Kolacja minęła w ożywionym nastroju. Pan Anzelm otrzymał swoje stałe miejsce po stronie stołu zwanym przez wczasowiczów „izbą lordów”, natomiast „izbę gmin” stanowił koniec obsadzony przez młodzież. Część środkową zajmowali goście, których wiek nie pozwalał na tego rodzaju sklasyfikowanie.
W obecnym turnusie „izbie lordów” przewodniczyła pani Wieczorek. Zajmowała ona honorowe, szczytowe miejsce u stołu. W „izbie gmin” rej wiodła Jolanta skupiając przy sobie Procę, Wielenia, Sosina i Kuszara. Trzej ostatni znali się zresztą z Wrocławia, razem przyjechali do zamku i trzymali się też przeważnie razem. Jolanta, którą poznali dopiero w pensjonacie, jakoś od razu przyłączyła się do ich grona i dzięki żywemu usposobieniu, pewnej zaborczości, a co najważniejsze, ładnej buzi i zgrabnej figurce – zaczęła tej grupie przewodzić, zresztą bez sprzeciwu ze strony jej członków.
Kiedy wstawano od stołu, dochodziła dziewiąta, czyli pora, o której gaszono na dole światło. Pozostawiano jedynie małą lampkę, palącą się przez całą noc na okapie komina w świetlicy.
Kiedy pan Szarotka kierował się ku schodom, znalazł się obok niego Hempel.
Krótka fajka tkwiła mu w zębach. Dziennikarz wyjął ją zwracając się do pana Szarotki:
– Pan otrzymał, zdaje się, pokój trzynasty, wczoraj słyszałem taką dyspozycję.
– A tak, niestety… Dlaczego pan pyta?
– Bo jesteśmy najbliższymi sąsiadami w tej części korytarza. Ja mam dwunastkę. Dalsze zajmują: jedenasty – Sosin, dziesiąty – Kuszar i Wieleń, potem Proca i w końcu korytarza – Bolesza.
– A reszta?
– Pani Wieczorek i panna Jolanta mają wspólny pokój w lewym skrzydle, gdzie znajdują się również pokoje administracji pensjonatu.
– To znaczy, że nie wszystkie pokoje są zajęte? Taki ładny pensjonat i okolica…
– Parę osób nie wykorzystało przydziałów.
– Bardzo mi się – tu podoba – zakonkludował pan Anzelm.
Stali rozmawiając przy poręczy schodów, prowadzących z hallu na piętro.
– Wprawdzie sam dom – ciągnął Szarotka – robi trochę surowe wrażenie, ale urządzony jest przyjemnie i wygodnie. A i ludzie, których tu poznałem, wydają się bardzo mili.
– Pierwsze wrażenie nie jest bez znaczenia – odparł Hempel w sposób dość niejasny – a co do charakteru domu, to zupełnie się z panem zgadzam. Te grube mury, łukowe przejścia w korytarzach, kominki z głazów, okna z kamiennymi słupami, moc zakamarków i schowków wreszcie – sprawiają wrażenie jakiejś teatralnej dekoracji, czegoś tajemniczego i pełnego romantyzmu. Jest to zresztą zrozumiałe, gdyż żywot tego budynku sięga podobno aż średniowiecza.
Dziennikarz zaczął wstępować na schody, a za nim pan Szarotka.
– Cudowne miejsce do wypoczynku… – rzucił z pewnym entuzjazmem pan Anzelm wykazując w ten sposób zupełny brak intuicji.
Pożegnali się przed drzwiami pokoju Hempla i pan Anzelm udał się do siebie.
Kiedy otwierał drzwi, ujrzał jeszcze Jolantę, Sosina i Wielenia stojących przy galeryjce zabezpieczającej otwartą nad hallem część korytarza. Zamykając za sobą drzwi usłyszał wybuch śmie chu Jolanty, który już w ciszy pokoju brzmiał mu w uszach dźwiękiem srebra.
Zapalił światło i zajął się rozpakowywaniem swoich rzeczy. Mocno zaciskając wargi uważnym spojrzeniem zlustrował swój „odświętny garnitur”. Postanowił nosić go stale w czasie pobytu w pensjonacie; przyczyną tej decyzji były dwa odrębne wrażenia, przeżyte niedawno: pierwsze – to uczucie zażenowania, kiedy raptem znalazł się w salonie, otoczony nieznanymi ludźmi, w swoim podniszczonym ubranku, no a drugie – to urok zgrabnej figurki Jolanty.
Pan Anzelm bowiem mimo swoich prawie sześćdziesięciu lat i starokawalerskiego stanu nie był pozbawiony romantycznych skłonności.
No, ale jutro im się pokażę! – pomyślał sobie, przy czym to „im” odnosiło się raczej do jednej osoby, czego jednak nie uświadamiał sobie dostatecznie jasno.
W pokoju panowała zupełna cisza. Równym światłem paliła się u sufitu lampa. Jasne meble oraz barwne plamy dywanu i kwiatów dawały wrażenie przytulności i ciepła.
Burza już przeszła, aczkolwiek w dalszym ciągu siąpił deszcz. Wiatr zamarł, a ten monotonny szmer sprav;iał, że wnętrze pokoju wydawało się tym bardziej zaciszne.
Po czarnych prostokątach okien biegły świecące niteczki ściekających kropel. Nieruchomą bryłą tkwił w elektrycznym świetle ogromny kominek. Żaden odgłos nie mącił ciszy uśpionego domu.
Pan Szarotka rozebrał się, nałożył pidżamę, zapalił światło przy łóżku, zgasił lampę u sufitu i właśnie miał zamiar położyć się, kiedy raptem dobiegł go dziwny dźwięk. Było to coś jakby chrobotanie. Pan Anzelm spojrzał w stronę okien, skąd dobiegał ten odgłos. Skojarzył go sobie z drapiącym się po parapecie kotem i spodziewał się, że zobaczy go zmokniętego, ociekającego wodą, w poszukiwaniu schronienia przed deszczem.
Za oknami ziała jednak czerń nocy. Po pewnym czasie dziwne chrobotanie powtórzyło się znów.
Pan Szarotka nie spuszczał teraz oczu z ciemnych szyb. I oto zobaczył, jak zza okiennej ramy wysunęła się ludzka ręka, pełznąca wzdłuż parapetu. Była biała, z zakrzywionymi palcami.
Szarotka zamarł w przerażeniu. Rozszerzone strachem źrenice utkwił w pełznącej ręce i niezdolny do wydania głosu, czuł, jak skurcz zaciska mu krtań.
Potem, w ślad za ręką, wyłoniła się zza framugi ludzka głowa. Włosy jej, pozlepiane wodą, opadały na czoło, grube, czarne, krzaczaste brwi ocieniały wytrzeszczone oczy, pałające w bladej twarzy. Twarz ta, o spłaszczonym nosie, znajdowała się tuż za szybą, a nieruchome źrenice wpatrywały się w pana Anzelma.
Ten tkwił w miejscu, nie mogąc dobyć głosu z otwartych ust. Dopiero po chwili wyrwał się z nich przeraźliwy pisk i pan Szarotka rzucił się do drzwi.
Wybiegł na korytarz i bez pukania wpadł do pokoju Hempla.
Dziennikarz leżał już w łóżku. Nocna lampka paliła się na stoliku, Hempel czytał książkę.
Na widok pana Anzelma i przerażenia, jakie dostrzegł na jego twarzy, jednym skokiem zerwał się z pościeli
– Co się stało?! Wygląda pan jak człowiek, któremu śmierć przeszła drogę!
– Nie… nie wiem… – wyjąkał pan Anzelm – być może…
– Co się stało? Proszę mówić!
– W moim pokoju… człowiek za oknem… straszna twarz…
– Chodźmy szybko!
Na korytarzu nie spotkali nikogo. Dom już był uśpiony i panowała zupełna cisza.
Weszli do pokoju Szarotki. Nocna lampka paliła się przy tapczanie, pokój był pusty, a za oknem nie było nikogo.
– Czy nie przywidziało się panu?
Pan Szarotka już zdążył się opanować, mimo to głos mu się jeszcze trząsł, kiedy energicznie zaprzeczył.
– Jakże? Przecież widziałem twarz, tak jak teraz pana! Była okropna!
– Jak wyglądała?
– Grube czarne brwi, duże usta, blada, o błyszczących oczach! Wstrętna maszkara!
Hempel podszedł do okna i po chwilowym mocowaniu się z klamką otworzył je. Do wnętrza wpłynęła fala zimna, a o parapet rozbryzgiwały się krople wody. Nie zważając na deszcz, Hempel wychylił się na zewnątrz. W nikłym świetle padającym z pokoju ujrzał pod sobą skrawek kamiennego, szerokiego na stopę gzymsu. Reszta ginęła w ciemnościach.
Cofnął się do pokoju i zamknął okno.
– Ciemno i mokro – nic nie widać. Jeżeli nawet naprawdę był tam ktoś, to i tak wszelkie ewentualne ślady zmyje deszcz.
– Co mamy zrobić – rzucił z zakłopotaniem Szarotka – może obudzić tych młodych ludzi?
– Po co? Żeby jutro z pana kpili? Jedyne, co pozostaje do zrobienia, to iść spać. Jeżeli istotnie nie uległ pan przywidzeniu, może dzień jutrzejszy przyniesie rozwiązanie tej zagadki.
– Iść spać! – wykrzyknął zgorszony pan Anzelm. – Nigdy nie zasnę po takim przeżyciu!
– Tak się panu zdaje. Jutro będziemy się razem śmieli z naszych widziadeł – rzucił wesoło Hempel chcąc dodać otuchy zdenerwowanemu towarzyszowi.
Pan Szarotka bez słowa pokręcił głową, a kiedy dziennikarz opuścił pokój, zajrzał do kominka, do szafy, sprawdził zamknięcie okien i zabrał się do barykadowania drzwi.
Hempel wyszedł na korytarz. Całą przygodę pana Anzelma uważał za wytwór wyobraźni, nie wiedząc nawet, jakich historii wysłuchał on przed kolacją.
Otworzył drzwi do swego pokoju i już miał przestąpić próg, kiedy w smudze światła padającego z wewnątrz ujrzał w głębi korytarza kołyszący się biały kształt.
Zaciekawiony, ruszył w jego kierunku.
Po kilku już krokach zorientował się, o co chodzi. Oto jedno z okien korytarza było otwarte. Prąd powietrza wydymał firankę i podwiewał jej dolny brzeg.
Hempel podszedł do otwartego okna. Sięgało ono niemal podłogi. Jedno z wysokich skrzydeł było uchylone, a na niskim parapecie oraz w jego pobliżu widać było mimo mroku ciemne, wilgotne plamy, jakie bez wątpliwości pozostawiło mokre obuwie. Siady te nikły na chodniku zaścielającym korytarz.
Hemplowi przyszło na myśl, że stosunkowo szybko otrzymał potwierdzenie relacji zastraszonego starszego pana. Nie uległ on przywidzeniu, a nieznany osobnik dostał się do wnętrza domu.
Pogrążony w myślach, dziennikarz wrócił do siebie.
Ranek był ciepły i słoneczny. Pan Anzelm w oczekiwaniu śniadania wyszedł na ogrodowy taras. Chmury zniknęły i niebo przywitało go czystym, jasnym błękitem.
Przed tarasem rozciągał się trawnik, a dalej rosły półkolem stare, wysokie akacje. Pomiędzy nimi wiodła ścieżka, biegnąca w głąb parku. Na prawo od tarasu, za niskim żywopłotem, stały równe szeregi owocowych drzew. W głębi, jeszcze bardziej na prawo, znajdował się warzywnik. Błyszczały tam w słońcu szyby inspektowych okien. Dalej rozciągał się z tej strony rozległy widok na okolicę, gdyż dom stał na wzgórzu.
Szarotka, który spędził noc w fotelu, był niewyspany i bolały go wszystkie kości. Toteż z rozkoszą wciągnął świeże powietrze ciepłego już poranka i prostując chudą postać, groźnie marszczył brwi.
Obecnie pełen był animuszu i odwagi. Nowy garnitur (czuł to) dodawał mu wdzięku, a nocna przygoda wydawała mu się obecnie nierzeczywista, jak epizod z przykrego snu.
Niestety, nie był to jednak sen, a szyderczy los układał już dla pana Anzelma nowe zagadki. Wypadki bowiem zaczęły biec szybko, a i obecnie, jeżeli tak można powiedzieć, czaiły się niemal za węgłem.
Na razie jednak pan Szarotka mimo niewyspania był w uśmiechniętym usposobieniu. Nastrój ten wzmógł się jeszcze bardziej, gdy rozległy się szybkie, lekkie kroki i po chwili ukazała się Jolanta.
– Dzień dobry panu! – powitała go wyciągając rękę.
Pan Anzelm skłonił się uprzejmie.
– Jakże się panu spało? – serdecznie zapytała dziewczyna.
Ten wyczuł w jej głosie ciepłą życzliwość i zainteresowanie. To mile pogłaskało go po sercu.
– Ach, wyśmienicie!… – W tej jednej chwili pan Anzelm, który cały ranek rozważał, czy opowiedzieć współtowarzyszom swoją nocną przygodę, postanowił nikomu o tym nie mówić. Gdzieś w zakamarku serca zdawał sobie bowiem sprawę, że nie wypadłby w tym wszystkim zbyt bohatersko, a nawet, kto wie, czy nie naraziłby się na wyraźną śmieszność.
– Spałem doskonale – ciągnął więc pan Anzelm – a spałbym jeszcze lepiej, gdyby nie obraz pani, towarzyszący moim snom – dokończył z galanterią.
Twarz Jolanty znieruchomiała na chwilę, z wzniesionymi do góry brwiami i spojrzeniem utkwionym w twarzy Szarotki. Trwało to jednak tylko ułamek sekundy, w następnym momencie dziewczyna wybuchnęła śmiechem.
– Doprawdy?! To zbyt dla mnie pochlebne! – śmiała się srebrzyście i z całego serca.
Pan Anzelm położył rękę na sercu.
– Przecież i starsi panowie mogą przeżywać chwile wzruszeń, zwłaszcza z takiego powodu.
– Wiem, że to są żarty – dziewczyna przestała się śmiać – ale lubię pana za taki miły sposób żartowania.
– W każdym żarcie tkwi małe ziarenko prawdy, proszę pani…
– Jednym słowem, jest pan pod moim urokiem, co? – Jolanta uśmiechnęła się szelmowsko, mrużąc jedno oko.
– Najzupełniej! Co jednak nie przeszkadza mi być trochę głodnym.
– Zaraz chyba dadzą nam śniadanie, o… pan Sosin!
Istotnie na tarasie pojawił się Sosin, gładko wygolony i starannie uczesany. Świeża koszula była rozpięta pod szyją, a spodnie ostrą linią biegły ku dołowi.
– Dzień dobry państwu! – przywitał się z Jolantą, a następnie ściskając dłoń pana Anzelma rzucił pytanie, które już zadała mu dziewczyna.
– Jakże się panu spało w naszej chałupce? Podobno sny pierwszej nocy zwykle się sprawdzają?
Przez zdawkową grzeczność tonu przebijała wyraźna nuta kpiny, którą Szarotka wyczuł doskonale. A że pan Anzelm nie obdarzał sympatią tego młodego człowieka po wczorajszej z nim kontrowersji, więc odpowiedział z chłodną grzecznością:
– Dziękuję, bardzo dobrze. – Potem zakończył już zupełnie, jak przypuszczał, lodowatym tonem: – A co do snów, to pan ma rację, ale niestety, nic mi się nie śniło.
– To szkoda – uciął krótko Sosin i obróciwszy się na pięcie, ruszył w głąb domu. Ponieważ towarzystwo już zaczynało się zbierać w jadalni, Jolanta i Szarotka udali się za nim.
Wśród zebranych pan Anzelm ujrzał Hempla. Przeprosił więc Jolantę i zbliżywszy się do niego, nieznacznie odciągnął na bok.
– Proszę pana – szybko rzucił dziennikarzowi do ucha – proszę nikomu nie mówić o dzisiejszej nocy. Postanowiłem zachować to przy sobie i pana proszę o to samo. Żeby nie być źle zrozumianym – dodał objaśniająco – jak również dlatego, żeby nikogo nie niepokoić, zwłaszcza kobiet… W końcu nie było to nic nadzwyczajnego, zapewne jakiś wiejski chłopak… Co?… Jak pan sądzi?…
– Wyjaśnienie tego zdarzenia z czasem musi nastąpić. Poza tym zgadzam się z panem najzupełniej, że – na razie przynajmniej – lepiej to przemilczeć… O ile oczywiście nie nastąpi w przyszłości nic takiego, co by mogło mieć związek z pana nocnym gościem…
Pan Anzelm – na wspomnienie zjawy wzdrygnął się lekko.
Po śniadaniu towarzystwo wybrało się na spacer. Wzięli w nim udział wszyscy prócz Hempla, który oświadczył, że jest za leniwy na włóczenie się po polnych drogach. Pozostał w rozstawionym na tarasie leżaku, z książką w ręku.
Tymczasem reszta towarzystwa ruszyła w stronę sadu. Na przedzie, wokół kwiecistokolorowej sukienki Jolanty, skupiła się młodzież męska. Pani Wieczorek, mając po jednej stronie Szarotkę, a po drugiej Boleszę, postępowała za tą grupą.
– Dokąd idziemy?… – zapytała Jolanta obracając ku nim głowę. – Proponuję ścieżką obok starego młyna, przez kładkę, a potem polną drogą.
– Dobrze, dobrze, prowadź, gdzie chcesz, tylko nie za daleko, bo gorąco, a serce mam nie za mocne… – zastrzegła się pani Wieczorek.
– Stary zamek i stary młyn? – spytał z zaciekawieniem pan Anzelm. – Jakież to romantyczne!
– Młyn w każdym razie nie jest tak stary jak zamek, ale i on ma już swoje lata… Jest to właściwie już rudera – objaśnił Bolesza. – Zresztą zobaczy pan, bo będziemy koło niego przechodzili. Nadzwyczaj pięknie położony, w pełnym uroku zakątku…
– Cóż, kiedy tam straszy… – rzucił z przedniej grupy Kuszar, który usłyszał słowa Boleszy.
– Straszy?… Naprawdę?… – pana Anzelma znów naszło przykre wspomnienie nocnej przygody.
– Zawracanie głowy! – zawołał Bolesza. – Jak zwykle, wokół takich starych, opuszczonych miejsc krążą rozmaite baśnie. Zapewne ktoś z okolicznych mieszkańców rzucił kiedyś parę słów dla żartu, następny dodał coś niecoś od siebie, ale już jak najpoważniej, a nawet z zaklęciem, że „na własne oczy…” i tak dalej, i oto mamy już gotową legendę z najdrobniejszymi szczegółami, lecz ani odrobiną prawdy.
Droga, którą szło towarzystwo, prowadziła wzdłuż drzew owocowych i inspektów, od których oddzielał ją niski żywopłot. Wśród inspektowych okien ujrzeli postać w słomkowym kapeluszu, przesyłającą im pozdrowienie gestem ręki. Był to ogrodnik, pan Brona.
Pani Wieczorek zamachała mu w odpowiedzi dłonią.
– Bardzo mi się podoba pan Brona – rzuciła – taki poważny i opanowany mężczyzna.
– Tak. Robi sympatyczne wrażenie – zgodził się Bolesza. – Rozmawiałem z nim parę razy. Jego inteligencja i bystrość sądów jest jak na ogrodnika niezwykła.
– Cóż w tym dziwnego?! – zaoponowała żywo pani Wieczorek. – Przecież nie jest ogrodnikiem tylko z praktyki. O ile mi wiadomo, ukończył w swoim zawodzie wyższe studia!
– Ach, tak? Mogłem się tego domyślić – mruknął Bolesza.
W bok od drogi skręcała ścieżka. Biegła ze wzgórza wzdłuż głębokiego, obrośniętego krzakami parowu. Krzaki te, głóg, bez i jeżyny, zarastały brzeg jaru. Otoczenie było dzikie, ale pełne uroku. Wrześniowe słońce przygrzewało bardzo mocno, w ciszy letniego dnia gdzieniegdzie słychać było brzęczenie pszczół, szybkim lotem, niby ciemna smuga, mignęła jaskółka, z krzaków odzywało się ćwierkanie koników polnych. Nad tym pulsującym życiem rozpościerał się bezkresny, czysty błękit nieba z białą kulą słońca u zenitu.
Ścieżka, początkowo dość stroma, później coraz łagodniejszymi skrętami doprowadzała do obszernej, pełnej kwiatów łączki.
Był to naprawdę uroczy zakątek. Rzeczka rozlewała się tu szeroko, tworząc staw. Z drugiej strony rozsiadły się stare, rosochate wierzby i rozłożyste, wysokie topole, odbijające się w nieruchomej powierzchni wody, zarośniętej u brzegów rzęsą i trzciną. Nieco dalej na wodzie, niby na tafli zielonego marmuru, tkwiły na płaskich talerzach liści białe filiżanki wodnych lilii.
Z lewej strony krzaki parowu sięgały rzeczki, z prawej zaś, pomiędzy kilku ogromnymi drzewami, chylił się stary młyn, z rozpadającym się już, na wpół spróchniałym kołem, widocznym znad śluzy, która hamując bieg strumienia tworzyła staw. Krzaki z prawej strony biegły półkolem, otaczając młyn od tyłu. Ścieżka rozgałęziała się przed łączką. Lewa jej odnoga szła ku strumykowi, prawa ginęła w krzakach obok młyna.
Był on już bardzo stary i opuszczony. Wysoka trawa sięgała do samych ścian, a jedno z okien zasłonił zupełnie bluszcz. Wiekowe drzewa, rosnące wokół budynku, wyciągały nad nim konary niby opiekuńcze ramiona. Przysiadł w ich cieniu zgrzybiały, zasnuty pajęczynami. Nieruchome koło swoim bezwładem potęgowało jeszcze bardziej wrażenie opuszczenia, martwoty i starczej bezsilności, jaką sprawiał wśród bujności otaczającej go natury.
Towarzystwo minęło młyn i znalazło się na polnej drodze, wśród rozległych rżysk po ściętym zbożu.
Jolanta z Kuszarem wysforowali się naprzód. W pewnej chwili pan Szarotka, który był dalekowidzem, ujrzał, jak ręka dziewczyny oparła się na ramieniu młodego inżyniera i przez pewien czas tak pozostała. Ten poufały gest, w którym było coś więcej niż zwykła koleżeńskość, zdecydowanie nie podobał się panu Szarotce.
– Piękna okolica i wspaniałe powietrze! – Sosin, idący z Wieleniem i Procą w pewnym oddaleniu za młodą parą, odetchnął pełną piersią.
– Tak, naprawdę urocza miejscowość – odpowiedział mu Wieleń. – Dobrześ zrobił namawiając nas na ten pensjonat.
– No, widzisz – rzucił lekko Sosin. – Kuszar powinien być mi jeszcze bardziej wdzięczny – dokończył wskazując młodą parę. Wieleń roześmiał się:
– Przynajmniej na razie – uzupełnił.
– Nie dziwię się wam, żeście polubili tę miejscowość – wtrącił się do rozmowy Proca – bo i ja coraz bardziej ulegam jej urokowi.
– Prawda? Piękna okolica, a zamek, przynajmniej dla mnie, ma dużo romantycznego uroku!
– Był pan już tu, skoro namawiał pan Wielenia?
– Tak, podczas pierwszej połowy urlopu, na wiosnę.
– Nie rozumiem. Przecież to jest dom wczasowy, więc jak się panu udało drugi raz skorzystać z pobytu w nim w ciągu tego samego roku?
– Ach!… – Sosin roześmiał się. – Jestem tu zamiast jednego ze znajomych, który w ostatniej chwili, już po opłaceniu pobytu, musiał zrezygnować z wyjazdu. Ponieważ miałem jeszcze do wykorzystania dwutygodniowy urlop, więc w ten sposób znalazłem się tutaj po raz drugi!
– Z formalnego punktu widzenia… – zaczął Proca, lecz urwał w połowie rozpoczętego zdania. Po chwili zakończył uwagą: – Zresztą, co to mnie obchodzi…
– No właśnie – mruknął z wyraźnym przekąsem Wieleń.
Kiedy wracali zmęczeni do pensjonatu, powitał ich na tarasie administrator, pan Stanek. Staruszek zrzędził zaaferowany:
– Czy nie widzieliście mojej calówki? Była to stalowa taśma, zwijana w ebonitowy, okrągły futerał. Leżała ostatnio na okapie kominka w świetlicy. Jeśli ktoś ją sobie pożyczył, to proszę zwrócić.
Nikt jednak nie przyznał się do wzięcia calówki. W ogóle potraktowano nagabywania pana Stanka dość powierzchownie, puszczając je mimo uszu.
Hempel, zadowolony z samotności, wyniósł leżak pomiędzy drzewa parku. Znalazłszy zacieniony kąt pomiędzy dwoma starymi wiązami, zasiadł wygodnie, z brulionem na kolanach.
Jakiś czas siedział z założonymi pod głowę rękami, obserwując plamy słoneczne drgające światłem na zielonej trawie u jego stóp. Nieuchwytny ruch powietrza pomiędzy liśćmi powodował ich płochliwą żywość. To błyskały, to nikły, przesuwały się nieznacznie, zapalały się nieoczekiwanie i nagle gasły.
Było ciepło i cicho. Hempel przeciągnął się, cparł brulion o kolana i po chwilowym skupieniu począł pisać, kontynuując notatki z ubiegłych dni:
.
„…Stałem właśnie przy oknie, kiedy zobaczyłem nadjeżdżającą dorożkę. Wysiadła z niej komiczna, wysoka, chuda postać, niezdarnie wyciągając walizkę. Pod przekrzywionym kapeluszem długi nos, pofałdowana skóra policzków i krzaczaste brwi nad zacienionymi oczodołami. Tak chyba musiał wyglądać Don Kiszot. Wyobraziłem sobie przybyłego w starej zbroi, płaskim, blaszanym hełmie na głowie i doprawdy wydawało mi się, że to kawaler z Manczy w obawie przed czarownikami ubrał się w letni płaszcz z PDT, a Rosynanta zamienił na dorożkę. Potem widziałem go jeszcze, jak nieporadnie taszczył swoją walizkę.
Poznałem go podczas podwieczorku. Nazywa się trochę komicznie – Anzelm Szarotka – i muszę przyznać, że ten szyld z dowodu osobistego pasuje do obiektu jak ulał. Osobnik stanowi dziwny kontrast zarówno w zestawieniu z obecnym tu towarzystwem, jak i z dekoracją architektoniczną.
Stary zamek, dawna siedziba jakiegoś feudała, średniowieczna budowla o grubych, kamiennych murach, pełna nieoczekiwanych wnęk i skrytek, o rozległych piwnicach, które kiedyś zapewne służyły za miejsce kaźni i więzienia – a na tym tle ten ugrzeczniony, nieśmiały, trochę zalękniony starszy pan…
I to jest zastanawiające. Czy tylko przez zbieg okoliczności właśnie on miał tę przygodę? Po drugie – kto to był? No i po trzecie – czego chciał?
Najbardziej niepokojące są jednak ostatnie dwa pytania. Kiedy znalazłem to otwarte okno, stało się dla mnie jasne, że nie był to intruz zupełnie obcy, przynajmniej dla któregoś z mieszkańców domu; bo tylko ktoś z wewnątrz mógł to okno otworzyć…
Zresztą przyczyna tej nocnej wizyty mogła być najbardziej banalna; może tą drogą nieznany adorator którejś z naszych miłych pokojowych osiągał cel swoich pragnień? Przyszłość być może przyniesie rozwiązanie tej zagadki.
Mimo jednak tak prozaicznych przypuszczeń warto szerzej otworzyć oczy, gdyż, kto wie, jakie szydło wylezie z tego worka. Wyraźnie bowiem czuję, jak mnie swędzi mój dziennikarski nos!…”
.
Jednak w tym momencie Hempla ogarnęła raczej chęć przymknięcia oczu. Zamknął brulion, a za chwilę ciepło i senna cisza zrobiły swoje.
Po obiedzie pani Wieczorek i Bolesza, zmęczeni spacerem, udali się do swoich pokoi, aby popołudniową drzemką pokrzepić nadwątlone siły. W ich ślady poszedł również pan Szarotka, któremu nocne zaległości, jak i przedobiedni wysiłek zaczęły dawać się mocno we znaki. Natomiast reszta, towarzystwa ulokowała się w rozstawionych na tarasie leżakach.
Sosin, Kuszar i Wieleń jak zwykle otoczyli Jolantę. Przyłączył się do nich również i Proca. Hempel i Stanek usadowili się nieco na uboczu, w pasie cienia, jaki rzucał dom na tę część tarasu.
Hempel, prowadzący zdawkową rozmowę ze Stankiem, obserwował jednocześnie grupę młodzieży.
Jolanta zajęła leżak. Obok niej na kamiennej balustradzie siedzieli Kuszar i Wieleń. Proca zajmował drugi leżak, dość blisko Jolanty. Przed nimi stał Sosin z jedną ręką w kieszeni; na wyciągniętym palcu drugiej trzymał klucz, którym kręcił młynka.
Błaha treść rozmowy ze Stankiem pozwalała Hemplowi łapać jednocześnie urywki rozmowy tamtej grupy.
Właśnie mówił Sosin:
– … no i proszę was, noc piękna, księżycowa, taka do wzdychania. Uchylam okno i kogo na dole widzę? Tu obecnego pana Procę, we własnej osobie i z gitarą pod pachą… Co? Skąd ją wziął? Doprawdy nie wiem…
W tej chwili słyszę, że otwiera się okno; wiecie, że okna sypialni Jolci znajdują się na wprost moich. Wychylam się nieznacznie i widzę – jest, w szlafroczku w kwiatki, bardzo ładnym, nie tylko twarzowym, lecz i – powiedziałbym – figurowym.
– Zamilcz, kpiarzu! – krzyknęła z udanym oburzeniem Jolanta.
– Mów! Mów, Jasiu! – zachęcał Sosina Wieleń. – Co było dalej?
– Co było dalej?… Ano, odbyło się to w taki mniej więcej sposób:
Proca: Brzdęk… brzdęk… Jolcia wzdycha: – Och… Ach… Proca: Brzdęk… brzdęk…
Pani Wieczorek: – Co tam sterczysz w tym oknie… złapiesz katar!
Jolcia bez odpowiedzi, tylko: – Och… Ach…
Proca: bez przerwy brzdęk i brzdęk…
Pani Wieczorek: – Zamknijże to okno, bo duje!
Wtedy Jolanta rzuciła gitarzyście „róży kwiat” i tak westchnęła, że okno zatrzasnęło się samo. Natomiast Proca, tuląc tenże róży kwiat do wezbranej piersi, poszedł w siną dal.
Nastąpił wybuch śmiechu, po czym Wieleń coś powiedział, czego Hempel nie usłyszał. Potem znów odezwała się Jolanta zwracając się do Procy uroczystym tonem:
– Nie załamuj się, Janeczku! Niech ci wstrętni kpiarze poznają, jacy jesteśmy niezłomni, pozwól tylko, że poprawię ci krawat – Jolanta przechyliła się i podciągnęła węzeł krawata Procy, który istotnie rozluźnił się nieznacznie.
– Sytuacja wymaga, byś uroczystym wyglądem dał świadectwo prawdzie, że żyć bez mnie nie możesz…
Znów rozległ się śmiech, Hempel obserwował twarze zebranych. Jolanta i Wieleń śmieli się beztrosko. Sosin bardziej powściągliwie i raczej kpiąco. Dobroduszny uśmiech nie schodził z twarzy Procy, natomiast zastygłe skrzywienie ust Kuszara mało było podobne do uśmiechu. Kropelki potu wystąpiły mu na czoło. Hempel widział wyraźnie, że człowiek ten cierpi.
Kobiety jednak mają w sobie beztroskie okrucieństwo dzieci. W pewnej chwili Jolanta zerwała się z leżaka i obróciła do Procy:
– Chodź, opuścimy tę ucztę szyderców, a sami umkniemy w siną dal! Podobno znasz drogę!
Mówiąc to porwała Procę za rękę. Razem zbiegli ze stopni tarasu i po chwili zniknęli pomiędzy drzewami parku.
Pod wpływem odruchu Kuszar zerwał się z balustrady, jak by chcąc biec za nimi. Jednak Wieleń nieznacznym ruchem ręki przytrzymał go na miejscu. Sosin przyglądał się Kuszarowi, a kpiący uśmiech nie schodził z jego ust.
Nie wiadomo, czy nastrój, jaki się wytworzył wśród młodzieży, wpłynął i na resztę towarzystwa, ale popołudnie, a potem kolacja przeszły w atmosferze napięcia. Pan Anzelm, który wyczuł ten nastrój, okazywał ożywienie i rozmowność, ale usiłowania te nie dały rezultatu. Jolanta podczas kolacji siedziała jak zwykle pomiędzy Kuszarem i Wieleniem, bardzo grzeczna, dystyngowana i z niewinną minką dziobała widelcem po talerzu. Pani Wieczorek, czegoś zła, tkwiła na swoim miejscu milcząca i nasrożona. Jedynie Hempel prowadził przyciszonym głosem rozmowę z Bolesza, nie starając się jednak wciągnąć w nią reszty towarzystwa.
Toteż zakończenie posiłku zostało przyjęte z wyraźną ulgą. Jolanta zamieniła porozumiewawcze spojrzenie z Sosinem i Wieleniem i wkrótce zniknęła ze stołowego. Kuszar, acz z pewnym ociąganiem, podążył za nimi.
Dwoje ludzi odprowadziło ich wzrokiem. Byli to: Proca i Hempel.
Pani Wieczorek rzuciwszy ogólne „dobranoc” pośpieszyła do siebie, a Stanek i Brona wkrótce poszli jej śladem. Proca z Bolesza rozstawili szachownicę w salonie i pochyleni nad figurami zajęli się badaniem bojowych szlaków swoich sił.
Szarotka i Hempel zostali sami w jadalni.
– Mam nadzieję, że dzisiejsza noc minie panu bez przykrych niespodzianek – zagaił rozmowę dziennikarz.
– Daj Boże! – odparł pan Szarotka. – Tego rodzaju przeżycia nie należą do przyjemnych, aczkolwiek po pewnym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że nie należy do tego wypadku przywiązywać większej wagi.
– Tak pan sądzi? W każdym razie, tak jak uzgodniliśmy, nic o tym nikomu nie mówiłem. Musimy przecież pamiętać, że mamy w domu dwie nadobne dziewoje: Franię i Marysię. Przypuszczam, że to jedna z nich otworzyła okno swojemu wielbicielowi gdzieś z okolicy.
– Istotnie, nie przyszło mi to na myśl! Po prostu pomylił okna i zajrzał do mego pokoju!
– Właśnie. I dlatego mam nadzieję, że nic nam nie zakłóci spokoju dzisiejszej nocy. Osobiście bardzo bym sobie tego życzył, gdyż czuję się zmęczony i chciałbym się dobrze wyspać.
Mówiąc to Hempel nie przypuszczał, że jego słowa będą miały znaczenie dla biegu najbliższych wypadków.
Pan Anzelm, wrażliwy na wypowiedzi swych bliźnich, zareagował żywo:
– Niechże więc pan idzie do siebie! Proszę sobie tą w gruncie rzeczy komiczną historią nie zawracać głowy i zaraz kłaść się spać! Ja zresztą mam zamiar zrobić to samo.
– Więc chodźmy razem. – Dziennikarz ujął starszego pana przyjacielskim gestem pod ramię i obaj skierowali się ku schodom. Już wychodząc z jadalni usłyszeli głos Procy:
– Muszę kapitulować! Dziś już za późno, ale jutro proszę o rewanż…
Jednocześnie doleciał ich stuk zsuwanych do pudła figur. Szczegół ten Hempel przypomniał sobie później.
Tak jak i ubiegłego wieczoru wszedł z panem Szarotką na górę i pożegnał go przed drzwiami swego pokoju.