Dosłownie w ostatniej chwili mknący statek zboczył z toru. Obserwujący go ujrzeli, jak ominął transportowiec, a jego krótki, cygarowaty kształt obrócił się, zmieniając w krąg, który rósł w oczach z mrożącą krew w żyłach prędkością. Leciał prosto na nich! Conway chciał zamknąć oczy, ale patrzył zafascynowany na tę olbrzymią masę metalu pędzącą w jego kierunku. Ani on, ani Williamson nie usiłowali nawet podbiec do skafandrów. Od tego, co miało nastąpić, dzieliły ich tylko sekundy.

Statek był już nad ich głowami, gdy ponownie zmienił kurs, ponieważ jego ranny pilot desperacko usiłował uniknąć przeszkody większej niż poprzednio, masy Szpitala. Ale za późno, nastąpiło zderzenie.

Potworny podwójny wstrząs doszedł ich od podłogi, gdy jednostka przebiła się przez dwuwarstwowy pancerz. Potem nastąpiły kolejne, łagodniejsze drgnięcia, kiedy wbijała się we wnętrzności wielkiego Szpitala. Zabrzmiała krótka kakofonia krzyków — ludzi i członków innych ras — a także gwizdów, szelestów i gardłowych chrząknięć wydawanych przez istoty doznające obrażeń, tonące, duszące się gazem czy ulegające dekompresji. Do oddziału wypełnionego czystym chlorem wdarła się woda. Chmura zwykłego powietrza przedostała się przez otwór w ścianie do pomieszczenia zajmowanego przez istoty nie znające innych warunków poza mrozem i próżnią głębokiego kosmosu — teraz, przy pierwszym zetknięciu z powietrzem, skurczyły się one i zginęły, a ich ciała uległy rozkładowi. Woda, powietrze i kilkanaście innych mieszanek atmosferycznych połączyły się, tworząc śluzowatą, brunatną i wysoce żrącą mieszaninę, która wyparowała i wykipiała w przestrzeń. Jednak znacznie wcześniej, nim jeszcze się to wszystko stało, zatrzasnęły się hermetyczne grodzie, skutecznie izolując tę straszną ranę zadaną przez uderzający jak pocisk statek.

Загрузка...