V

W pobliżu luku numer sześć zastał tralthańskiego Diagnostyka pogrążonego w rozmowie z dwoma Kontrolerami. Oburzył go widok osobistości tak dystyngowanej będącej w komitywie z kimś równie godnym pogardy. Potem jednak pomyślał z odrobiną goryczy, że w tym miejscu nic go już nie może zdziwić. Dwóch innych Kontrolerów stało przy luku obok wizjera.

— Witam, doktorze — odezwał się uprzejmie jeden z nich. Skinął głową w kierunku ekranu. — Teraz wyładowują przy lukach numer osiem, dziewięć i jedenaście. Nasz transport będzie tu lada chwila.

Szklana płyta wizjera przekazywała wstrząsający obraz; Conway nigdy jeszcze nie widział tylu statków jednocześnie. Ponad trzydzieści lśniących srebrnych igieł, od dziesięcioosobowych jachtów kosmicznych po gargantuiczne transportowce Korpusu Kontroli, wyszywało powoli wokół siebie skomplikowany wzór, czekając na pozwolenie dokowania i rozładunku.

— Niewąska robótka — zauważył Kontroler.

Conway zgodził się z nim w duchu. Pola odpychające, które zabezpieczały statki przed zderzeniem z różnymi kosmicznymi śmieciami, wymagały dużej przestrzeni. Ekrany meteorytowe musiały sięgać przynajmniej na osiem kilometrów od chronionego statku, jeśli miały skutecznie odbijać mniejsze i większe ciała. W przypadku znaczniejszej jednostki odległość ta musiała być jeszcze większa. Jednak statki znajdujące się w pobliżu Szpitala oddzielały zaledwie setki metrów i poza umiejętnościami pilotów żadnej ochrony przed zderzeniem nie miały. Piloci musieli przeżywać naprawdę trudne chwile.

Conway nie zdążył wszakże wiele zobaczyć, gdyż przybyli trzej stażyści z Ziemi, a za nimi dwaj inni, klasy DBDG, porośnięci czerwonym futrem, i następny, klasy DBLF, przypominający gąsienicę. Wszyscy mieli opaski lekarzy. Rozległ się silny zgrzyt metalu o metal, a potem światełko przy luku zmieniło barwę z czerwonej na zieloną, co oznaczało, że statek zacumował właściwie i pacjenci znaleźli się w śluzie.

Transportowani na noszach przez Kontrolerów pacjenci należeli do dwóch tylko klas: DBDG, ludzkiej typu ziemskiego, oraz DBLF — gąsienicopodobnej. Zadaniem Conwaya i innych lekarzy było zbadać rannych i skierować ich do odpowiednich sal oddziału nagłych wypadków. Zabrał się do pracy, wspomagany przez Kontrolera, który oprócz odpowiednich odznak miał wszystkie cechy wykwalifikowanego pielęgniarza. Przedstawił się jako Williamson.

Widok pierwszego pacjenta był wstrząsem dla Conwaya: nie dlatego, że jego stan był poważny, ale z powodu charakteru obrażeń. Przy trzecim przypadku lekarz zatrzymał się nagle, tak że asystujący mu Kontroler spojrzał na niego pytająco.

— Co to był za wypadek? — wybuchnął Conway. — Liczne rany z nadpalonymi brzegami. Rany szarpane jak od odłamków wyrzuconych siłą eksplozji. Jak…?

— Utrzymujemy to oczywiście w tajemnicy — powiedział Williamson — ale spodziewałem się, że przynajmniej pogłoski dotrą do każdego. — Jego usta zacisnęły się, a ów szczególny błysk, który zdaniem Conwaya wyróżniał wszystkich Kontrolerów, pojawił się w oczach. — Zachciało im się wojny — mówił dalej, skinąwszy głową w kierunku leżących dookoła DBDG i DBLF. — Niestety, wojna ta trochę chyba wymknęła się spod kontroli, zanim zdołaliśmy ją stłumić.

Wojna, pomyślał Conway, czując, jak ogarniają go mdłości. Ziemianie czy obywatele innej zasiedlonej przez Ziemian planety usiłowali zabić przedstawicieli innego gatunku, tak im bliskiego. Słyszał, że takie rzeczy czasem się zdarzają, ale nigdy właściwie nie wierzył, aby jakakolwiek inteligentna rasa mogła na taką skalę postradać zmysły. Tyle ofiar…

Pogarda i niesmak ogarniające go w związku z całą tą przerażającą sprawą nie przeszkodziły mu jednak dostrzec osobliwej rzeczy: oto mina Kontrolera wyrażała dokładnie te same uczucia! Skoro Williamson miał takie poglądy na wojnę, może nadszedł czas, by zrewidować poglądy o Korpusie Kontroli?

Uwagę Conwaya przyciągnęło nagłe zamieszanie o kilka kroków na prawo. Ziemianin zajadle protestował przeciwko temu, by badał go lekarz klasy DBLF, przy czym słowa, w których wyrażał swój sprzeciw, nie były najbardziej wyszukane. Lekarz zdradzał oznaki urażonego zakłopotania, ale ranny zapewne nie dysponował dostateczną wiedzą o fizjonomice klasy DBLF, by to stwierdzić. Mimo to jednak stażysta starał się uspokoić pacjenta beznamiętnym głosem z autotranslatora.

Sprawę załatwił Williamson. Obrócił się nagle w stronę protestującego pacjenta, pochylił się, aż ich twarze znalazły się kilkanaście centymetrów od siebie, i przemówił spokojnym, niemal swobodnym tonem, od którego jednak Conwayowi przeszły ciarki po plecach.

— Słuchaj, przyjacielu — powiedział. — Mówisz, że nie życzysz sobie, żeby jeden z tych śmierdzących robaków, które chciały cię zabić, próbował cię teraz łatać, tak? No to wbij sobie do łba i zatrzymaj to tam: ten właśnie robak jest tu lekarzem. A poza tym tu nie ma wojen. Wszyscy należycie do tej samej armii, w której mundurem jest koszula nocna, więc leż cicho, zamknij dziób i zachowuj się. Inaczej dostaniesz po pysku.

Conway wrócił do pracy, podkreślając w pamięci uwagę, by raz jeszcze przemyśleć swój stosunek do Kontrolerów. Kiedy poszarpane, potłuczone i popalone ciała przepływały pod jego rękami, jego umysł jakoś dziwnie oderwał się od tego wszystkiego. Co jakiś czas na jego twarzy pojawiał się zaskakujący Williamsona wyraz; wyglądało na to, że pielęgniarz zadawał kłam wszystkiemu, co opowiadano o Kontrolerach. Czyżby ten niezmordowany, spokojny człowiek o dłoniach niewzruszonych jak skała miał być mordercą, sadystą o niskiej inteligencji i bez zasad moralnych? Trudno było w to uwierzyć. Obserwując skrycie Williamsona między pacjentami, Conway powoli podejmował decyzję. Była to bardzo trudna decyzja. Jeśli nie będzie uważał, łatwo się sparzy. Z O’Marą było to niemożliwe, podobnie jak z różnych powodów z Brysonem i Mannonem, ale teraz, z Williamsonem…

— Hm… Williamson — Conway zaczął z wahaniem, lecz dokończył pytanie w pośpiechu — zabił pan kiedyś kogoś?

Kontroler wyprostował się gwałtownie. Jego usta zacisnęły się w wąską, białą linię.

— Powinien pan wiedzieć, że Kontrolerom nie należy zadawać takich pytań. Ale czy pan to wie? — Zawahał się, a jego gniew powstrzymała ciekawość wywołana burzą uczuć szalejącą na twarzy Conwaya. — Co pana gryzie, doktorze? — zapytał z trudem.

* * *

Conway bardzo żałował, że w ogóle zadał to pytanie, ale było już za późno, żeby się wycofać. Zrazu jąkając się, zaczął opowiadać o swoich ideałach związanych z powołaniem medycznym, a potem o przerażeniu i zmieszaniu wywołanych odkryciem, że Szpital Główny — instytucja, która według niego ucieleśniała najwyższe ideały — zatrudniał Kontrolera jako naczelnego psychologa, a być może jeszcze innych przedstawicieli Korpusu na różnych odpowiedzialnych stanowiskach. Conway wiedział już, że Korpus nie był ośrodkiem wszelkiego zła, że oddelegował swoją sekcję medyczną do pomocy w obecnej trudnej sytuacji. Mimo to jednak Kontrolerzy…

* * *

— Wywołam u pana jeszcze jeden wstrząs — powiedział sucho Williamson. — Informuję pana o tym, co jest tak powszechnie znane, że nikomu na myśl nie przychodzi, by o tym mówić. Doktor Lister, dyrektor Szpitala, również jest członkiem Korpusu Kontroli… Oczywiście nie nosi munduru — dodał szybko — bo Diagnostycy z czasem zaczynają zapominać o drobiazgach, a Korpus nieprzychylnie spogląda na nieporządne umundurowanie nawet u generała brygady.

* * *

Lister jest Kontrolerem! — pomyślał Conway.

— Ale dlaczego?! — wybuchnął wbrew swojej woli. — Wszyscy wiedzą, coście za jedni. Jak wam się udało zdobyć tu władzę?

— Najwyraźniej nie wszyscy — przerwał mu Williamson — bo pan, na przykład, nie wie.

Загрузка...