Dali mu konia i chorągiew, miękki wełniany wams i ciepłe futro, a potem go wypuścili. Po raz pierwszy od dawna nie śmierdział.
– Wróć i daj nam ten zamek – zażądał Damon Zatańcz ze Mną, pomagając drżącemu Fetorowi wspiąć się na siodło – albo ruszaj przed siebie i przekonaj się, jak daleko zdołasz zajechać, nim cię dościgniemy. On by się z tego ucieszył, mówię ci.
Damon z uśmiechem smagnął koński zad batem. Stara szkapa zarżała i ruszyła ociężale naprzód.
Fetor nie śmiał się oglądać za siebie, w obawie, że Damon, Żółta Kuśka, Chrząkacz i cała reszta jadą za nim, że to tylko kolejny żart lorda Ramsaya, że poddano go okrutnej próbie, mającej sprawdzić, co zrobi, jeśli dadzą mu konia i puszczą wolno. Czy myślą, że ucieknę? Szkapina wyglądała żałośnie, nogi miała koślawe i była zagłodzona. Nie miał szans prześcignąć pięknych wierzchowców, na których jeździli lord Ramsay i jego łowcy.
A Ramsay najbardziej ze wszystkiego lubił spuścić ze smyczy swoje dziewczyny i puścić je tropem nowej zwierzyny.
Zresztą dokąd miałby uciec? Za plecami miał obozy pełne ludzi z Dreadfort oraz tych, których Ryswellowie przyprowadzili ze sobą ze Strumieniska. Między nimi rozbił namioty zastęp z Barrowton. Na południe od Fosy Cailin armia Boltonów i Freyów maszerowała groblą pod chorągwiami Dreadfort. Na wschód od traktu był posępny, jałowy brzeg i zimne, słone morze, na zachód zaś bagna i moczary Przesmyku, pełne węży, jaszczurolwów oraz błotnych diabłów z ich zatrutymi strzałami.
Nie ucieknie. Nie zdoła uciec.
Dam mu zamek. Zrobię to. Muszę.
Dzień był szary, mokry i mglisty. Dął wiatr z południa, wilgotny jak pocałunek. Ruiny Fosy Cailin były widoczne z daleka, przesłonięte pasemkami porannej mgły. Szkapa wlokła się ku nim stępa, jej kopyta wydawały ciche, mlaszczące dźwięki, wydostając się z szarozielonego błota.
Kiedyś już tędy jechałem. To była niebezpieczna myśl i natychmiast jej pożałował.
– Nie – powiedział sobie. – Nie, to był ktoś inny. Wtedy jeszcze nie wiedziałeś, jak masz na imię.
Teraz nazywał się Fetor. Musi o tym pamiętać. Nazywam się Fetor, muszę śmierdzieć przeto.
Gdy tamten mężczyzna tędy jechał, tuż za nim podążała armia, potężny zastęp północy, zmierzający na wojnę pod szaro-białymi chorągwiami rodu Starków. Fetor był sam, w ręce trzymał proporzec pokoju zatknięty na sosnowej tyczce. Gdy tamten mężczyzna tędy jechał, dosiadał bojowego rumaka, szybkiego i narowistego. Fetor miał wygłodzoną chabetę, sama skóra, kości i żebra, i musiał jechać powoli, żeby nie spaść z siodła. Tamten mężczyzna był dobrym jeźdźcem, a Fetor z trudem trzymał się na końskim grzbiecie. Minęło już bardzo wiele czasu. Nie był jeźdźcem. Nie był nawet mężczyzną. Był sługą lorda Ramsaya, nędzniejszym od psa, robakiem w ludzkiej skórze.
– Będziesz udawał księcia – oznajmił mu nocą lord Ramsay, gdy Fetor moczył się w wannie pełnej gorącej wody – ale obaj znamy prawdę. Jesteś Fetorem. Już zawsze nim pozostaniesz, jakkolwiek byś nie pachniał. Nos może cię okłamać. Pamiętaj, jak masz na imię. Pamiętaj, kim jesteś.
– Jestem Fetor – zapewnił. – Twój Fetor.
– Zrób dla mnie ten drobiazg, a zostaniesz moim psem i będziesz co dzień jadł mięso – obiecał lord Ramsay. – Będzie cię kusiło, by mnie zdradzić. Uciec, walczyć albo przyłączyć się do moich wrogów. Nie, spokój, nie chcę słyszeć jak temu przeczysz. Jeśli mnie okłamiesz, wyrwę ci język. Mężczyzna na twoim miejscu zwróciłby się przeciwko mnie, ale przecież wiemy, kim jesteś, prawda? Zdradź mnie, jeśli chcesz, to nieważne... ale najpierw policz palce i pamiętaj o cenie.
Fetor znał cenę. Siedem – pomyślał. Siedem palców. Z siedmioma palcami można sobie jakoś poradzić. To święta liczba. Przypomniał sobie, jak bardzo go bolało, gdy lord Ramsay rozkazał Obdzieraczowi odsłonić jego serdeczny palec.
Było wilgotno i parno. Ziemię pokrywały liczne kałuże. Fetor omijał je ostrożnie, zmierzając resztkami drogi z kłód i desek, którą straż przednia Robba Starka ułożyła na miękkim gruncie, by przyśpieszyć marsz jego armii. Tam, gdzie ongiś stał potężny mur kurtynowy, zostały tylko pojedyncze głazy, bloki czarnego bazaltu tak ogromne, że z pewnością potrzeba było stu ludzi, by je ustawić na miejscu. Niektóre zapadły się w bagno tak głęboko, że wystawał tylko jeden róg, inne leżały porozrzucane jak zabawki porzucone przez jakiegoś boga, popękane, rozsypujące się i upstrzone plamami porostów. Padający nocą deszcz zmoczył potężne głazy i lśniły teraz w porannym słońcu, jakby pokrywała je cieniutka warstewka czarnego oleju.
Za nimi były wieże.
Wieża Pijaka pochylała się, jakby zaraz miała się zawalić. Stała w tej pozycji już od pięciuset lat. Dziecięca Wieża wznosiła się ku niebu prosto jak włócznia, ale jej strzaskany szczyt był otwarty na wiatr i deszcz. Wieża Wartownicza, największa z trzech, była szeroka i przysadzista. Jej mury pokryła warstewka mchu, po północnej stronie ze szczeliny między kamieniami poziomo wyrastało sękate drzewo, a na wschód i na zachód od niej widziało się jeszcze fragmenty murów. Karstarkowie zajęli Wieżę Pijaka, a Umberowie Dziecięcą – przypomniał sobie. Wieżę Wartowniczą Robb zatrzymał dla siebie.
Gdyby zamknął oczy, mógłby oczyma wyobraźni ujrzeć chorągwie powiewające śmiało na rześkim wietrze z północy. Wszystko to utracono, wszystko runęło. Wiatr muskający jego policzki dął z południa, a nad Fosą Cailin powiewały tylko sztandary ze złotym krakenem w czarnym polu.
Obserwowano go. Czuł na sobie spojrzenia. Gdy uniósł wzrok, dostrzegał blade twarze spoglądające nań ze szczytu murów Wieży Wartowniczej oraz zza rozbitych głazów wieńczących szczyt Dziecięcej Wieży. Według legend to stamtąd dzieci lasu przywołały ongiś młot wód, który rozszczepił ląd Westeros na dwoje.
Jedyną suchą drogą prowadzącą przez Przesmyk była grobla, a wieże Fosy Cailin zamykały jej północny koniec na podobieństwo korka w butelce. Droga była wąska, a ruiny tak ulokowane, że nieprzyjaciel nadchodzący z południa musiał przejść pod i miedzy nimi. By zaatakować którąś z trzech wież, napastnicy musieli się wystawić na ostrzał z pozostałych dwóch, gdy będą się wspinali na wilgotne kamienne mury usiane wstęgami białych śliskich upiornych skórek. Bagnisty grunt poza groblą był nieprzebyty, tworzył bezkresne trzęsawisko pełne podziemnych lejów, ruchomych piasków oraz plam zielonej roślinności, które nieostrożnemu mogły się wydawać stałym gruntem, ale gdy postawić na nich nogę, obracały się w wodę. Wszędzie pełno było ogromnych węży, trujących kwiatów oraz monstrualnych jaszczurolwów o zębach jak sztylety. Równie niebezpieczni byli tubylcy, rzadko oglądani, ale zawsze czający się w pobliżu, ludzie z moczarów, żabole, błotniacy. Fennowie i Reedowie, Peatowie i Boggsowie, Crayowie i Quaggowie, Greengoodowie i Blackmyre’owie – takie nazwiska zwykli sobie nadawać.
Żelaźni ludzie wszystkich zwali błotnymi diabłami.
Fetor minął gnijącą padlinę konia. Z jego szyi sterczała strzała. Gdy przejeżdżał obok, długi biały wąż skrył się w oczodole martwego zwierzęcia. Za koniem leżał jeździec, czy raczej to, co z niego zostało. Wrony zdarły ciało z twarzy mężczyzny, a zdziczały pies podkopał się pod kolczą zbroję, by dobrać się do wnętrzności. Nieco dalej, następne ciało zapadło w błoto tak głęboko, że tylko twarz i palce u rąk były widoczne.
Bliżej wież po obu stronach drogi walały się liczne trupy. Z ich otwartych ran wyrastały krwawe kwiaty o bladych mięsistych płatkach, wilgotnych jak usta kobiety.
Ludzie z garnizonu mnie nie poznają. Niektórzy mogli sobie przypominać chłopaka, którym był, nim się dowiedział, jak ma na imię, ale Fetor będzie dla nich kimś obcym.
Minęło wiele czasu, odkąd ostatnio spoglądał w lustro, wiedział jednak, że z pewnością wygląda staro. Włosy mu zbielały, większość wypadła, a te, które zostały, zrobiły się sztywne i suche jak słoma. Po pobycie w lochach stał się słaby jak stara baba i tak chudy, że silny wiatr mógłby go przewrócić.
A jego dłonie... Ramsay dał mu rękawice, piękne rękawice z czarnej skóry, wypchane wełną, by zamaskować brak palców, ale jeśli ktoś przyjrzy się uważniej, zauważy, że trzy z tych palców się nie zginają.
– Nie podchodź bliżej! – zawołał ktoś. – Czego chcesz?
– Słów. – Spiął chabetę, wymachując chorągwią pokoju, by mieć pewność, że ją zauważą. – Przychodzę bez broni.
Nie odpowiedzieli mu. Wiedział, że za murami żelaźni ludzie debatują, czy go wpuścić, czy raczej naszpikować mu pierś strzałami. Wszystko mi jedno. Szybka śmierć byłaby sto razy lepsza niż powrót do lorda Ramsaya w przypadku niepowodzenia.
Drzwi wartowni otworzyły się szeroko.
– Szybko.
Fetor zwracał się w stronę, z której dobiegał głos, gdy uderzyła strzała. Nadleciała z prawej, z miejsca, gdzie skruszone fragmenty muru kurtynowego leżały na wpół pogrążone w bagnie. Drzewce przebiło fałdy chorągwi i zatrzymało się w niej. Grot od jego twarzy dzieliła tylko stopa. Fetor przestraszył się tak bardzo, że wypuścił proporzec i spadł z siodła.
– Do środka – zawołał głos. – Szybko, ty durniu, szybko!
Fetor wdrapał się na stopnie na rękach i kolanach. Druga strzała przemknęła mu nad głową. Ktoś go złapał i wciągnął do wieży. Za sobą usłyszał trzask zamykanych drzwi.
Postawiono go na nogi i oparto o ścianę. Jego gardła dotknął nóż. Zobaczył brodatą twarz, tak blisko swojej, że mógłby policzyć włoski w nosie mężczyzny.
– Kim jesteś? Po co tu przybyłeś? Szybko, bo zrobię ci to samo, co jemu.
Strażnik wskazał głową na zwłoki gnijące na podłodze obok drzwi. Po zielonym ciele pełzały czerwie.
– Jestem żelaznym człowiekiem – skłamał Fetor. Chłopak, którym był przedtem, rzeczywiście pochodził z Żelaznych Wysp, ale on przyszedł na świat w lochach Dreadfort.
– Przyjrzyj się mojej twarzy. Jestem synem lorda Balona. Waszym księciem.
Wypowiedziałby to imię, ale nie chciało mu przejść przez gardło. Nazywam się Fetor, muszę piszczeć przeto. Był jednak zmuszony zapomnieć o tym na chwilę. Nikt nie poddałby się takiej kreaturze jak Fetor, nawet w najbardziej rozpaczliwej sytuacji. Musi udawać, że znowu stał się księciem.
Strażnik przyglądał się z uwagą jego twarzy, wykrzywiając usta w grymasie podejrzliwości. Zęby miał brązowe, a jego broda cuchnęła ale i cebulą.
– Synów lorda Balona zabito.
– Moich braci. Nie mnie. Lord Ramsay wziął mnie do niewoli w Winterfell. Przysłał mnie tu, żebym z wami rokował. Ty tutaj dowodzisz?
– Ja? – Mężczyzna opuścił nóż i cofnął się o krok, omal nie potykając się o trupa. –
Nie ja, panie. – Kolczugę miał zardzewiałą, a skórzaną kurtę zbutwiałą. Grzbiet jednej z dłoni szpecił otwarty, sączący krwią wrzód. – Dowodzi Ralf Kenning. Tak rzekł kapitan.
Ja tylko pilnuję drzwi, to wszystko.
– A to kto był?
Fetor kopnął trupa.
Strażnik przyjrzał się zabitemu, jakby widział go pierwszy raz w życiu.
– On... pił wodę. Musiałem mu poderżnąć gardło, żeby uciszyć jego krzyki. Bolał go brzuch. Nie można pić wody. Dlatego mamy ale. – Strażnik potarł twarz. Oczy miał poczerwieniałe i obrzękłe. – Przedtem ściągaliśmy trupy do piwnicy. Wszystkie krypty zalała woda. Ale teraz nikomu już się nie chce, więc po prostu zostawiamy ich tam, gdzie padli.
– Piwnica to lepsze miejsce. Oddajcie ich wodzie. Utopionemu Bogu.
Strażnik roześmiał się w głos.
– Tam nie ma bogów, panie. Tylko szczury i węże wodne. Białe i grube jak twoja noga. Czasami wpełzają na górę i kąsają śpiących ludzi.
Fetor przypomniał sobie lochy pod Dreadfort, szczura szarpiącego się między jego zębami, smak ciepłej krwi na wargach. Jeśli mi się nie uda, Ramsay wyśle mnie z powrotem do lochu, ale przedtem zedrze mi skórę z kolejnego palca.
– Ilu ludzi zostało w garnizonie?
– Trochę – odparł żelazny człowiek. – Nie wiem. Mniej, niż było ich przedtem. W Wieży Pijaka też chyba jacyś są. Ale nie w Dziecięcej. Dagon Codd poszedł tam kilka dni temu. Powiedział, że zostało tylko dwóch żywych i obaj żarli umarłych. Zabił ich, jeśli potrafisz w to uwierzyć.
Fosa Cailin już padła – uświadomił sobie Fetor – ale nikt im o tym nie powiedział.
– Muszę porozmawiać z waszym dowódcą – oznajmił, pocierając usta, by osłonić połamane zęby.
– Z Kenningiem? – Strażnik sprawiał wrażenie zdziwionego. – On nie ma ostatnio wiele do powiedzenia. Umiera. Może nawet już nie żyje. Nie widziałem go od... nie pamiętam od kiedy...
– Gdzie on jest? Zaprowadź mnie do niego.
– A kto będzie pilnował drzwi?
– On – odparł Fetor i znowu kopnął trupa.
Mężczyzna parsknął śmiechem.
– Tak jest. Czemu by nie? Chodź ze mną. – Zdjął pochodnię z uchwytu na ścianie i pomachał nią, aż rozjarzyła się jasno i gorąco. – Tędy.
Przeszli przez drzwi i ruszyli w górę krętymi schodami. Blask pochodni odbijał się od czarnych kamiennych murów.
W komnacie położonej na szczycie było ciemno i nieprzyjemnie gorąco. Wypełniał ją dym. W wąskim oknie zawieszono wystrzępioną skórę, by nie wpuszczać wilgoci, a na piecyku tliła się kostka torfu. Pomieszczenie wypełniał paskudny smród, miazmaty pleśni, szczyn i kału, dymu i choroby. Na podłodze walało się zanieczyszczone sitowie, a sterta słomy w kącie służyła za łóżko.
Ralf Kenning leżał pod górą futer. Targały nim dreszcze. Broń spoczywała obok: miecz i topór, kolcza koszula i żelazny hełm. Jego tarczę zdobiła utkana z chmur dłoń boga sztormów. Błyskawica wychodząca z jego palców uderzała we wzburzone morze.
Farba jednak straciła kolor i obłaziła. Drewno pod nią toczyła zgnilizna.
Ralf również gnił. Pod futrami był nagi i dygotał od gorączki. Jego blade obrzękłe ciało pokrywały sączące wrzody oraz strupy. Głowa wyglądała pokracznie. Jeden policzek obrzękł groteskowo, a szyja była tak przepełniona krwią, że prawie pochłonęła twarz. Ręka po tej stronie była gruba jak kłoda i łaziły po niej białe robaki. Sądząc po wyglądzie, od wielu dni nikt go nie kąpał ani nie golił. Z jednego oka ciekła ropa, a broda była pełna zaschniętych wymiocin.
– Co mu się stało? – zapytał Fetor.
– Był na murach i jakiś błotny diabeł strzelił do niego z łuku. Strzała tylko go drasnęła, ale... oni zatruwają groty, smarują je gównem i jeszcze gorszymi rzeczami.
Zalaliśmy ranę wrzącym winem, ale to nic nie pomogło.
Nie mogę paktować z takim czymś.
– Zabij go – rozkazał strażnikowi Fetor. – Postradał już rozum. Jest pełen krwi i robaków.
Mężczyzna gapił się tylko na niego.
– Kapitan zostawił mu dowództwo.
– Zdychającego konia byś dobił.
– Jakiego konia? Nigdy nie miałem konia.
Ja miałem. Wspomnienie powróciło nagle. Kwiczenie Śmieszka brzmiało niemal jak ludzki głos. Grzywa ogiera płonęła. Stanął dęba, oślepiony bólem, i młócił kopytami.
Nie, nie. Nie mój. Nie był mój. Fetor nigdy nic miał konia.
– Zabiję go za ciebie.
Fetor złapał wsparty o tarczę miecz Ralfa Kenninga. Miał jeszcze wystarczająco wiele palców, by ująć rękojeść. Gdy dotknął ostrzem obrzękłego gardła spoczywającego na słomie pół-trupa, skóra się rozszczepiła i trysnęła spod niej czarna krew zmieszana z żółtą ropą. Kenning szarpnął się gwałtownie, a potem znieruchomiał. Pomieszczenie wypełnił straszliwy smród. Fetor uciekł na schody. Na zewnątrz powietrze było zimne i wilgotne, ale znacznie czystsze niż w środku. Żelazny człowiek powlókł się za nim. Twarz mu zbielała i z wysiłkiem powstrzymywał wymioty. Fetor złapał go za rękę.
– Kto był jego zastępcą? Gdzie jest reszta ludzi?
– Na murach albo w komnacie. Śpią, piją. Zaprowadzę cię tam, jeśli chcesz.
– Zrób to.
Ramsay dał mu tylko jeden dzień.
Komnatę zbudowano z ciemnego kamienia. Była wietrzna i miała wysoki sufit, unosiły się w niej kłęby dymu, a ściany pokrywały wielkie plamy jasnych porostów. Torf palił się słabo w palenisku poczerniałym od gorętszych płomieni z minionych lat. W pomieszczeniu od stuleci stał potężny stół wyrzeźbiony z kamienia. Za nim siedziałem, kiedy byłem tu poprzednio – przypomniał sobie. Robb zasiadł na honorowym miejscu.
Po prawej miał Greatjona, a po lewej Roose‘a Boltona. Gloverowie siedzieli obok Helmana Tallharta, a Karstark i jego synowie naprzeciwko nich.
Za stołem siedziały dwa tuziny żelaznych ludzi zajętych piciem. Gdy wszedł do środka, kilku skierowało na niego tępe, pozbawione wyrazu spojrzenia. Reszta go zignorowała. Nie znał tu nikogo. Kilku mężczyzn miało płaszcze spięte broszami w kształcie srebrnych dorszy. Coddowie nie byli zbyt szanowani na Żelaznych Wyspach.
Ich mężczyzn uważano za tchórzy i złodziei, a kobiety za ladacznice sypiające z własnymi ojcami i braćmi. Fetor nie był zaskoczony, że jego stryj postanowił zostawić tu tych ludzi, gdy Żelazna Flota wracała do domu. To znacznie ułatwi mi zadanie.
– Ralf Kenning nie żyje – oznajmił. – Kto tu dowodzi?
Pijący obrzucili go tępymi spojrzeniami. Jeden z nich się roześmiał. Drugi splunął.
– A kto pyta? – odezwał się wreszcie któryś z Coddów.
– Syn lorda Balona. – Nazywam się Fetor, muszę kłamać przeto. – Przybyłem tu na rozkaz Ramsaya Boltona, lorda Hornwood i dziedzica Dreadfort, który pojmał mnie w Winterfell. Jego zastęp obozuje na północ od was, a armia jego ojca czeka na południu, ale lord Ramsay jest gotów okazać łaskę, jeśli przed zachodem słońca poddacie mu Fosę Cailin.
Wyjął list, który mu dali, i rzucił go na stół.
Jeden z pijących podniósł go i obrócił w dłoniach, drapiąc pieczęć z różowego laku.
– Pergamin – stwierdził po chwili. – Co nam po nim? Potrzebujemy sera i mięsa.
– Chciałeś powiedzieć, stali – sprzeciwił się siedzący obok mężczyzna o posiwiałej brodzie. Jego lewa ręka kończyła się kikutem. – Mieczy. Toporów. Tak jest, i łuków, jeszcze stu łuków. A także mężczyzn, którzy będą z nich strzelali.
– Żelaźni ludzie nigdy się nie poddają – oznajmił trzeci mężczyzna.
– Powiedz to mojemu ojcu. Lord Balon ugiął kolan, kiedy Robert rozbił jego mur. W przeciwnym razie zginąłby. – Fetor wskazał na dokument. – Złamcie pieczęć.
Przeczytajcie słowa. To list żelazny, spisany własną ręką lorda Ramsaya. Oddajcie miecze i pójdźcie za mną, a jego lordowska mość nakarmi was i pozwoli odejść bezpiecznie na Kamienny Brzeg, gdzie będziecie mogli znaleźć statek do domu. W przeciwnym razie czeka was śmierć.
– Czy to groźba? – zapytał jeden z Coddów, wstając z krzesła. Był potężnie zbudowanym mężczyzną, ale oczy miał wyłupiaste, usta szerokie, a cerę białą jak trup.
Wyglądał, jakby ojciec spłodził go z rybą, lecz mimo to nosił u pasa miecz. – Dagon Codd nie poddaje się nikomu.
Nie, błagam, musicie mnie wysłuchać. Myśl o tym, co zrobi mu Ramsay, jeśli wróci do obozu, nie przynosząc kapitulacji garnizonu, przeraziła go tak bardzo, że omal się nie zlał. Nazywam się Fetor, sikam w portki przeto.
– Czy tak brzmi wasza odpowiedź? – Te słowa zabrzmiały słabo w jego uszach. – Czy ten dorsz przemawia w imieniu was wszystkich?
Strażnik, który spotkał go u drzwi, nie był taki pewien.
– Victarion rozkazał nam utrzymać Fosę, to prawda. Słyszałem go na własne uszy.
Powiedział Kenningowi: „Brońcie się tu, dopóki nie wrócę”.
– Zaiste – poparł go jednoręki mężczyzna. – Tak właśnie powiedział. Wezwano go na królewski wiec, ale poprzysiągł, że wróci z koroną z wyrzuconego na brzeg drewna na głowie i tysiącem ludzi.
– Mój stryj nie wróci – oznajmił im Fetor. – Wiec ukoronował jego brata Eurona, a Wronie Oko ma na głowie inne wojny. Myślicie, że Victariona obchodzi wasz los? Nie obchodzi. Zostawił was tu na śmierć. Zdrapał was, jak zdrapuje błoto z butów, gdy wychodzi na brzeg.
Te słowa okazały się celne. Wyczytał to z oczu żelaznych ludzi, z tego, jak popatrzyli na siebie albo zasępili się nad kubkami. Wszyscy bali się, że ich tu porzucono, ale dopiero ja zamieniłem ich strach w pewność. Nie byli kuzynami sławnych kapitanów, w ich żyłach nie płynęła też krew wielkich rodów z Żelaznych Wysp. To byli synowie poddanych i morskich żon.
– Jeśli się poddamy, będziemy mogli odejść? – zapytał jednoręki mężczyzna – Czy tak właśnie tu napisano?
Trącił nadal nierozwinięty dokument.
– Sprawdźcie to sami – odparł Fetor, choć był niemal całkowicie pewien, że nikt z obecnych nie umie czytać. – Lord Ramsay traktuje jeńców honorowo, pod warunkiem że dochowują mu wiary. Zabrał mi tylko palce u rąk i nóg i tę inną rzecz, choć przecież mógł mi wyrwać język albo zedrzeć skórę z nóg od pięt aż po uda. – Oddajcie mu miecze, a daruje wam życie.
– Kłamiesz. – Dagon Codd wydobył miecz. – Jesteś tym, którego zwą Sprzedawczykiem. Czemu mielibyśmy uwierzyć twoim obietnicom?
Jest pijany – uświadomił sobie Fetor. Mówi przez niego ale.
– Wierzcie sobie, w co chcecie. Przyniosłem wam list od lorda Ramsaya. Teraz muszę do niego wrócić. Zjemy na kolację pieczeń z dzika z brukwią i popijemy ją mocnym czerwonym winem. Ci, którzy pójdą ze mną, będą gośćmi na uczcie. Reszta zginie przed upływem dnia. Lord Dreadfort przyprowadzi swoich rycerzy groblą, a jego syn nadejdzie ze swymi ludźmi z północy. Nie będą dawać pardonu. Ci którzy zginą w walce, będą mieli szczęście. Ci, którzy przeżyją, będą oddani błotnym diabłom.
– Dość tego – warknął Dagon Codd. – Myślisz, że zdołasz przestraszyć żelaznych ludzi słowami? A kysz. Wracaj do swego pana, nim otworzę ci brzuch, wypruję flaki i każę je zjeść.
Mógłby powiedzieć jeszcze coś więcej, ale nagle wybałuszył oczy. W jego czoło z głośnym łoskotem wbił się toporek. Miecz wypadł mu z palców. Codd szarpnął się jeszcze jak ryba na haczyku i padł twarzą na stół.
To jednoręki mężczyzna rzucił toporkiem. Potem wstał, trzymając w ręce drugi.
– Kto jeszcze chce umrzeć? – zapytał resztę siedzących za stołem. – Przemówcie, a ułatwię wam to. – Pod głową Dagona Codda utworzyła się kałuża krwi. Jej strumyczki spływały po kamiennym blacie. – Ja pragnę żyć, a to znaczy, że nie zamierzam tu siedzieć, aż zgniję.
Jeden z mężczyzn przełknął łyk ale. Drugi odwrócił kubek, by zmyć strużkę krwi, nim dotrze do miejsca, w którym siedział. Nikt się nie odzywał. Gdy jednoręki mężczyzna zatknął toporek za pas, Fetor zrozumiał, że wygrał. O mało nie poczuł się znowu mężczyzną. Lord Ramsay będzie ze mnie zadowolony.
Własnymi rękami ściągnął chorągiew z krakenem. Brakujące palce utrudniały mu zadanie, ale cieszył się, że ma te, które lord Ramsay mu zostawił. Minęła większa część popołudnia, nim żelaźni ludzie byli gotowi do wymarszu. Było ich więcej, niżby się spodziewał: czterdziestu siedmiu w Wieży Wartowniczej i jeszcze osiemnastu w Wieży Pijaka. Dwaj z tych ostatnich byli tak bliscy śmierci, że nie było dla nich nadziei, a pięciu następnych nie miało sił iść. Niemniej zostało jeszcze pięćdziesięciu ośmiu zdolnych do walki ludzi. Choć byli słabi, zabraliby ze sobą trzy razy tylu wrogów, gdyby lord Ramsay postanowił wziąć ruiny szturmem. Dobrze zrobił, że mnie wysłał – pomyślał Fetor, wdrapując się na grzbiet chabety. Potem poprowadził obdartą kolumnę przez bagna ku miejscu, gdzie obozowali ludzie z północy.
– Zostawcie tu broń – rozkazał jeńcom. – Miecze, łuki, sztylety. Kto ją zachowa, zapłaci za to życiem.
Droga zajęła im trzy razy więcej czasu niż przedtem samemu Fetorowi. Dla czterech żelaznych ludzi, którzy nie mogli iść, sklecono prowizoryczne nosze. Piątego niósł na plecach jego własny syn. Spowalniało to marsz. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że są odsłonięci, narażeni na zatrute strzały błotnych diabłów. Jeśli zginę, to zginę. Fetor modlił się tylko o to, by łucznik znał się na swoim fachu i dał mu czystą, szybką śmierć.
Umarłbym jak mężczyzna, nie jak Ralf Kenning.
Na czele orszaku szedł jednoręki mężczyzna, utykając ciężko. Oznajmił Fetorowi, że nazywa się Adrack Humble i ma na Wielkiej Wyk skalną żonę, a także trzy morskie.
– Kiedy wypływaliśmy, trzy z czterech miały wielkie brzuchy – przechwalał się – a u Humble’ów często się rodzą bliźniaki. Pierwsze, co zrobię po powrocie do domu, to policzę nowych synów. Może nawet nazwę jednego na twoją cześć, panie.
Tak jest, daj mu na imię Fetor, a kiedy będzie niegrzeczny, będziesz mógł uciąć mu palce u nóg i nakarmić go szczurami. Odwrócił się i splunął, zastanawiając się, czy Ralf Kenning nie miał jednak szczęścia.
Gdy ujrzeli przed sobą obóz lorda Ramsaya, z szarego nieba zaczęła siąpić lekka mżawka. Wartownik przyglądał się im bez słowa, gdy się zbliżali. W powietrzu unosiły się kłęby dymu pochodzącego z zalewanych deszczem ognisk. Za jeńcami pojawiła się kolumna jeźdźców, dowodzona przez paniątko z głową konia na tarczy. To jeden z synów lorda Ryswella – pomyślał Fetor. Roger albo może Rickard. Nie potrafił ich od siebie odróżnić.
– To wszyscy? – zapytał siedzący na kasztanowym ogierze rycerz.
– Wszyscy, którzy jeszcze żyli, panie.
– Myślałem, że będzie ich więcej. Atakowaliśmy ich trzykrotnie i za każdym razem nas odparli.
Jesteśmy żelaznymi ludźmi – pomyślał z nagłym błyskiem dumy. Na pół uderzenia serca znowu stał się księciem, synem lorda Balona z krwi Pyke. Ale nawet myślenie było niebezpieczne. Musiał pamiętać, jak ma na imię. Fetor. Nazywam się Fetor, jestem słaby przeto.
Gdy byli już blisko, usłyszeli ujadanie sfory psów. Zbliżał się lord Ramsay.
Towarzyszył mu Kurwistrach oraz garstka ulubieńców: Obdzieracz, Skwaszony Alyn, Damon Zatańcz ze Mną, a także Duży i Mały Walder. Psy krążyły wokół, warcząc na obcych i grożąc im zębami. Dziewczyny Bękarta – pomyślał Fetor, ale zaraz przypomniał sobie, że nigdy, ale to nigdy, nie wolno wypowiadać tego słowa w obecności Ramsaya.
Zeskoczył z siodła i opadł na jedno kolano.
– Panie, Fosa Cailin należy do ciebie. To są jej ostatni obrońcy.
– Tak niewielu. Miałem nadzieję, że będzie ich więcej. Byli bardzo upartymi wrogami. – W jasnych oczach lorda Ramsaya pojawił się błysk. – Z pewnością umieracie z głodu. Damonie, Alynie zajmijcie się nimi. Dajcie im wina, ale i tyle jedzenia, ile zdołają pomieścić. Obdzieracz, ty zaprowadź rannych do naszych maesterów.
– Tak jest, wasza lordowska mość.
Kilku żelaznych ludzi wymamrotało słowa podziękowania, nim powlekli się w stronę ognisk płonących pośrodku obozu. Jeden z Coddów próbował nawet pocałować pierścień lorda Ramsaya, ale psy go przegnały, nim zdążył się zbliżyć. Alison odgryzła mu kawałek ucha. Choć krew spływała mu po szyi, mężczyzna nie przestał się kłaniać i kiwać głową, wysławiając łaskawość jego lordowskiej mości.
Gdy wszyscy już sobie poszli, uśmiechnięty Ramsay Bolton przeniósł spojrzenie na Fetora. Złapał go za tył głowy, przyciągnął do siebie i pocałował w policzek.
– Mój stary przyjacielu Fetorze, czy naprawdę wzięli cię za swego księcia? – wyszeptał. – Cóż za cholerni głupcy z tych żelaznych ludzi. Bogowie się śmieją.
– Pragną tylko wrócić do domu, panie.
– A czego ty pragniesz, mój słodki Fetorze? – wyszeptał Ramsay, cicho jak kochanek.
Jego oddech kusząco pachniał grzanym winem i goździkami. – Tak dzielna służba zasługuje na nagrodę. Nie mogę ci zwrócić palców u rąk ani nóg, ale z pewnością jest coś, czego ode mnie pragniesz. Czy mam ci zwrócić wolność? Pragniesz zakończyć służbę u mnie i wrócić na swe posępne wyspy na zimnym siwym morzu, by znowu stać się księciem? A może wolisz pozostać moim wiernym sługą?
Zimny nóż przesunął się po jego kręgosłupie. Bądź ostrożny – pomyślał Fetor.
Bardzo, bardzo ostrożny. Nie podobał mu się uśmiech jego lordowskiej mości, błysk w jego oczach, ślina zbierająca się w kąciku ust. Widywał już podobne oznaki. Nie jesteś księciem tylko Fetorem. Nazywasz się Fetor, bądź odmieńcem przeto. Daj mu odpowiedź, jaką pragnie usłyszeć.
– Wasza lordowska mość, moje miejsce jest tutaj, u twego boku. Jestem twoim Fetorem. Nie pragnę niczego więcej, niż ci służyć. Proszę tylko o... bukłak wina, to będzie wystarczającą nagrodą... czerwonego wina, najmocniejszego, jakie masz, tyle wina, ile człowiek może wypić.
Lord Ramsay ryknął śmiechem.
– Nie jesteś człowiekiem, Fetor, tylko zwierzęciem na mojej służbie. Ale dostaniesz wino. Walder, zajmij się tym. Nie obawiaj się, nie wrócisz do lochów. Słowo Boltona.
Zrobimy z ciebie psa. Codziennie będziesz jadł mięso i nawet zostawię ci wystarczająco wiele zębów, żebyś mógł je przegryźć. Możesz spać z moimi dziewczynami. Ben, masz dla niego obrożę?
– Każę ją zrobić, panie – zapewnił stary Ben od Kości.
Spisał się nawet lepiej. Nocą, oprócz obroży, Fetor otrzymał też wystrzępiony koc i połowę kury. O mięso musiał walczyć z psami, ale i tak był to najlepszy posiłek, jaki spożył od czasów Winterfell.
A wino... było ciemne i kwaśne, ale mocne. Przykucnięty między psami Fetor pił, aż zakręciło mu się w głowie. Zwymiotował, otarł usta i wypił jeszcze trochę. Potem położył się i zamknął oczy. Gdy się obudził, pies zlizywał mu wymiociny z brody, a na tle sierpa księżyca przesuwały się ciemne chmury. Gdzieś w ciemności krzyczeli ludzie. Odepchnął psa, przetoczył się na drugi bok i znowu zasnął.
Rankiem lord Ramsay wysłał trzech jeźdźców groblą, by zawiadomili jego pana ojca, że droga wolna. Na miejsce ściągniętego przez Fetora złotego krakena Pyke nad Wieżą Wartowniczą zawieszono obdartego ze skóry człowieka rodu Boltonów. Wzdłuż drogi z butwiejących desek głęboko w błoto wbito drewniane pale. Gniły na nich trupy, czerwone i ociekające krwią. Sześćdziesiąt trzy – pomyślał Fetor. Było ich sześćdziesięciu trzech. Jednemu brakowało połowy ręki. Drugiemu wepchnięto w usta pergamin, nadal zamknięty lakową pieczęcią.
Po trzech dniach przednia straż zastępu Roose’a Boltona minęła ruiny i szereg makabrycznych strażników. Czterystu jeźdźców nosiło niebiesko-szare barwy rodu Freyów, a groty ich włóczni błyszczały, gdy tylko przez chmury przebiły się promienie słońca. Oddział wiodło dwóch synów starego lorda Waldera. Jeden był muskularny i cechował się masywną, wystającą żuchwą oraz grubymi ramionami. Drugi miał głodne, osadzone blisko siebie oczy, spiczasty nos, rzadką kasztanową brodę, nie do końca osłaniającą słaby podbródek, i łysą głowę. Hosteen i Aenys. Fetor pamiętał ich z czasów, gdy jeszcze nie wiedział, jak ma na imię. Hosteen był silny jak byk, niełatwo wpadał w gniew, ale gdy już się to stało, stawał się nieubłagany. Uchodził za najgroźniejszego w walce ze wszystkich potomków lorda Waldera. Aenys był starszy, okrutniejszy i bystrzejszy. Dowódca, nie wojownik. Obaj byli doświadczonymi żołnierzami.
Tuż za strażą przednią posuwał i się ludzie z północy. Ich wystrzępione chorągwie powiewały na wietrze. Fetor przyglądał się im uważnie. Było ich niewielu, a większość szła na piechotę. Pamiętał potężny zastęp, który maszerował z Młodym Wilkiem pod znakiem wilkora z Winterfell. Dwadzieścia tysięcy mieczy i włóczni ruszyło na wojnę pod dowództwem Robba, albo prawie tyle, ale wracały tylko dwie dziesiąte i to przeważnie ludzie z Dreadfort.
W najgęstszym tłumie, pośrodku kolumny, jechał mężczyzna w ciemnoszarej zbroi płytowej włożonej na krwawoczerwoną skórzaną tunikę z podszewką. Jego tarczki opachowe ukształtowano na podobieństwo ludzkich głów o otwartych, krzyczących z bólu ustach. Z ramion opadał mu różowy wełniany płaszcz, wyszywany w kropelki krwi.
Na szczycie zamkniętego hełmu powiewały długie proporce z czerwonego jedwabiu.
Żaden wyspiarz nie zabije Roose’a Boltona zatrutą strzałą – pomyślał Fetor na jego widok. Za Boltonem posuwał się, poskrzypując, zamknięty wóz zaprzężony w sześć wielkich koni pociągowych. Z przodu i z tyłu strzegli go kusznicy. Jadących na wozie osłaniały przed spojrzeniami gapiów kotary z ciemnoniebieskiego aksamitu.
Dalej sunęły tabory. Wozy obładowane zapasami oraz łupami, a także inne wiozące rannych i kalekich. Kolumnę zamykali ludzie Freyów. Było ich co najmniej tysiąc, może więcej; łucznicy, włócznicy, chłopi uzbrojeni w kosy i zaostrzone pale, wolni jeźdźcy i konni łucznicy, a także stu kolejnych rycerzy, dla wzmocnienia oddziału.
Fetor – z obrożą na szyi, znowu noszący łachmany – poszedł razem z innymi psami za lordem Ramsayem, gdy jego lordowska mość ruszył przywitać ojca. Kiedy jednak jeździec w ciemnej zbroi zdjął hełm, ukazała się twarz, której Fetor nie znał. Uśmiech Ramsaya zwarzył się na ten widok. Na jego twarzy pojawił się gniew.
– Co to ma być, jakaś drwina?
– Tylko ostrożność – wyszeptał Roose Bolton, wychodząc zza zasłon osłaniających wnętrze wozu.
Lord Dreadfort nie był zbyt podobny do swego bękarta. Twarz miał wygoloną, gładką i zwyczajną, może nie przystojną, lecz również nie brzydką. Choć Roose walczył w bitwach, nie naznaczyły go blizny. Dawno już przekroczył czterdziestkę, ale nie miał zmarszczek i tylko słabo zaznaczone bruzdy świadczyły o upływie czasu. Usta miał tak wąskie, że gdy je zacisnął, znikały niemal bez śladu. Miał w sobie jakiś opierający się upływowi czasu spokój. Na twarzy Roose’a Boltona gniew i radość wyglądały bardzo podobnie. Jedyne, co łączyło go z Ramsayem, to oczy. Jego oczy są jak lód. Fetor zastanawiał się, czy Roose Bolton kiedyś w życiu płakał. A jeśli tak, czy po jego policzkach spływały zimne łzy?
Kiedyś chłopak zwany Theonem Greyjoyem z przyjemnością żartował z Roose’a Boltona, gdy zasiadali w radzie Robba Starka. Szydził z jego cichego głosu i dowcipkował na temat pijawek. Musiał być szalony. Z tego człowieka nie wolno drwić. Wystarczyło spojrzeć na Boltona, by sobie uświadomić, że w małym palcu u jego nogi kryje się więcej okrucieństwa niż we wszystkich Freyach razem wziętych.
– Ojcze – rzekł lord Ramsay i klęknął przed nim.
Lord Roose przyglądał mu się przez chwilę.
– Możesz wstać.
Odwrócił się, by pomóc dwóm młodym kobietom wysiąść z wozu.
Pierwsza była niska i bardzo tłusta. Spod kaptura sobolowego futra wyglądała okrągła czerwona twarz o trzech kołyszących się podbródkach.
– Moja nowa żona – przedstawił ją Roose Bolton. – Lady Waldo, to jest mój naturalny syn. Pocałuj macochę w rękę, Ramsayu. – Syn go posłuchał. – Jestem pewien, że pamiętasz lady Aryę, swą narzeczoną.
Dziewczyna była szczupła i wyższa, niż pamiętał Fetor, ale tego należało się spodziewać. W tym wieku dziewczęta rosną szybko. Miała na sobie suknię z szarej wełny, obszytą białym atłasem, na którą narzuciła gronostajowe futro spięte srebrną głową wilka. Ciemnobrązowe włosy opadały jej do połowy pleców. A oczy...
To nie jest córka lorda Eddarda.
Arya miała oczy po ojcu, szare oczy Starków. Dziewczyna w jej wieku mogła zapuścić długie włosy i urosnąć kilka cali, mogły się jej też wypełnić piersi, ale zmiana koloru oczu nie wchodziła w grę. To jest mała przyjaciółka Sansy, córka zarządcy. Jeyne, tak się nazywała. Jeyne Poole.
– Lordzie Ramsayu. – Dziewczyna dygnęła przed nim. To również się nie zgadzało.
Prawdziwa Arya Stark splunęłaby mu w twarz. – Modlę się, bym stała się dla ciebie dobrą żoną i dała ci silnych synów, którzy będą twymi następcami.
– Tak się stanie – zapewnił Ramsay. – I to wkrótce.