Droga pod górę była uciążliwa, toteż pan Szarotka zasapał się bardzo. Kiedy wreszcie spoza obrastających ścieżkę krzaków dojrzał mury domu, z przyjemnością pomyślał o oczekującym go odpoczynku.
Pierwsze, najgwałtowniejsze wzburzenie już przeszło. Obecnie bardziej spokojnie rozpamiętywał szczegóły incydentu i był bardzo z siebie dumny.
No, w każdym razie – myślał zadowolony – teraz ja jestem górą! Nie dałem się nabrać i w dodatku wygarnąłem im parę słów do słuchu!
Z satysfakcją ujrzał rozstawione na tarasie leżaki. Nie było nikogo, toteż pan Szarotka rozsiadł się wygodnie wyciągnąwszy nogi przed siebie, odrzucił w tył głowę i za chwilę rozległo się jego lekkie pochrapywanie.
Promienie zachodzącego słońca pieściły mu twarz, więc kiedy raptem cień padł na jego oblicze, uniósł najpierw jedną powiekę, a potem – na widok stojącej nad nim postaci – drugą i wreszcie ocknąwszy się zupełnie, podciągnął nogi i przybrał sztywną, pełną godności pozycję.
– Obudziłem pana, proszę mi wybaczyć – powiedział Kuszar. – Skoro jednak już się tak stało, chcę skorzystać ze sposobności i zamienić z panem parę słów.
Pan Szarotka łypnął oczami i ściągnąwszy brwi nic nie odpowiedział.
– Bo widzi pan… – Kuszar zawahał się przez chwilę – będę mówił bez żadnych wstępów. Chcę mianowicie pana przeprosić w imieniu nas wszystkich, a swoim specjalnie, za te w gruncie rzeczy głupie kawały, jakieśmy panu tu robili.
– Tak… – mruknął pan Anzelm. – Taak… – powtórzył po chwili, po czym powiedział ostro, podnieconym głosem:
– To jest po prostu zawracanie głowy, mój młody człowieku, to, co pan teraz mówi! Kuszar, zaskoczony, żachnął się.
– Jak mam to rozumieć?
– Niech pan przestanie grać komedię! – wybuchnął pan Szarotka. – Przychodzi mnie pan przepraszać, a jednocześnie pana towarzysze znów przed chwilą usiłowali mnie nabrać!
– Jacy moi towarzysze?! – zdumiał się Kuszar.
– Jolanta i Sosin! Zaczaili się na mnie, ona niby przywiązana do słupa, z zakneblowanymi ustami… No, tym razem nie dałem się nabrać!
Ale Kuszar zrozumiał tylko jedno.
– Jolanta związana? – obrócił się gwałtownie. – Gdzie?!!!
– Proszę się nie zgrywać – rzucił z sarkazmem pan Szarotka. – To pan niby nie wie, co?
– Gdzie?! Człowieku, niech pan mówi prędzej!!!
– Gdzieżby, jak nie w starym młynie! Te przeklęte piwnice i młyn, to…
Szarotka nie dokończył, bo Kuszara już nie było. Nie miał jednak czasu, by zastanowić się nad dziwną reakcją młodego człowieka, gdyż w tejże chwili w drzwiach domu ukazał się Brona. Jak zawsze opanowany i spokojny, ujrzawszy pana Szarotkę podszedł do niego.
– Nie widział pan Sosina? – zapytał. Spojrzenie, jakim pan Szarotka obrzucił swego nowego rozmówcę, było czujne i pełne nieufności.
– I pan się nim interesuje? – mruknął pytająco zamiast odpowiedzi.
– Jak to i ja? – w głosie Brony zadrgało lekkie zdziwienie. Wyciągnął papierosa i szukał po kieszeni zapałek.
– Przed chwilą właśnie mówiłem o nim z Kuszarem.
– No i?
– Nic. Poleciał jak wariat.
– Kto? Sosin?
– Nie – Szarotka strzepnął palcami. – Kuszar. Mieli nadzieję, że uda im się nowy kawał, ale…
– O czym pan mówi, panie Anzelmie?
– Zrobili na mnie zasadzkę w starym młynie, Jolanta i Sosin. Związał dziewczynę i udawał, że mnie chce zabić.
Brona nagłym ruchem odrzucił papierosa.
– Co pan wygaduje?!
– Przecież mówię panu wyraźnie! Przywiązał ją do słupa…
– Kto ją przywiązał, Sosin czy Kuszar?! Nic z tego nie rozumiem!
– Zaraz panu powiem. Proszę, niech pan siada – pan Szarotka uprzejmym gestem wskazał Bronie leżak obok siebie.
– Nie ma czasu na długie opowiadanie! Z kim była Jolanta?!
Pan Anzelm zniecierpliwił się.
– Przecież panu mówiłem, że z Sosinem. Byli w starym młynie, ona przywiązana do słupa i tak dalej… Jednym słowem, zainscenizowali wszystko ze zwykłą pomysłowością, ale…
I znów pan Anzelm nie mógł dokończyć rozpoczętego zdania, gdyż Brona jednym skokiem przesadził stopnie tarasu i zniknął za węgłem domu.
– Zwariowany pensjonat – mruknął pan Szarotka i wyciągnął się na leżaku.
Tuż nad wodą Jolanta szamotała się ze swoim oprawcą. W kilku skokach młody człowiek przebył otwartą przestrzeń łączki i był przy nich. Sosin puścił dziewczynę, która wyczerpana walką osunęła się na trawę, i obrócił się do przeciwnika. Zanim jednak zdążył zasłonić się ramieniem, potężne uderzenie rozciągnęło go na ziemi. Kuszar dopadł do niego, w zawziętej, dzikiej wściekłości, chcąc ostatecznie obezwładnić leżącego.
Uderzenie jednak nie odebrało Sosinowi przytomności. Ze zwierzęcą zręcznością obrócił się na plecy i obu nogami uderzył nacierającego w brzuch.
Cios był straszny. Kuszar przeleciał w powietrzu kilka metrów i ciężko zwalił się na trawę. Leżał, z trudnością łapiąc oddech, starając się opanować ból.
Sosin jednak, który już był na nogach, zrozumiał, że nie wolno mu uwikłać się w dalszą walkę, że nie ma teraz ani chwili do stracenia, jeśli chce uratować własną skórę i swą zdobycz. Jedynie ucieczka dawała mu jeszcze szanse ocalenia.
Potrzebował jeszcze paru minut, aby wyjąć z ukrycia nabój karabinowy, a potem… Był pewny, że potrafi ujść pogoni.
Rzucił się biegiem w kierunku domu.
Jednak mijając jeden z zakrętów ścieżki spotkał się oko w oko z człowiekiem, który trzymał rewolwer wymierzony w jego pierś.
Teraz uprzytomnił sobie, że przegrał. Oto koniec wszystkiego, daremny cały wysiłek…
– Ręce do góry! – padł krótki rozkaz. Sosin posłusznie uniósł ramiona. Jednocześnie w zakamarkach jego mrocznej duszy zapadła zimna, zdeterminowana decyzja: walkę przegrał na pięć minut przed zwycięstwem, ale jego zdobyczy nie dostaną! Jest dobrze ukryta i żadne najokrutniejsze badania nie wydrą mu tajemnicy tej kryjówki. Niech pozostanie na zawsze nie znana…
Człowiek, który stał przed nim, milcząc wpatrywał się w jego oczy. Musiał w nich coś wyczytać, gdyż raptem powiedział:
– Powziął pan jakąś decyzję. Domyślam się jednak, o co chodzi.
Sosin żachnął się, zaskoczony przenikliwością tego człowieka.
– Ma pan ten nabój przy sobie?
– Nie! I nigdy go nie dostaniecie! Brona skinął głową.
– Właśnie domyśliłem się tego. Proszę teraz założyć ręce za głowę i iść w kierunku domu.
Ustąpił ze ścieżki, dając tamtemu przejście. Kiedy już ruszyli, raptownie padły za Sosinem zdumiewające słowa w języku niemieckim:
– Ty głupcze! Tak dobrze prowadzić akcję i tak ją w końcu zepsuć! Nie obracaj się, idioto! Muszę wykorzystać ten moment, kiedy jesteśmy sami, ale nic nie daj poznać po sobie i nie opuszczaj rąk, bo jeszcze ktoś zauważy! I słuchaj uważnie, co ci teraz powiem! Od tego zależy twój ratunek i powodzenie sprawy, którą oddano w tak głupie ręce!
Niemieckie słowa padają gwałtownie i rozkazująco. Tak dobrze znany ton i brutalny sposób wyrażania się powodują, że Sosinowi robi się na duszy raźno, niemal wesoło. Ale co to wszystko, do diabła, ma znaczyć?
Wyjaśnienie nie każe na siebie długo czekać.
– Zostałem tu przysłany przed tobą, dla ochrony akcji. Rozkazano mi czuwać nad tobą z daleka i w razie potrzeby udzielić ci pomocy. Wyglądało na to, że sam dasz sobie radę, dlaczego jest inaczej, dowiem się bez ciebie. Teraz słuchaj uważnie, co ci powiem, bo to jest rozkaz, który masz wykonać! Odprowadzę cię pod bronią do domu. Będziesz pod moją strażą – postaram się zyskać na czasie – potem dam ci okazję do ucieczki. Przedtem obezwładnisz mnie i zwiążesz, żebym sam nie znalazł się w trudnej sytuacji. Zabierzesz materiał i uciekniesz. O resztę masz się nie kłopotać, abyś się tylko wydostał do punktu przerzutowego. Zrozumiałeś?
Sosin kiwa głową, a fala dzikiej radości zalewa mu serce. Oto organizacja, oto przewidujący wszystko niemiecki rozum!
Zdemaskowanie Sosina jako mordercy, a potem pojawienie się Kuszar a, który podtrzymywał półprzytomną, zapłakaną Jolantę, wywołało zupełne zamieszanie wśród mieszkańców domu. W podnieconej do najwyższego stopnia atmosferze krzyżowały się uwagi, komentarze, wymiana poglądów, co razem stwarzało obraz zupełnego rozgardiaszu i chaosu.
Ostatecznie jednak udało się Bronie przy wydatnej pomocy Hempla uspokoić rozgorączkowane umysły mieszkańców zamku. Brona potrafił też przekonać towarzystwo, że pozostawienie więźnia pod jego opieką daje zupełną gwarancję bezpieczeństwa. Telefon był zepsuty, zrobiło się już ciemno, nikomu więc nie chciało się iść kilka kilometrów do miasteczka, by złożyć meldunek.
Nikt ani słowem nie odzywał się do Sosina. Kiedy szedł na górę odprowadzany przez Bronę, który go eskortował z rewolwerem w ręku, obrzucił zebrane towarzystwo ironicznym spojrzeniem, a pogardliwy uśmiech wykrzywił mu twarz.
– Panie Stanek, proszę przygotować mocny sznur od bielizny. Może zechce przynieść go pan Hempel – zadecydował Brona.
Było już dobrze po północy, kiedy nad domem wzbiła się w górę rakieta znacząc ślad swojej drogi sznurkiem iskier. Złota parabola przecięła ciemne niebo, jak by starając się sięgnąć szczytu jego kopuły. Potem świetlista nić urwała się raptownie, a u zenitu rozbłysła czerwona kula. Szkarłatne światło zalało całą okolicę.
Światło to gasło powoli, opadając ku ziemi rozpryskiem iskier. Kiedy ostatnia z nich roztopiła się w mrocznej przestrzeni, zdawało się, że noc stała się bardziej czarna, a nieliczne gwiazdy świeciły w tej czerni tym intensywniej.
Szyby śpiącego domu na moment rozbłysły purpurą, a kiedy rakieta zgasła, patrzyły po dawnemu w noc czarnymi prostokątami. Tylko z jednego okna na piętrze, poprzez szczelnie zaciągniętą zasłonę, sączyło się nikłe światło.
Drzwi uchyliły się cicho, a światło z pokoju na krótki moment przesunęło się jasną smugą po podłodze korytarza. Potem zamknięcie drzwi zgasiło tę smugę i dom znów pogrążony był w ciemności i ciszy.
Człowiek przesunął się korytarzem niby zjawa. Gdzieś skrzypnęła deska w podłodze. Był to jedyny dźwięk, który zakłócał ciszę uśpionego domu.
Zarys postaci zamajaczył na schodach. W połowie ich wysokości człowiek zatrzymał się i schylił nad poręczą. Odnalazł palcami wąską, ale głęboką szczelinę, jaką czas zrobił w masywnej, drewnianej poręczy. Odkrył ją przypadkowo już dawniej. Teraz zagłębił w nią palec i po chwili na podstawioną dłoń wypadł karabinowy nabój. Nocny gość schował go do kieszeni na piersiach i ostrożnie zszedł na dół. Bezszelestnie przesunął się przez jadalnię; lampa na okapie kominka była zgaszona – nieznany towarzysz spełnił obietnicę. Tuż pod oknem pokoju bilardowego rosły krzaki. Szybko i sprawnie wysunął się na zewnątrz przez okno. Jakiś czas siedział przykucnięty pod tymi krzakami, czujnie nasłuchując. Potem zniknął w ciemnościach nocy.
Ścieżka prowadząca do młyna stanowiła czarną otchłań. Sosin zagłębił się w nią bez obawy. W kieszeni miał rewolwer, który mu dał jego wybawca. Drogę znał doskonale, ciemność więc była sprzymierzeńcem.
Szybko minął łączkę przed młynem, skręcił nad wodą w lewo, jakiś czas przemykał się wzdłuż rzeczki, a później przez kładkę przedostał się na drugi brzeg. Wkrótce minął przybrzeżne krzaki i wyszedł na otwarty teren.
Ścieżka biegła wśród rżysk. Było teraz jaśniej. Noc była bezksiężycowa, ale gwiazdy prószyły lekką poświatą.
Nie śpieszył się zbytnio. Miał sporo czasu przed sobą, obliczał, że do świtu pozostało mu jeszcze parę godzin. Szedł lekkim, sprężystym krokiem. Był wolny, uzbrojony, noc osłaniała ciemnością jego kroki. Postanowił ominąć stację; należało wyjść na szosę, a później, gdy już zacznie się ruch, zatrzymać auto, by wydostać się z niebezpiecznego terenu.
Dotarcie do granicy nie przedstawiało więc specjalnych trudności, a potem wiedział, jak ma sobie poradzić. Istotne niebezpieczeństwa ma więc za sobą… A jednak… Gdyby nie ta nieoczekiwana pomoc…
Tylko niemiecki geniusz jest zdolny do takiej organizacji i takiej umiejętności przewidywania! Tylko on potrafi przewidzieć wszystko, sprostać każdej ewentualności! Ci Polacy są za głupi, za prymitywni i jakże nieudolni! Doprawdy wstyd mieć takich przeciwników. To całe naiwne śledztwo, te nieporadne władze, ten ich bałagan!
Sosin parska krótkim śmiechem. Robi mu się zimno, więc przyśpiesza kroku.
Ścieżka wspięła się na szczyt wzgórza. Z dala na horyzoncie widać było zlewającą się z niebem nieomal czarną wstęgę lasu.
Bliżej jasną smugą biegła polna droga. W miejscu, gdzie łączyła się z nią ścieżka, wznosił się przydrożny krzyż, szeroko rozpościerając w ciemności drewniane ramiona.