Następna noc minęła spokojnie. Toteż mimo że poszukiwania nie przyniosły rezultatu, nastrój towarzystwa poprawił się znacznie. Zaraz po śniadaniu wszyscy się rozeszli, jedynie Proca pozostał na tarasie z książką w ręku; nie czytał jednak, zajmując się raczej obserwacją natury i ludzi.
Widział więc, jak Jolanta, Kuszar, Wieleń i Bolesza zniknęli wśród drzew parku z rakietami w ręku. Kort tenisowy znajdował się w głębi, ukryty wśród drzew.
Sosin i Szarotka odprowadzali Bronę w stronę inspektów dyskutując o czymś z ożywieniem. Głos Stanka dochodził z głębi domu. Rozmawiał z kimś, bodaj że z panią Wieczorek. Proca obserwował te poruszenia ludzi, a tok uporczywych myśli, rozważań i kalkulacji ani na chwilę nie przestawał mu zaprzątać umysłu. Myślenie to było deprymujące i uciążliwe. Nie mógł się jednak pozbyć tego balastu, strząsnąć go z siebie. Wszystko trzeba było przemyśleć do końca, a przemyślawszy zaczynać od początku w innym ustawieniu ludzi i faktów.
Jak należy obecnie postąpić? Która droga jest właściwa?
Musiało upłynąć już sporo czasu, gdyż słońce wzniosło się do zenitu. Z parku wyszli Bolesza i Wieleń, spoceni i czerwoni z wysiłku. Przeszli taras, niknąc w głębi domu. Wieleń w przejściu kiwnął mu głową.
Po pewnym czasie znów wyszedł na taras. Przez chwilę stał nieruchomo, nie zwracając uwagi na Procę, po czym zszedł ze stopni i zniknął za węgłem domu. Na tarasie pojawił się Bolesza i wolno, bardziej statecznie, skierował się w stronę owocowego sadu. Proca obserwował go przez pewien czas. Słyszał chrzęst żwiru pod jego nogami jeszcze wówczas, gdy tamten już zniknął mu z pola widzenia.
Nadbiegła Jolanta i z okrzykiem: „Serwus, stary koniu!” zniknęła w rozwartych drzwiach salonu.
Proca odłożył nie czytaną książkę i podniósł się z leżaka. Jakiś czas stał nieruchomo, zapatrzony w czubki swoich butów. Potem nieznacznie rozejrzał się wokoło.
Było cicho i pusto. Z rozwartych drzwi nie dochodziły obecnie żadne odgłosy. Wysoko na niebie stało słońce, znacząc zbliżające się południe. Było gorąco i Procy przyszło na myśl, że najchętniej położyłby się teraz w wysokiej, zielonej trawie, w chłodnym cieniu parkowych drzew.
Zszedł z tarasu, jednak nie skierował się w stronę parku. Za rogiem budynku powtórnie się obejrzał, potem niedbałym krokiem, z rękami w kieszeniach, nie spiesząc się zbytnio, jak człowiek mający sporo czasu, skierował się na prawo.
Szybkim spojrzeniem rzuconym ponad żywopłot zlustrował teren warzywnego ogrodu. Inspektowe okna oślepiały refleksami słońca. Brzęczały nad nimi muchy, zwabione zapachem nawozu. Nigdzie jednak nie było widać słomkowego kapelusza Brony.
Wolnym krokiem Proca minął warzywnik i wstąpił na ścieżkę wiodącą w stronę młyna.
Kiedy miał zniknąć za jej najbliższym skrętem, przystanął na chwilę i znów rzucił spojrzenie za siebie. Nie było widać nikogo. Wielką, ciężką bryłą rozsiadł się dom, obrośnięty wokoło drzewami. Wszystko tonęło w słonecznym blasku, ciche, odrętwiałe gorącem południa.
Zanim dotarł do łączki przed młynem, upłynęło przeszło dwadzieścia minut. Przed rozgałęzieniem ścieżki znów przystanął i chwilę nasłuchiwał. I tu jednak nic nie mąciło ciszy. Rozlegał się jedynie monotonny, jednostajny szmer spadającej ze śluzy wody i ledwo uchwytne, delikatne brzęczenie owadów. Drzewa stały nieruchome nad gładką taflą wody, w której znajdowały swój obraz nieomal bez zniekształcenia.
Woda początkowo jasna, miejscami lśniąca, dalej ciemniała, a pod samymi drzewami, już w ich cieniu, stała prawie czarna.
Proca ruszył na prawo, w kierunku młyna.
Bujna trawa całkowicie głuszyła odgłos kroków.
Opuścił ścieżkę i skierował się ku na wpół zwisającym drzwiom, o zawiasach przeżartych rdzą. Tworzyły one szeroką szczelinę, przez którą widać było mrok wnętrza. Proca wśliznął się do środka i stanął na chwilę, by oswoić wzrok z panującą tu ciemnością. Po chwili rozróżnił zbutwiałą obudowę młyńskiego kamienia, który zapewne z powodu swego ciężaru pozostał tu na wieczny odpoczynek. Parę grubych, drewnianych słupów podpierało sklepienie. Kąty zalegał mrok i zasnuwała pajęczyna.
Na prawo znajdowały się schody prowadzące na poddasze, a ich złamana poręcz zwisała ku ziemi. Na grubej warstwie kurzu zaścielającego drewniane stopnie Proca spostrzegł wyraźnie ślady ludzkiej stopy.
Ktoś szedł tędy przed nim.
Cicho stąpając począł wspinać się na poddasze.
Schody zbudowane z grubych, dębowych desek nie skrzypiały pod jego nogami. Wstrzymując oddech wspinał się wolno, stopień za stopniem. Kiedy głowa jego znalazła się na poziomie podłogi poddasza, zatrzymał się na chwilę, wytężając słuch.
Doszedł go lekki szelest, jak gdyby ktoś przewracał kartki papieru.
Wolno, cal za calem wysuwając głowę, Proca wyjrzał ponad poziom podłogi.
Na wprost wylotu schodów, w szczytowej, trójkątnej ścianie znajdował się otwór okienny bez ramy i szyb. Pod oknem tym stała ogromna skrzynia, a przy niej siedział człowiek obrócony plecami.
Człowiek ten pochylony był nad papierami i coś pilnie notował. Proca poznał go od razu.
Dalsze ukrywanie się nie miało sensu. Było ciekawą rzeczą przekonać się, co robi tamten.
Paru szybkimi krokami Proca przebył resztę stopni. Szelest wywołany tym ruchem kazał człowiekowi pod oknem obrócić się gwałtownie.
Proca stał o parę kroków od niego.
– Dziwna skłonność do samotności – rzekł z uśmiechem.
– Co kto lubi, panie Proca – spokojnie odpowiedział tamten.
W tej chwili podmuch wiatru porwał papiery pozostawione na skrzyni. Jeden z arkuszy spłynął pod nogi Procy, który schylił się szybko i podniósł kartkę.
Widniały na niej cyfry: 5 – 8 – 4 x 3, g. a. 3, 3 -…
Pochylony nad tajemniczymi znakami, Proca nie zauważył, jak człowiek spod okna sięgnął po opartą o ścianę grubą, sękatą laskę.
A kiedy unosił znad papieru wzrok, by rzucić pytanie, ostatnim obrazem, jaki zobaczył, była wykrzywiona wściekłością twarz i wzniesione do ciosu ramię.
Pierwsza pani Kolarska zauważyła, że wśród zebranych na obiad gości nie ma Procy. Na jej pytanie nikt nie zwrócił specjalnej uwagi. Dopiero kiedy już siadano do stołu, pytanie to powtórzył Brona.
– Istotnie – odezwał się nawiązując do uwagi Kolarskiej – co się dzieje z Procą?
– Zjawi się zapewne niedługo – rzucił w sposób zdawkowy Wieleń.
– Bardzo nie lubię spóźnień na posiłki – rzekła z naciskiem pani Kolarska.
– Toteż jesteśmy zawsze bardzo punktualni – z kurtuazją zwrócił się do niej Szarotka.
– Może któryś z panów wyjdzie na taras i zawoła go – zaproponowała pani Wieczorek.
Sosin bez słowa uniósł się z krzesła i po chwili rozległo się z tarasu:
– Panie Proca! Hop! Hop! Zupa stygnie! Ponieważ wołanie nie odniosło skutku, kwestia nieobecności Procy na razie została wyczerpana.
Dopiero podczas deseru temat ten znów podjął Brona.
– Swoją drogą niepokoi mnie nieobecność Procy – odezwał się w pewnej chwili.
– Może poszedł do miasteczka – wyraził przypuszczenie Szarotka.
– To go nie tłumaczy – zaopiniowała pani Wieczorek.
– Wątpię – zabrała głos Jolanta. – Kiedy wracałam około dwunastej z tenisa, siedział na tarasie z książką w ręku.
– Tak, przypominam sobie – poparł ją Bolesza. – Siedział jeszcze, kiedy po tenisie wychodziłem z pokoju do ogrodu. Pamiętam dokładnie porę, gdyż mijając go spojrzałem na zegarek. Było dwadzieścia po dwunastej.
– Zatem odpada koncepcja pójścia do miasta – zaopiniował Hempel.
– I przez to rzecz staje się niepokojąca – rzekł Sosin.
– Nie dopatrujcie się zaraz nie wiadomo czego – odezwał się Kuszar. – Ta cała historia z rzekomym morderstwem wywiera na nas swój wpływ. Po prostu gdzieś sobie grucha pod krzaczkiem z jakąś wiejską dziewoją…
– Jesteś trywialny – prychnęła Jolanta.
– Ale rzeczowy – wtrącił Wieleń.
– Ja jednak nie podzielam pana beztroski – odezwał się do Kuszara Szarotka. – Wydaje mi się, że raczej pan Sosin ma rację mówiąc, że nieobecność pana Procy jest niepokojąca.
– Nie przesadzajcie, panowie! W ten sposób wkrótce dojdziemy do tego, że każdy najmniejszy epizod, odbiegający od utartej kolei rzeczy, będzie nas doprowadzał do stanu alarmowego! – zakpił Kuszar.
– Po was młodych wszystko tak łatwo spływa… – rzekł pan Anzelm ze smutkiem. – Kpiny to najuboższa reakcja…
– Kpiny to nasz wentyl bezpieczeństwa, a poza tym musi pan przyznać, że cały ten dramat, który jakoby miał tu miejsce, jakoś zawisł w próżni – wtrącił się do rozmowy Sosin.
– Bo nie widzieliście tego nieszczęśnika tak, jak ja go widziałem.
– Być może. Proszę więc nie dziwić się nam, że jesteśmy pod mniejszym wrażeniem niż pan.
– Tak. To istotnie zrobiło na mnie duże wrażenie… Zagadkowa, bardzo zagadkowa historia… – Szarotka pokręcił głową.
– Dziwne byłoby jednak, żeby tym się skończyła – powiedział Wieleń.
– Więc i pan przypuszcza, że czekają nas dalsze okropności? – Pan Anzelm spojrzał na Wielenia spod nastroszonych brwi.
– Jestem tego pewny – krótko rzucił młody człowiek.
– Oby tym razem nie mnie przypadło w udziale oglądanie dalszego ciągu; mam dosyć tego, co było!
– Ejże, panie Anzelmie – odezwała się Jolanta – cóż to za upadek ducha! Niech pan liczy na mnie, moja parasolka zawsze będzie gotowa pana bronić!
Pan Szarotka uśmiechnął się do dziewczyny.
– To mnie bardzo pociesza – powiedział z ukłonem. – Może się ona przydać nie tylko mnie; pan Wieleń ma rację – dalszy ciąg na pewno będzie…
– Ponieważ zgadzam się z panem Szarotką – rzekł Hempel – powiem otwarcie, że bardzo mnie niepokoi nieobecność Procy.
Mówiąc to dziennikarz obserwował spod oka Bronę.
Ten siedział ze zmarszczonym czołem, zapatrzony we wstęgę dymu unoszącą się z papierosa, który trzymał w ręku.
– Wałkujemy ten temat już od pół godziny – burknęła pani Wieczorek – zamiast coś przedsięwziąć. Może go szukać?
– Na to za wcześnie. Możliwe, że jakaś błaha przyczyna stała się powodem jego nieobecności i naszego niepokoju; wydaje mi się, że należy poczekać do kolacji, a wówczas zastanowimy się, co robić…
– Jak pan sądzi, panie Brona? – zapytała Kolarska zatroskanym głosem.
– Sądzę, że pan Hempel ma rację, tym bardziej że nic innego właściwie zrobić nie możemy, jak czekać.
Po tych słowach Brony zaczęto wstawać od stołu. Korzystając z ogólnego zamieszania Hempel przysunął się do Brony i rzucił półgłosem:
– Jakie jest pana zdanie w tej sprawie?
– Jestem pełen jak najgorszych przewidywań – odpowiedział mu również cicho Brona.
Po obiedzie pan Szarotka nie bardzo wiedział, co z sobą robić. Jakiś czas kręcił się po salonie, potem wyszedł na taras, jednak perspektywa samotnego spaceru po ostatnich wydarzeniach nie bardzo przypadła mu do gustu. Ostatecznie skierował się do biblioteki, by wybrać sobie książkę.
Nie opuszczało go natrętne uczucie niepokoju. Było to denerwujące oczekiwanie czegoś nieznanego, bliskiego i groźnego. Pan Anzelm był na tyle rozsądny, że zdawał sobie sprawę z przyczyny tego stanu. Było to rozdrażnienie nerwowe i gra rozbudzonej wyobraźni. Ostatnie wypadki wzburzyły go do głębi. Wszystko wydawało mu się podejrzane. A na dodatek nurtowała go zachłanna, nienasycona ciekawość. Był roztrzęsiony nerwowo, lada szelest przyprawiał go o dreszcz trwogi, ale w tym stanie sprawy, jako jej centralna figura, za nic nie opuściłby środowiska, w jakim się znalazł, przed ostatecznym wyjaśnieniem tajemniczych wydarzeń.
Zniknięcie Procy wzmogło jego trwogę i ciekawość. Był jak widz kryminalnego filmu, który urwał się w najciekawszym miejscu akcji. Bał się, a jednocześnie w głębi serca czuł zawód, że nic nowego się nie dzieje.
Wybrał książkę i już miał ulokować się w jednym z wygodnych klubowych foteli, gdy nagle uprzytomnił sobie, że brak mu okularów, że zostawił je na nocnym stoliku przy tapczanie. Myśląc z niechęcią o nieoczekiwanej fatydze, pozostawił książkę na poręczy fotela i udał się na górę.
Okulary leżały istotnie tam, gdzie przewidywał, wsunął je więc w kieszonkę marynarki i już miał opuścić pokój, kiedy ujrzał na stojącym pod oknem stole białą kopertę, opartą o wazonik z kwiatami.
Na kopercie wypisane było dużymi, niezdarnymi literami jego imię i nazwisko.
Zaintrygowany, zbliżył się do stołu i wziął do ręki kopertę. Była zaklejona, jednak spostrzegł, że miejsce zaklejenia było jeszcze wilgotne. List musiał być pozostawiony tuż przed jego przyjściem.
Zdziwiony, rozerwał kopertę. Wewnątrz znajdowała się nieduża kartka papieru złożona we dwoje.
Kiedy ją rozłożył, spostrzegł koślawe litery biegnące nierównymi rzędami.
„O godzinie osiemnastej masz być w starym młynie. Ani pary z gęby nikomu, bo inaczej – śmierć!!! Masz posłusznie wypełnić ten rozkaz i milczeć, a ujdziesz z życiem. Inaczej nóż poczujesz między żebrami! Nie mów nikomu o tym piśmie i przychodź, bo marny twój los! – Kulawy Piotr.”
Słowo „śmierć”, „nóż” i „marny twój los” były wypisane drukowanymi literami i podkreślone dwukrotnie. Treść tego pisma uzupełniały liczne wykrzykniki.
List wypadł z trzęsącej się ręki pana Anzelma i pofrunął pod kominek. Nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Ciężko opadł na fotel, wolnym ruchem wyciągnął z kieszeni chustkę, którą przetarł raptownie spotniałe czoło.
Oto doczekał się! Oto ma! Niebezpieczeństwo tym razem zagrażało bezpośrednio jemu. To już nie rola świadka, to chodzi o niego samego, jego, Anzelma Szarotkę, spokojnego, statecznego starszego księgowego, który w swoim życiu nawet muchy nie skrzywdził! To jego wzywa tajemniczy morderca, on jest potrzebny! Komu i po co? Czy jeśli usłucha, istotnie nic mu nie grozi, czy też jest to tylko zachęta dla ofiary idącej na rzeź, żeby była posłuszna i nie stawiała oporu?
Myśli te galopem leciały przez głowę Szarotki. Oparł ją na ręku i zapatrzony bezmyślnym, nic nie widzącym spojrzeniem w zawiły wzór dywanu, na przemian to popadał pod wpływem strachu w stan zupełnej bezmyślności, to medytował.
Cóż to za diabeł ten Kulawy Piotr? Co za złowroga postać kryje się za tym przezwiskiem?
W tym miejscu przypomniało mu się, że Brona ma na imię Piotr. Wystarczyło tego skojarzenia, by pan Szarotka zaczął snuć zawiłe kombinacje myślowe, które miały go doprowadzić do zdemaskowania tego łotra tu, na miejscu, w tym fotelu, tylko drogą dedukcji, dzięki sprawności jego umysłu.
Z tych myślowych łamigłówek nic jednak nie wyszło, natomiast pan Szarotka uprzytomnił sobie, że do tej pory nie podjął decyzji: pójść czy nie.
Kiedy uprzytamniał sobie, jak to będzie szedł sam, już wieczorem, w to dzikie, ustronie, a potem będzie musiał wejść do tego przeklętego, groźnego młyna, by stanąć oko w oko z mordercą, ogarniało go takie przerażenie, że decyzja wydawała mu się tylko jedna – nie iść!
Ale nie iść – znaczyło oczekiwać nagłej, tragicznej śmierci! Nie wiedzieć kiedy, gdzie i z czyjej ręki spadnie cios, bać się każdego załamania muru, każdego skrzypnięcia drzwi, każdego szelestu, każdej ciemności!
A więc iść? Po co? Czego może chcieć od niego ten typ, ten kulawy morderca? Jeśli się ukaże, to znaczy, że się zdemaskuje? A jeśli tak, to czyż jest możliwe, by pozostawił przy życiu swego rozmówcę? Więc pewno będzie w masce… Na samą myśl o rozmowie z zamaskowanym człowiekiem przeszedł pana Anzelma dreszcz zgrozy i ciekawości.
Tak! Tak się to zapewne odbędzie! Zamaskowany kulas o potężnych barach i przepitym, zachrypniętym głosie, brutalna twarz skryta za czarną szmatą! A przed nim on, Anzelm Szarotka, z wyniosłą i pogardliwą miną, nieugiętym, śmiałym spojrzeniem, rzuca mu w zamaskowaną gębę słowa oskarżenia i potępienia!
W tej chwili pan Szarotka powziął decyzję. A więc dobrze, pójdzie! Już on mu pokaże! Spotkanie wyznaczone jest na szóstą, zdąży więc wrócić na siódmą na kolację. Myśl o kolacji z kolei nasunęła panu Anzelmowi drobny problem – co dzisiaj dadzą na stół? Dzisiaj jest piątek, więc…
I tu pan Anzelm powściągnął dalszy bieg myśli, zatrzymując się na dwóch słowach: dzisiaj piątek… dzisiaj piątek… A którego?
Przedwczoraj była środa, jedenastego… więc dzisiaj piątek… trzynastego…
Zimna dłoń strachu znów chwyciła za gardło pana Szarotkę.
Piątek, trzynastego, a on ma wdawać się w taką awanturę? Nie, za nic! Samobójcą nie jest!
Jednocześnie w skołatanej głowie pana Szarotki budzi się refleksja: No dobrze, nie pójdzie, a co tam było w liście? „Jeśli nie przyjdziesz – nóż między żebra.”
Pan Anzelm westchnął ciężko i powtórnie przetarł zroszone potem czoło. Oto problem: Iść – niedobrze! Nie iść – również źle!
W tym momencie pan Szarotka raptownie zmrużył oczy, a chytry uśmiech rozchylił mu usta. Wszystko stało się dla niego jasne.
Niebezpieczeństwo tkwiło gdzie indziej, a przewrotność losu jest głębsza, niż przypuszczał! Fałszywa decyzja, powzięta w związku z fatalną datą, miała doprowadzić do jego zguby! Miała potwierdzić fatalność cyfry trzynaście! O mały włos, a właśnie popełniłby ten błąd: piątek, trzynastego, należy więc nie iść. Fałszywa decyzja powzięta z powodu fatalnego dnia, a w konsekwencji – śmierć od noża!
Zatem – iść. Niech się dzieje co chce.
Powzięta decyzja podniosła pana Anzelma na duchu. Zmrużył oczy i zimnym, twardym spojrzeniem obiegł pokój. Potem spojrzał na zegarek.
Dochodziła szósta. Takie położenie wskazówek na cyferblacie bynajmniej nie przypadło mu do gustu. Wolałby porozkoszować się jeszcze swoją odwagą i pogardliwą beztroską, w jaką zdołał siebie wprawić. Natomiast bezpośrednia realizacja postanowienia była niezbyt przyjemna. Toteż pan Anzelm wstał z fotela raczej z ciężkim sercem.
Młyn stał cichy i ciemny. Ciepłe blaski zachodzącego słońca ślizgały się po wodzie polerując pomarańczowymi refleksami jej powierzchnię.
Pan Anzelm skradał się niczym tygrys w dżungli. Za każdym niemal krokiem czujnie rozglądał się wokoło, przystawał, nasłuchiwał.
Nic jednak poza monotonnie szemrzącą wodą nie mąciło ciszy.
Zachowując jak najdalej posuniętą ostrożność pan Szarotka dotarł do młyna. Stanął na chwilę przed uchylonymi drzwiami, których zapewne nie pozwalała domknąć złamana zawiasa, i zatopił spojrzenie w czerń zionącą z tej szczeliny. Potem posunął się o kilka kroków i przekrzywił na bok głowę, by ułowić najmniejszy szelest, który mógłby dotrzeć doń z wnętrza.
W dalszym ciągu panowała jednak zupełna cisza. Szarotka zdecydował się ostatecznie i przekroczył próg. Trącone ramieniem drzwi skrzypnęły zgrzytliwie.
Wewnątrz młyna było prawie ciemno. Po prawej ręce ujrzał jednak pan Szarotka zarys idących na poddasze schodów. Nie było tu nikogo.
Z determinacją ruszył ku schodom. Uważnie spoglądał pod nogi i wolno wstępował coraz wyżej, z trudem utrzymując równowagę, gdyż poręcz była złamana.
Kiedy wspiął się na kilka stopni, przystanął i spojrzał w górę. Nad nim znajdował się prostokątny otwór, prowadzący na poddasze. Gdzieś w pobliżu musiało znajdować się okno, gdyż widział nad głową pomarańczową smugę słonecznego blasku, w którym drgały drobinki pyłu.
I właśnie w tej smudze blasku, u brzegu otworu, ujrzał pan Szarotka czubki butów i kawałek nogawicy spodni. Resztę zasłaniał deskowany strop. Buty wystawały nieco poza brzeg otworu. Podczas gdy pan Szarotka wpatrywał się w nie znieruchomiały z przerażenia, poruszyły się nieznacznie i znikły z jego pola widzenia.
Wszystko odbyło się w jednym krótkim momencie i wśród zupełnej ciszy. Jednak było tego dość dla napiętych nerwów pana Anzelma. Nigdy potem nie mógł sobie przypomnieć, jak znalazł się na dole i jak wypadł przez uchylone drzwi na dwór.
Rozległ się za nim szyderczy śmiech, przeciągły i pełen – jak wydawało się panu Anzelmowi – szatańskiej złośliwości. Ten niesamowity śmiech rozlegał się rażącym dysonansem w ciszy wieczoru i jeszcze długo brzmiał w uszach uciekającego pana Anzelma.