ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Hempel obudził się późno. Leżał jakiś czas przypominając sobie nocne zdarzenia, a potem, już w czasie ubierania się, zaczęły mu przychodzić do głowy różne aspekty nowo powstałej sytuacji.

Mimo zdarzeń minionej nocy głównym tematem tych rozważań było nieoczekiwane wyjaśnienie Brony, dotyczące przygód Szarotki. Przypomniała mu się jego teza o X i Y… Więc wyjaśnienie tych wypadków było tak proste i tak – dziecinne! Więc okazał się takim idiotą! Poczuł złość na smarkaczy, którzy swoimi głupimi kawałami zrobili błazna nie tylko z Szarotki, ale – co tu dużo gadać – i z niego! No, ale i z Brony też, przynajmniej początkowo.

To stwierdzenie sprawiło mu pewną satysfakcję. Musiał jednak równocześnie przyznać, że jedynie Brona, ze swoją powściągliwością w wydawaniu sądów, nie uległ ogólnej psychozie. Natomiast reszta towarzystwa, nie wyłączając jego samego…

– Szkoda słów… – mruknął badając w lustrze świeżo wygolony policzek. – Ta banda wystrychnęła nas wszystkich na dudków.

A swoją drogą, kiedy Brona ostrzegał mnie przed fałszywą wymową faktów, wiedział już, drań, czemu to mówi – myślał schodząc ze schodów w poszukiwaniu „drania”, na którego był nie wiadomo dlaczego równie zły, jak i na grupę winowajców.

Dom był pusty. Minął jadalnię i salon i wyszedł na taras. Ale i tu nie było nikogo.

Postanowił odszukać Bronę, by zakończyć z nim nocną rozmowę i usłyszeć resztę wyjaśnień.

Zadanie to okazało, się łatwe, gdyż schodząc z tarasu dojrzał pomiędzy owocowymi drzewami słomkowy kapelusz o szerokich kresach, zasłaniających twarz właściciela. Udał się w tym kierunku. Zastał Bronę na ogrodowej drabinie. Zrywał jabłka i wkładał je ostrożnie do zawieszonego na szyi kosza.

– Oto ogrodnik doskonały! – rzucił dziennikarz zamiast przywitania. Poranna złość na towarzysza nocnej przygody już minęła.

Brona wydostał najpierw głowę spomiędzy liści, po czym schylając się w dół odrzekł:

– Prasa raczyła już wstać?

– Raczyła. I przychodzi powitać mistrza od owoców i zagadek.

– Coś nowego? – mruknął Brona schodząc z drabiny.

– Nie. Za to kupa wątpliwości.

Brona stanął na ziemi, ostrożnie zsunął z szyi skórzany pas i postawił kosz przy drabinie. Potem wolno wyciągnął z kieszeni paczkę z papierosami i podsunął ją Hemplowi.

– Nie, dziękuję. Natomiast bardzo bym chciał zadać panu parę pytań.

Przy ciągnącym się obok szpalerze malin stała sklecona z paru desek ławka. Skierowali się ku niej.

Kiedy usiedli, Hempel jakiś czas przyglądał sie ciężkiej kamiennej bryle domu, widocznej ponad krzakami malin. Szary, zwalisty jego masyw odcinał się ostro na lazurowym tle nieba. Widać było okna piętra, które biegły szeregiem czarnych prostokątów.

– Przede wszystkim jestem ciekaw – odezwał się dopiero po dłuższej chwili – jak pan odkrył, że wszystkie przygody Szarotki to po prostu kawały młodzieży? Trzeba przyznać, że wykazali dużą pomysłowość i spryt. Najpierw twarz za szybą, potem wołanie o pomoc, znikające zwłoki… Jednym słowem, nie najgorsza satyra na kryminalny romans. Kiedy dzisiaj rano zastanawiałem się nad tym, musiałem podziwiać ich przebiegłość, no i – małpią złośliwość. Niech pan sobie uprzytomni, w jaki prosty, a zarazem dowcipny sposób zaaranżowali całą scenę z zaprowadzeniem Szarotki do miejsca, gdzie położył się Wieleń w zafarbowanej koszuli. No i wykorzystanie naturalnej scenerii podziemia. Można by się z tego istotnie uśmiać serdecznie, gdyby te żarty robili między sobą, ale wybór Szarotki na, że się tak wyrażę, ofiarę, może i uzasadniony, był jednak moim zdaniem bardzo lekkomyślny.

Brona palił papierosa i słuchał nie przerywając. Kiedy Hempel zamilkł, obrócił ku niemu twarz.

– Dlaczego lekkomyślny?

– Bo Szarotka jest chory na serce. Farsa mogła z łatwością zamienić się w dramat.

– Istotnie – rzucił cicho Brona. – Są jednak i inne dowody świadczące o lekkomyślności tych młodych ludzi.

– Co pan ma na myśli?.

– Chociażby to, że robiąc kawały zaciemnili w niesłychany sposób okoliczności dramatu, który nie wynikał z farsy, lecz rozgrywał się obok niej.

Poza tym w dużej mierze ułatwili przestępcy jego akcję.

– Czyżby?! W jaki sposób?!

– Myląc ślady i ułatwiając mu penetrację piwnicy.

– Jak to? – Hempel uniósł brwi do góry. Brona pozostawił to pytanie bez odpowiedzi.

Dziennikarz rzucił mu krótkie, badawcze spojrzenie, jednak, wiedziony zawodową intuicją, poniechał podtrzymywania tego wątku. Milczał więc przez pewien czas, potem odezwał się:

– Czy może mi pan wytłumaczyć, co oznaczały białe krzyżyki zrobione kredą na kamieniach w piwnicy?

– Przypuszczam, że były to znaki orientacyjne, za pomocą których nasz nocny gość zawczasu oznaczył sobie miejsce, gdzie należy kopać.

– Ach! Przypomina mi się teraz, że przed kilku dniami zginęła Stankowi taśma miernicza. Słysząc o tym nie przypuszczałem, że był to pierwszy sygnał zapowiadający dalszy bieg wypadków.

– Wydaje mi się, że ma pan rację. Gdybyśmy znaleźli tę taśmę, byłaby to poszlaka bardzo wyraźna.

– Zastanawiałem się, skąd pan wiedział, gdzie urządzić zasadzkę, obecnie już sobie sam odpowiadam na to pytanie. Znaki zrobione kredą na podłodze piwnicy były tą wskazówką.

– Zupełnie słusznie.

– Teraz wracam do swego pierwszego pytania, na które nie otrzymałem odpowiedzi. Mianowicie, jak pan doszedł do wyjaśnienia istotnego sensu początkowych wypadków? Przyznaję, że takie rozwiązanie nawet mi na myśl nie przyszło.

Nie wiem, czy przypomina pan sobie nasze początkowe rozmowy na ten temat. Już wówczas podkreślałem istnienie dwóch uderzających okoliczności.

– Nie przypominam sobie.

– Pierwsza, że mimo dokładnych relacji świadków brak było mordercy i zamordowanego, a druga, że wszystkie zdarzenia obracały się wokół osoby Szarotki.

– Tak, istotnie mówił pan coś w tym rodzaju…

– Były to pierwsze spostrzeżenia. Po znalezieniu koszuli, już sądząc z koloru plam, wiedziałem, że nie była to zaschnięta krew. Plamy takie mają zupełnie inny wygląd i zabarwienie. Analiza potwierdziła moje przypuszczenia.

– Teraz to wygląda zupełnie niewinnie, wówczas jednak cały dom był pod wrażeniem tych wypadków.

– Dla mnie już od dawna zeszły one na drugi plan – mruknął Brona.

– Tak. Śmierć Procy radykalnie zmieniła sytuację. Na scenie rozpoczął się dramat. Jak dziwnie splotły się tu ze sobą groteska i tragedia!

– Wiążą je niewidocznie nici, a groteska była tylko maską, za którą bynajmniej nie kryje się twarz błazna – powiedział cicho Brona patrząc przed siebie.

Hempel obrzucił go znów szybkim spojrzeniem.

– Odnoszę wrażenie, że więcej pan wie, niż mi mówi – odezwał się z lekką prowokacją w głosie.

Przez twarz Brony przewinął się charakterystyczny dla niego lekki uśmiech, nic jednak nie odpowiedział.

Hempel nie nalegał. Ciągle jeszcze nie mógł się wyzbyć nurtującej go nieufności. Tkwiła gdzieś stale na dnie duszy, milkła na dłuższe okresy, a potem z powodu jakiegoś gestu, spojrzenia czy rzuconych słów odzywała się raptownie, natrętna i niepokojąca.

Obecnie opanował ją jednym refleksem myśli – wspomnieniem wypadków ostatniej nocy. Poza tym zaabsorbowany był problemami, których wyjaśnienia oczekiwał od swego towarzysza.

Poruszył więc następne zagadnienie, które zresztą niepokoiło go od czasu, kiedy dowiedział się o zniknięciu kluczy.

– Należy obecnie jak najprędzej zawiadomić milicję o zdarzeniach tej nocy… – powiedział zmierzając do celu okrężną drogą.

Brona wolno obrócił się ku niemu. Twarz jego, przesłonięta szerokim rondem kapelusza, pozostawała w cieniu i Hempel nie mógł dojrzeć jej wyrazu.

– Dlaczego?

– Przede wszystkim dla zorientowania czynników śledczych w dalszym przebiegu sprawy, a poza tym niech pan nie zapomina, że Bolesza siedzi w areszcie pod zarzutem morderstwa. Wypadki, które zaszły już po jego zatrzymaniu, czynią jego winę bardzo problematyczną.

– Dlaczego? – powtórzył pytanie Brona.

– Jak to dlaczego?! – oburzył się Hempel. – Trudno jest siedzieć w areszcie i jednocześnie ganiać nocą po podziemiach! Nie mogę sobie wyr obrazić, by działała tu jakaś szajka! Jestem przekonany, że zabójca Procy i nasz przeciwnik z piwnicy to jedna i ta sama osoba.

– Skąd to przypuszczenie? – spytał Brona. Hempel zamilkł, zaskoczony. Musiał w duchu przyznać rację Bronie: żadnych konkretnych dowodów na potwierdzenie swojej tezy nie widział. Mimo to ze względów już ambicjonalnych upierał się przy swoim zdaniu.

– Skąd? – odparł zaczepnie. – Stąd, że istnienie szajki w tak małym gronie jak nasze nie dałoby się ukryć.

– Nie twierdzę, że nie ma pan racji, nawet jestem skłonny podzielić pana zdanie, że działa tu jeden człowiek, ale trzeba zdawać sobie sprawę, iż jest to tylko nasze subiektywne przekonanie, nie oparte na żadnym materiale dowodowym. Ostatni pana argument jest słaby i mogę go od razu zbić.

– No, proszę – rzucił wyzywająco Hempel.

– Żarty z Szarotki zorganizowała grupa osób. Czy istnienie tej „szajki” dało się tak łatwo zdemaskować?

– Ma pan rację – przyznał Hempel.

– Nie jest więc wykluczone, że i w omawianym wypadku działa tu jeśli nie szajka, to jakiś drugi przestępca, towarzysz Boleszy, który po jego aresztowaniu kontynuuje akcję wspólnie zapoczątkowaną. Zresztą – Brona machnął dłonią -. nic mu się nie stanie, jeśli posiedzi parę dni dłużej…

– Parę dni? Czy sądzi pan, że sprawa wyjaśni się w tak krótkim czasie?

– Proszę nie zapominać, że obecny turnus kończy się właśnie za parę dni.

– Cóż z tego?

– Gdyby sprawca nie został zdemaskowany tu na miejscu, jest wątpliwe, by w ogóle udało się go ująć.

– Nic jednak nie wskazuje na to, by władze istotnie interesowały się tym, co się tu dzieje! I dlatego uważam, że jest rzeczą konieczną niezwłocznie ogłosić – wypadki dzisiejszej nocy!

– Dlaczego niezwłocznie? Nie widzę powodów do tak wielkiego pośpiechu…

– Jak to?! Czyż nie obawia się pan, że tajemniczy osobnik po prostu nam zwieje?! Wówczas nie będzie wielkich szans na złapanie ptaszka! Wydaje się, że główny cel już osiągnął, jest w posiadaniu nie znanego nam łupu, który wykopał w piwnicy! Kto wie, czy już obecnie nie jest on bardzo daleko od nas!

– Ba! Gdybyż chciał popełnić taki błąd!

– Błąd? Dlaczego?

– Bardzo proste: uciekając, od razu siebie zdemaskuje. Jestem pewien, że nasz przeciwnik jest na tyle sprytny, że to rozumie. Zresztą, po co ma się spieszyć? W razie przedwczesnego opuszczenia tego miejsca, rysopis jego dotrze do wszystkich stacji kolejowych i każdego posterunku MO. W tych warunkach, wbrew temu, co pan sądzi, miałby on bardzo mało szans na uniknięcie aresztowania. Tak długo natomiast, dopóki nie wiemy, kto to jest, ma on nad nimi dużą przewagę. Proszę być zupełnie spokojnym, nasz tajemniczy współtowarzysz wczasów będzie siedział cicho do końca turnusu i wyjedzie razem ze wszystkimi. O ile…

– O ile?

– …nie uda się nam zdemaskować go przed wyjazdem obecnych gości pensjonatu.

– Hm… – mruknął Hempel. – Jest pan, panie Brona, ogrodnikiem doskonale znającym swój fach.

– Zawód ogrodnika nie odbiera umiejętności logicznego myślenia. – sucho odparł Brona.

– Więc, według pana, człowiek, którego nieobecność stwierdzimy w najbliższym czasie, będzie poszukiwanym przez nas sprawcą?

– O ile jego nieobecność nie będzie wytłumaczona w inny sposób, to tak.

Hempel wzruszył ramionami, po czym odpowiedział z ironicznym uśmiechem:

– Sprawcą lub… nową ofiarą.

Brona pominął tę uwagę milczeniem. Po chwili wstał i sięgnął po kosz. Hempel nie ruszył się z miejsca.

– Wydaje mi się – powiedział unosząc głowę – że należałoby powiedzieć parę ostrych słów tym żartownisiom.

– Tak. Trzeba im dobrze natrzeć uszu. No i wytłumaczyć Szarotce sens jego przygód. Obie te rozmowy powinien pan przeprowadzić jak najprędzej.

Hempel chciał spytać, dlaczego właśnie on ma spełnić tę misję, ale Brona zarzucił już kosz na ramię i odszedł do swojej roboty.

Była to ostatnia rozmowa Hempla z Broną. Dalsze wypadki zaczęły następować po sobie tak szybko, że nie było już czasu na ich omawianie. Rozpoczęły się on od zupełnie błahego faktu, który jednak stał się przysłowiowym kamykiem pociągającym za sobą lawinę.


* * *

Hempel po rozmowie z Broną bezskutecznie szukał Kuszara lub któregoś z członków jego „szajki”. Spotkał ich wszystkich dopiero przy stole podczas obiadu. Idąc do jadalni przypomniał sobie słowa Brony i zastanawiał się, czy wszyscy będą obecni.

Nikogo nie brakowało prócz – Brony.

Kiedy już obiad się zaczął, a jego miejsce pozostawało puste, dziennikarz nie mógł opanować budzącego się niepokoju i zwrócił się do Kolarskiej:

– Czy nic pani nie jest wiadomo, dlaczego pan Brona nie zjawił się do stołu?

Słowa te rzucone wśród ciszy, jaka panowała przy posiłku, wywołały konsternację. Wszyscy raptownie przestali jeść i skierowali spojrzenia na puste krzesło Brony.

Kolarska zmieszała się i z niepokojem popatrzyła na Hempla.

– Nie wiem… – odpowiedziała z wahaniem – dopiero teraz uprzytomniłam sobie, że istotnie brak pana Piotra.

– Że też jakoś nikt z nas tego nie zauważył – odezwała się pani Wieczorek odsuwając talerz z nie dokończoną zupą. – Czy nikomu nie mówił o swoich zamiarach?

Odpowiedziało jej pełne wymowy milczenie.

Hempel obrzucił towarzystwo szybkim spojrzeniem. Panowała wyraźna konsternacja.

Przyszło mu jednocześnie na myśl, że opinia Brony o znaczeniu czyjejś nieobecności obecnie obciąża jego samego. No, ale ostatecznie jedno jest bezsporne – Brona i gość w piwnicy to na pewno nie jeden i ten sam człowiek! A więc?

Znów koncepcja wspólnika? Nie, to nie ma sensu! A zatem…

Myśli te przesuwały się przez głowę Hempla w ciągu paru sekund. Kiedy uprzytomnił sobie, że przecież razem z Broną czatowali w piwnicy na tajemniczego złoczyńcę, poczuł, jak zimny strach chwyta go za gardło…

Czyżby obecnie Bronę miało spotkać nieszczęście? Był bardzo odważny, ale przecież i ostrożny, pełen rozwagi…

Ciszę przerwał głos pana Szarotki:

– Nie ulegajmy psychozie, proszę państwa, trudno przypuszczać, że każda nieobecność ma to samo znaczenie.

– Moje uznanie, panie Szarotka – odezwał się z kolei Sosin, ale takim tonem, że trudno było zorientować się, czy kpi czy też mówi poważnie.

Jednak Jolanta musiała nie mieć wątpliwości co do intencji swego towarzysza, gdyż rzuciła zaczepnie:

– W zupełności zgadzam się z panem Anzelmem! Nikt nie chce się przyznać, ale wszyscy mamy pietra i w byle błahym fakcie dopatrujemy się nie wiadomo czego!

– Mówisz tak dobitnie przede wszystkim dlatego, żeby uspokoić własnego pietra – odparł jej spokojnie Sosin.

Wieleń roześmiał się trochę zbyt hałaśliwie. Ten nie podtrzymany przez nikogo objaw wesołości jeszcze bardziej podkreślił nastrój pełen napięcia, który już nie minął do końca obiadu.

Hempel wstał od stołu ostatni, gdyż samotnie kończył poobiednią fajkę. Już miał zamiar opuścić jadalnię, kiedy zauważył przywołujący go gest Kolarskiej.

– Panie Oskarze – szepnęła mu, gdy zbliżył się do niej – telefon nie działa…

– Co pani mówi! Zepsuty?

– Nie wiem… To wszystko coraz bardziej działa mi na nerwy!

– Proszę na razie nikomu o tym nie mówić. Przypuszczam, że Brona zjawi się niedługo.

Pożegnał Kolarską. Kiedy wchodził do salonu, doszły go przez otwarte na taras drzwi głosy rozmowy.

Ruszył w tym kierunku i zastał niemal całą „paczkę” zebraną na leżakach. Tematem rozmowy była zaskakująca nieobecność Brony. Hempel oparł się o framugę drzwi i obserwował towarzystwo. Dopiero gdy rozmowa w pewnej chwili urwała się, zabrał głos:

– Niestety brakuje nam do kompletu pana Sosina, mimo to chcę z waszym zespołem aktorskim odbyć mały palawer.

Oderwał się od framugi drzwi, przeszedł przez taras i usiadł na kamiennej balustradzie. Odwrócili się ku niemu, nikt jednak nie odpowiedział na ten wstęp.

– Zapewne wiecie od kolegi Kuszara, że wasza akcja pod kryptonimem „Duchy w zamku” została zdemaskowana? W związku z tą sprawą chcę państwu powiedzieć parę słów. Otóż nie można zaprzeczyć, reżyseria tej komedii była dobra. Inscenizacja, charakterystyka i tak dalej. Ale są tu dwa aspekty, które psują smak tego pasztetu, i o nich postanowiłem z wami pomówić.

Hempel przerwał na chwilę i powiódł spojrzeniem po słuchaczach. Jolanta siedziała na leżaku i podparłszy brodę dłonią, patrzyła mu w twarz. Wieleń słuchał z pochyloną głową, a Kuszar, który siedział obok na balustradzie, kiwał nonszalancko nogą z ironicznym uśmiechem na ustach.

– Zatem, punkt pierwszy – ciągnął Hempel. – Jak powiedziałem, kawał i w pomyśle, i w wykonaniu był dobry, trudno tego nie przyznać. Nie wzbudziłby zapewne żadnych zastrzeżeń, gdyby jego ostrze zostało skierowane w któregoś z was. Jednak jako cel swoich żartów wybraliście człowieka znacznie od was starszego, co już dyskwalifikuje grę, a poza tym łagodnego, dobrodusznego, prostolinijnego w myślach i postępowaniu. Z takiego człowieka oczywiście kpić jest najłatwiej, ale też w tych okolicznościach nawet najdowcipniejszy żart będzie zawsze niesmaczny. Poza tym wykazaliście wielką lekkomyślność: czy nie przyszło wam bowiem na myśl, że starszy pan mógł to napięcie nerwowe przypłacić zdrowiem? Przecież nikt z was nie wiedział, czy na przykład stan jego serca pozwala na bezkarne przeżywanie takich, bądź co bądź, silnych wzruszeń.

Ponieważ żaden ze słuchaczy nie zabierał głosu, Hempel po małej pauzie ciągnął dalej:

– Teraz chcę przejść do drugiego punktu tej sprawy. Chodzi mianowicie o to, że do zaaranżowanej przez was farsy wplótł się dramat. Wasza akcja w znacznym stopniu zaciemniła tło tego dramatu, wprowadziła duże zamieszanie i dezorientację przy ustalaniu śladów istotnych i fałszywych, a nawet, co muszę specjalnie podkreślić, istnieje opinia, że w ten sposób ułatwiliście akcję przestępcy, który działa na tutejszym terenie. Może wam to nastręczyć jeszcze sporo przykrości.

– Już mi to dzisiaj powiedział pan Brona – odezwał się Kuszar.

– Czy rozmawiał z panem na ten temat?

– Tak.

– Czy konkretyzował swoje zarzuty?

– Nie, powiedział mniej więcej to samo co i pan.

– A poza tym?

– Poza tym – Kuszar uśmiechnął się z przymusem – zabronił mi powtarzać treść rozmowy.

– Kiedy z panem rozmawiał? To chyba może mi pan powiedzieć. Chodzi mi o zorientowanie się w czasie ze względu na jego nieobecność.

– Krótko przed obiadem. Wałkował mnie blisko pół godziny.

– Co on ma tu do gadania?! – prychnął Wieleń. – Ja bym w ogóle z nim nie gadał!

– Spytaj go sam! – odburknął mu Kuszar. – Ja wolałem nie zadrażniać sytuacji. Zresztą… – zamilkł nagle.

– To jest wszystko, co chciałem wam powiedzieć – zakończył rozmowę Hempel. – Żałuję, że nie było tu pana Sosina, mam nadzieję jednak, że powtórzycie mu ten pogląd na sprawę, jaki wam przedstawiłem.

Dziennikarz wstał z balustrady i skierował się ku drzwiom. Jolanta zerwała się na nogi i zastąpiła mu drogę. Hempel dostrzegł łzy w jej oczach.

– Chcę panu powiedzieć, i to nie tylko w swoim imieniu, bo na pewno chłopcy czują to samo… Jest mi bardzo przykro z powodu pana Anzelma. Bardzo go polubiłam – mówiła szybko i bezładnie – on jest naprawdę taki, jak pan powiedział, i dlatego… Ale początkowo wyobrażaliśmy go sobie zupełnie inaczej. Przeprosimy go i mam nadzieję, że nam wybaczy. Co zaś do tragicznej śmierci Procy, to przecież nie mogliśmy przypuszczać, że coś takiego się stanie…

Hempel stał przed dziewczyną i jakiś czas obserwował jej twarzyczkę, na której malowało się podniecenie i konsternacja.

– Jest to istotnie okoliczność łagodząca, o ile naprawdę tak było. Co zaś do pana Anzelma – Hempel uśmiechnął się – to znając go, przypuszczam, że nie będzie długo żywił urazy, zwłaszcza jeśli pani będzie wyrazicielką waszej skruchy.

Jolanta odpowiedziała mu uśmiechem i wyciągnęła rękę, którą dziennikarz, ostatecznie rozbrojony, uścisnął. Potem udał się na poszukiwanie pana Szarotki, z którym miał do odbycia następną rozmowę.


* * *

Ciepłe popołudnie, błękitne i rozsłonecznione, falujące powietrzem na dalekich stokach wzgórz pokrytych ścierniskami i już pustych, dzwoniło i brzęczało, bzykało, szemrało i szeleściło życiem owadziego pospólstwa. Od czasu do czasu ciemną smugą mignęła jaskółka, a z nadrzecznych gąszczy dolatywał ptasi świegot.

Słońce zniżało się już ku horyzontowi i krajobraz zaczynał nabierać pomarańczowych odcieni. Jolanta po rozmowie z Hemplem starała się uporządkować myśli i uspokoić wzburzenie wywołane wyrzutami sumienia.

Zdawała sobie sprawę, że pierwsza myśl, istota pomysłu, pochodziła od niej, że mimo późniejszej zmienionej sytuacji ona była inicjatorką całej tej historii.

Czuła teraz ostre wyrzuty sumienia, gdyż istotnie bardzo polubiła pana Szarotkę. Ten dziennikarz ma zupełną rację – nie wypadało obierać za cel kpin tego miłego, łagodnego starszego pana.

Ścieżka idąca w stronę młyna wiła się łagodnymi skrętami w dół. Jolanta była już u jej krańca, kiedy za krzakami usłyszała kroki. Przystanęła wystraszona. Po chwali zza zakrętu ukazał się Sosin.

Uradowana, ruszyła mu naprzeciw.

– Ach, Janku, jak to dobrze, że cię spotykam! Jestem w podłym nastroju i potrzebuję twego towarzystwa!

– Dlaczego właśnie mego? – Sosin szedł z książką w ręku i płaszczem przerzuconym przez ramię. – Znowu kłótnia z Jurkiem?

– Nie, nie to. Chodź ze mną, jesteśmy już w pobliżu młyna, usiądziemy i powtórzę ci rozmowę, jaką mieliśmy z Hemplem. Sosin zawahał się przez chwilę.

– No dobrze – rzekł wreszcie. – Nadstawię ci kieszeń i płacz do woli.

– Właśnie potrzeba mi trochę twoich kpinek, dobrze mi zrobią…

Zanim doszli na miejsce, Jolanta już zdążyła powtórzyć towarzyszowi reprymendę, której niedawno musiała wysłuchać.

– Rozłóż płaszcz – rzuciła, kiedy już znaleźli się nad wodą.

Sosin bez słowa rozpostarł płaszcz i gestem ręki zaprosił, by usiadła. Nie czekając na dziewczynę sam wyciągnął się na trawie.

– Więc Hempel uważa, że Szarotka nie był właściwym obiektem do robienia żartów? – rzucił od niechcenia, podkładając ręce pod głowę.

– Tak. I na ten temat wygłosił krótki, ale treściwy speach. A najprzykrzejsze jest to, że ma zupełną rację… – Jolanta podkurczyła nogi pod siebie, obciągając sukienkę wokół kolan. – Dodał też, że w ten sposób zaciemniliśmy właściwy obraz sytuacji, w jakiej zginął Proca.

Sosin leżał z rękami podłożonymi pod głowę i milcząc wpatrywał się w niebo.

– Poza tym zrobił jeszcze jedną uwagę, która mnie niepokoi.

– No…

– Ostrzegł, że możemy mieć jeszcze z tego powodu przykrości ze strony organów śledczych.

– Phi… Sądząc po ich dotychczasowej gorliwości w prowadzeniu dochodzenia, możemy się zbytnio tego nie olfawiać… Chociaż ten szpicel Bezpieki tu węszy, nic nam ostatecznie nie mogą zrobić.

– O kim ty mówisz? – Jolanta, zdziwiona, szeroko otworzyła oczy.

– Nie domyślasz się? No ten dziennikarz Hempel…

– On? – zdumiała się dziewczyna. – Czy się nie mylisz?

Sosin obrócił się „na bok i spojrzał ironicznie na towarzyszkę.

– Wyobrażasz sobie, że mógłby inaczej asystować przy przesłuchaniu?

Jolanta milczała, zaskoczona trafnością tej uwagi.

– Nie przyszło mi to na myśl – rzuciła wreszcie z wahaniem. – Ostatecznie jednak jest on dziennikarzem, więc z tej racji mógł być obecny przy śledztwie…

– Nie bądź naiwna!

– No dobrze – zastanowiła się Jolanta – przypuśćmy, że tak jest… Co on tu robi? Po co go przysłano? Przecież był tu przed śmiercią Procy, a nawet przed naszym przyjazdem?

Sosin wzruszył ramionami.

– Bo ja wiem… Może to po prostu zbieg okoliczności?

– Nie wierzę w takie zbiegi okoliczności – Jolanta wyciągnęła się na płaszczu. – Och! Co ty tu masz, że tak mnie uwiera?! – mówiąc to podniosła się i bezceremonialnie sięgnęła do kieszeni płaszcza, na którym siedziała.

Uniosła rękę trzymając okrągłe ebonitowe pudełeczko.

– No proszę, przecież to jest calówka Stanka, której tak szukał!

Sosin usiadł i wpatrywał się w mały przedmiot przez przymrużone powieki. Potem przeniósł wzrok na dziewczynę.

Jolanta, która go obserwowała z zaciekawieniem nie pozbawionym ironii, spojrzała w jego oczy i raptem przeniknął ją dreszcz strachu. W oczach człowieka, który bez słowa patrzył na nią, ujrzała jakąś badawczą, drapieżną dociekliwość.

Ta zastraszająca nieoczekiwana zmiana, jaką naraz dostrzegła w spojrzeniu człowieka, którego, jak się zdawało, znała tak dobrze jako przyjemnego towarzysza urlopowego pobytu, trochę kpiarza, trochę cynika, ale o zachowaniu poprawnym w każdej sytuacji – była tak nagła, tak zaskakująca, że daremny okazał się wysiłek opanowania raptownego niepokoju.

Sosin zdawał się jednak nie spostrzegać jej zdenerwowania. Dziwny wyraz jego oczu zniknął nagle, patrzyły znów jak zwykle z pobłażliwą ironią, a spokojny uśmiech ukazał się na jego twarzy.

W tym momencie Jolancie wróciła pewność siebie i chwilowe uczucie strachu minęło bez śladu.

– Dlaczego nie przyznałeś się, że ją wziąłeś, ty złodzieju! – rzuciła żartobliwie, już swobodnym tonem.

Sosin machnął ręką.

– Głupstwo, zapomniałem o niej zupełnie, nawet teraz już nie wiem, na co mi była potrzebna!

– Po co ci była potrzebna, to wiem, tylko dlaczego jej nie zwróciłeś.

– Wiesz? – Znów szybkie, badawcze spojrzenie, którego jednak dziewczyna nie zauważyła.

– Przecież widziałam, jak wymierzałeś nią podłogę w piwnicy. Chodziło ci o ustalenie, gdzie ma leżeć Wieleń, żeby jego głos dotarł do pokoju Szarotki!

– Ach tak… – słowa brzmiały spokojnie – istotnie, przypominam sobie…

– No widzisz. Wezmę tę calówkę i zwrócę Stankowi, bo znów zapomnisz.

Sosin nie odpowiedział. Siedział teraz z kolanami podciągniętymi pod brodę. Objął je ramionami i schyliwszy głowę wpatrywał się w gładką taflę wody rozpostartą tuż przed nimi.

Lśniła ciemną powierzchnią. Pełgały po niej tu i ówdzie krótkie refleksy słonecznych błysków, którym udało się przedrzeć poprzez konary drzew rosnących na przeciwległym brzegu. Kwiaty lilii rozchyliły białe czasze nad wielkimi płatami liści i ostrym rysunkiem odbijały się w ciemnej powierzchni wody. Szarozielone plamy rzeżuchy ciągnęły się smugami przy brzegu.

Było cicho i spokojnie.

– Możesz ją sobie wziąć, to nie ma znaczenia. Przy tej okazji przeproś Stanka i jakoś mnie wytłumacz – odezwał się wreszcie Sosin.

– Dobrze – Jolanta schowała calówkę do kieszeni spódnicy. – Obecnie, kiedy już nasze kawały zostały wykryte, nie będzie trudno wytłumaczyć jej zaginięcie.

Sosin pominął tę uwagę milczeniem. Odezwał się dopiero po pewnej chwili:

– Wróćmy jednak do poprzedniego tematu. Wydaje mi się, że wiem, dlaczego ten dziennikarz tu węszy.

– No to powiedz, dlaczego?

– Nie mam jeszcze zupełnie jasnego obrazu, ale wczoraj zrobiłem w młynie ciekawe odkrycie. Przypuszczam, że będzie ono stanowiło rozwiązanie całej zagadki.

Sosin mówił wolno nie patrząc na Jolantę.

– Znalazłeś coś? – zapytała żywo.

– Owszem, coś bardzo ciekawego… i nie wiem, jak to sobie wytłumaczyć… Mogę ci pokazać…

Jolanta już zerwała się na nogi.

– Chodź, jestem szalenie ciekawa!

Sosin wstał wolno i schylił się po płaszcz.

– Zachowaj to na razie przy sobie, dobrze? – poprosił kierując się w stronę młyna.

– No oczywiście, ani słówka nikomu!

Sosin szedł pierwszy, a za nim Jolanta, podniecona i ciekawa.

Kiedy znaleźli się w mrocznym wnętrzu starej rudery, towarzysz dziewczyny obrócił się i usiłował zamknąć za sobą drzwi.

– Nie chcę, żeby nas zaskoczono – mruknął wyjaśniająco. – Może ktoś nadejść.

– Kto może tu przyjść? Wszyscy siedzą w domu!

– Kuszar lub Wieleń, jeśli powiedziałaś im, dokąd idziesz.

– Nikomu nic nie mówiłam, możesz się nie obawiać!

Drzwi nie chciały się jednak zamknąć całkowicie. Stare, zardzewiałe zawiasy i zarośnięty zielskiem próg pozostawiły szparę szerokości dwóch stóp. Sosin dał spokój bezowocnym usiłowaniom i obrócił się ku dziewczynie.

– Mogę się nie obawiać… – powtórzył – to dobrze, moja kochana…

Uśmiech, który pojawił się na jego twarzy, sprawił, że Jolanta poczuła, jak zimna dłoń strachu ściska jej gardło. Nie miała jednak czasu na dalsze refleksje, gdyż w tej chwili ogarnęła ją nagła ciemność.

Rozpaczliwy opór i bezładne szamotanie się pod narzuconym na głowę płaszczem trwały krótko. Po chwili stała z rękami skrępowanymi na plecach i kneblem na ustach, przywiązana do jednego ze słupów.

Zmęczona walką, z trudem łapiąc oddech, rozszerzonymi przerażeniem oczami patrzyła na swego oprawcę.

Sosin spokojnym gestem poprawił sobie włosy. Potem obrócił się ku dziewczynie i zanim przemówił, dłuższy czas przyglądał się jej z jakimś bezdusznym, zimnym zainteresowaniem.

– No tak… Miałaś pecha, żeś znalazła tę głupią calówkę. Może nie widzisz związku pomiędzy tak błahą przyczyną a swoim obecnym położeniem, więc zaraz ci ten związek wyjaśnię. Otóż gdybyś powiedziała komuś, że znalazłaś u mnie calówkę, byłoby to tak zwane brakujące ogniwo. Twierdzisz również, że widziałaś, jak mierzyłem w piwnicy podłogę? Okoliczność godna ubolewania, zważywszy na pewną nocną przygodę, jaką niedawno miałem.

Nie mogę dopuścić do jakichkolwiek rozmów na ten temat. Wszelkie ślady muszą być zatarte… zupełnie i całkowicie… Twój głupi język mógłby mi bardzo zaszkodzić, i to w momencie, gdy stoję o krok od całkowitego sukcesu. Zatem muszę cię zmusić do milczenia, niestety, moja droga, do milczenia całkowitego, zupełnego, tak, bym mógł się czuć z tej strony zupełnie bezpieczny. Jesteś chyba na tyle inteligentna, że rozumiesz, co mam na myśli…

Umilkł na chwilę, rozglądając się wokół siebie. We wnętrzu młyna panował mrok. Tu i ówdzie poprzez szczeliny rozeschniętych, zmurszałych belek przeświecała jasność uchodzącego dnia, a jedynie przez nie domknięte drzwi padała większa smuga światła. Znajdowały się one na wprost Jolanty, która słuchając z przerażeniem groźnych słów, rzucanych cichym, spokojnym głosem, widziała przed sobą skrawek czerwonego już nieba i kilka zielonych iści zwisających na nieruchomej gałęzi.

Sosin odwrócił się od dziewczyny i zaczął czegoś szukać w ciemnościach wypełniających głębię wnętrza. Dochodził stamtąd jego głos, gdyż zaczął mówić dalej:

– Trochę mi ciebie jednak żal, bo jesteś młodą i ładną dziewczyną. Mimo że jesteś Polką, podobałaś mi się, w czasie gdyśmy razem wyprawiali te błazeńskie hece, które tak mi pomogły w wykonaniu mego zadania. Nakryłaś mnie nieoczekiwanie i w najgłupszy sposób, zresztą podobnie jak Proca… I dlatego podzielisz jego los, z tą różnicą, że obecnie nie potrzebuję się spieszyć. Muszę usunąć twoje zwłoki, to jest bardzo ważne…

Schylił się i wyciągnął coś z mrocznego kąta. Po chwili ukazał się dźwigając duży kamień. Rzucił go obok dziewczyny i strzepnął ręce.

– Uff… jest dostatecznie ciężki, natychmiast pójdziesz na dno… Zanim znajdą ciało, upłynie parę dni… A tyle czasu właśnie mi potrzeba. Teraz należy zastanowić się, czym go przywiązać…

Począł znów szperać w mroku, skąd wyciągnął kawał drutu. Prostował go w ręku.

Jolanta, nie mogąc wydobyć głosu, przyglądała się tym czynnościom rozszerzonymi ze zgrozy oczami. Stała pod słupem z rękami przywiązanymi na plecach do żelaznego pierścienia zwykłym paskiem od płaszcza.

– To nam powinno wystarczyć – rzekł w pewnej chwili Sosin. – Przygotuję zaraz wszystko, a potem zaniosę cię na miejsce. Ostrzegam, żebyś się nie rzucała, gdyż zmusisz mnie do brutalności. No tak… te druty wystarczą, obwiążemy nimi kamień, a później… Jeśli chodzi o ciebie, to nie wyglądasz na to, byś dużo ważyła… Cała trudność w tym, że nie mogę cię zepchnąć wprost z brzegu…

Owinął kamień drutem, sprawdzając, czy się nie ześlizguje.

– Nie myśl, że ci ktoś pomoże… A ta wasza milicja i ta wasza Bezpieka – machnął ręką, a krótki zjadliwy uśmiech wykrzywił mu usta – głupcy, którzy nie mają pojęcia o tym, jaką stanowimy siłę…

Jolanta jak urzeczona wpatrywała się w mordercę, który mówił bez przerwy, chcąc sobie powetować czas milczenia i konieczność skrywania swoich prawdziwych myśli. Była w tym również wyrafinowana intencja przedłużenia chwili poprzedzającej mord, sadystyczna chęć jak najdłuższego dręczenia swej ofiary oczekiwaniem śmierci, okrutne lubowanie się własną mocą – nawet za cenę ryzyka uciekającego czasu.

Mówił coraz bardziej podnieconym głosem. Coraz bardziej ekscytował się własnymi słowami:

– To, że wiesz tak dużo, powinno cię upewnić, że nie możesz mieć żadnych złudzeń co do swego losu. Teraz pożegnamy się ze sobą. Słońce zaraz zniknie i wkrótce zrobi się ciemno. Twoją nieobecność stwierdzimy przy kolacji. Możesz być pewna, że na równi z innymi będę się bardzo niepokoił…

Urwał nagle, gdyż w tej chwili rozległ się z zewnątrz odgłos kroków. Ktoś szedł ścieżką obok młyna.


* * *

Rozmowa z Hemplem ogromnie wzburzyła Anzelma Szarotkę. Kiedy usłyszał wyjaśnienie swoich przygód, początkowo nie dawał wiary słowom dziennikarza, podejrzewając, że on właśnie postanowił z niego zakpić. Pan Anzelm, sam pozbawiony złośliwości, zaczął jednak przypuszczać, że Hempel kpi sobie z niego z zamiarem wyszydzenia tych wszystkich przygód, których bohaterem czuł się dotąd. Dopiero szczegółowe dane, ich rzeczowość i wynikająca stąd przemawiająca do zdrowego rozsądku oczywista szczerość jego rozmówcy ostatecznie pozbawiły pana Anzelma jakichkolwiek złudzeń.

Rozgorzały więc w nim dwa uczucia, które jak mógł starał się przed dziennikarzem ukryć. Pierwsze, silniejsze, to rozczarowanie i konsternacja, że do tego stopnia dał się nabrać, drugie – to złość na wykonawców całej hecy, żal do nich, że na ofiarę swoich żartów został wybrany nikt inny tylko właśnie on.

Kiedy już wreszcie cała naga i gorzka prawda ukazała się oczom pana Szarotki, zaniechał wszelkiej reakcji zewnętrznej. Siedział przed Hemplem ze spuszczoną głową i w całkowitym milczeniu słuchał końcowych zdań jego relacji. Kiedy ten w pewnej chwili przerwał, pan Szarotka wstał nagle i nie patrząc na dziennikarza rzucił poprzez zaciśnięte usta:

– Dziękuję panu za wyjaśnienie tej historii. Sam zresztą coś podobnego podejrzewałem od początku… Muszę jednak przyznać, że trochę mnie to zaskoczyło. Tacy mili i sympatyczni, zwłaszcza ta panienka… Nigdy bym nie uwierzył… No, mniejsza z tym – machnął dłonią – zechce mi pan wybaczyć, pójdę teraz na mały spacer.

Idąc pan Szarotka jeszcze raz odtwarzał w myślach ubiegłe zdarzenia i wzburzenie jego zamiast maleć, rosło coraz bardziej. Rozpamiętując fakty mimo woli ekscytował się i coraz większa, coraz zapamiętalsza złość go ogarniała. Nie zdając sobie sprawy wszedł na ścieżkę prowadzącą do młyna. Kiedy już zbliżał się do rudery tkwiącej niby stary, pochylony grzyb pod rozłożystymi drzewami, wściekłość jego, rzec można, doszła do zenitu.

I właśnie wtedy przez szparę uchylonych drzwi zmurszałego budynku wyleciały dwa damskie pantofle. Jeden upadł mu pod nogi, drugi zaś uderzył go w czoło.


* * *

Sosin przypadł do szczeliny drzwi i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz obserwując Szarotkę idącego w stronę młyna.

Jolanta ujrzała go również. Widziała, jak zbliżał się z pochyloną głową, wymachując rękami, pogrążony w myślach. Ratunek był blisko, wystarczył jeden okrzyk, jedno głośniejsze poruszenie, by zwrócić uwagę idącego, a tym samym ściągnąć pomoc.

Dziewczyna rozumiała to dobrze, była jednak zupełnie bezradna. Musiała patrzeć z rozpaczą w sercu, jak Szarotka zbliżał się coraz bardziej, by za chwilę zniknąć z jej pola widzenia.

I wówczas w głowie dziewczyny raptownie zrodził się pomysł ratunku.

Miała na nogach płytkie, letnie pantofelki bez pasków, a nogi miała nie skrępowane. Myśl tylko o sekundę poprzedziła czyn. Najpierw jeden zamach stopą, potem drugi i oto celnie rzucone pantofle wyleciały na zewnątrz.

– Dii verfluchte Schwein! - zabrzmiał rzucony przez zęby, przytłumiony okrzyk Sosina, który momentalnie wyszarpnął z kieszeni rewolwer i ująwszy go za lufę, przyczaił się za drzwiami.

Pan Szarotka na widok wylatujących pantofli, z których jeden w dodatku bezceremonialnie walnął go w głowę, wpadł w pasję, do jakiej jest zdolny tylko człowiek o łagodnej naturze. Paru susami dopadł drzwi, szarpnął je gwałtownie i wpadł do środka.

Szybkość jego skoku spowodowała, że cios rękojeścią rewolweru, wymierzony w jego skroń, chybił.

Pan Anzelm nie zdawał sobie sprawy z przebiegu tych zdarzeń i szczęścia, które wierne mu było w tej chwili. Ujrzał jedynie Sosina robiącego krok do tyłu, zamach jego ramienia, by powtórzyć uderzenie, potknięcie się o obwiązany drutem kamień i upadek na plecy.

Sosin padając uderzył głową o jeden z okutych żelazem słupów i znieruchomiał, zemdlony. Rewolwer poleciał gdzieś do tyłu, w mrok zaścielający kąty.

Pan Szarotka zaś stanął i ująwszy się pod boki jakiś czas spoglądał na leżącego, potem przeniósł wzrok na skrępowaną dziewczynę, która oczyma błagała go o pośpiech, w udzieleniu ratunku, zanim morderca nie odzyska przytomności.

Pan Anzelm w pierwszej chwili nie mógł wydobyć głosu, gdyż zasapał się mocno, ale kiedy przemówił, słowa popłynęły szybko:

– No tak! – rzucił zjadliwie. – Więc jeszcze wam mało! Znów wymyśliliście nowy kawał, żeby mnie nabrać i zmusić tym razem do zagrania roli donkiszota! Ale tym razem już dość, moja panno! Myślisz, że cię będę rozwiązywał i pocieszał, żebyście potem ze mnie kpili razem z tym komediantem, co teraz udaje zemdlonego, tak jak tamten udawał trupa?! Tę scenkę zagrajcie już sobie beze mnie! Ja już się nie dam nabrać!

Z tymi słowami pan Anzelm obrzucił miażdżącym spojrzeniem skrępowaną dziewczynę i nie rzuciwszy okiem na leżącego Sosina, wyszedł z młyna. Jolanta widziała go jeszcze chwilę, jak szedł ścieżką, aż zniknął jej z oczu za zakrętem. Pozostała zmów sam na sam ze swoim oprawcą, który lada chwila mógł wrócić do przytomności.

Minuty mijały, długie jak wieczność. Dziewczyna szarpała ręce chcąc uwolnić się z więzów, były to jednak daremne wysiłki.

I oto z (przerażeniem ujrzała, jak zemdlony najpierw się poruszył, a po chwili usiadł z wysiłkiem, ujmując głowę w dłonie. Jeszcze na wpół przytomnym spojrzeniem rozejrzał się dokoła. Widok związanej dziewczyny musiał mu przywrócić pamięć, gdyż spojrzał przytomniej, a potem, podpierając się rękami, z trudnością stanął na nogi. Chwiał się jeszcze, ale już coraz pewniejszymi krokami podszedł do Jolanty.

– Ty świnio! – mruknął przez zęby. – Ty świnio! – powtórzył. – I tak cię wykończę, bo za dużo wiesz! Zanim ten dureń sprowadzi pomoc, będzie już po wszystkim! Gdzież, u diabła, podział się mój rewolwer… Uff… ależ mnie boli głowa…

Schylił się nad kamieniem, dźwignął go z trudem i wyszedł z nim na dwór. Jolanta słyszała, jak szedł wzdłuż brzegu. Potem rozległ się głuchy stuk rzuconego na ziemię ciężaru. Po chwili Sosin zjawił się we drzwiach.

– Uprzedzam, że nie będę zbyt delikatny, jeśli zaczniesz brewerie.

Odwiązał ją od słupa i brutalnie pchnął przed siebie.

Загрузка...