Abel pożyczył od sąsiada konia i bryczkę i zabrał Karine do położonej pięć kilometrów dalej hodowli psów. Dzień był piękny, powietrze rozbrzmiewało brzęczeniem pszczół i trzmieli, fruwały motyle, koła bryczki wesoło turkotały po kamienistej drodze. Lekkie powiewy wiatru kołysały żytem na polu, przypominającym morskie fale.
– Wiesz przecież, że nie musisz kupować szczeniaka, jeśli żaden ci się nie spodoba – tłumaczył Abel.
– No tak, oczywiście – szepnęła Karine.
Siedziała smutna obok Abla, z rękami bezwładnie opuszczonymi na kolana, w starej muślinowej sukience w łączkę, którą Christa wybrała jej na tę okazję. „To na wszelki wypadek, żeby piesek nie zniszczył ci nowego ubrania, jeśli rzecz jasna będziesz miała ochotę wziąć go na kolana”.
Abel i Christa mieli w sobie tyle entuzjazmu, tak się cieszyli, że będą mogli podarować jej pieska. A Karine pozostawała obojętna, rzec by można – znieczulona.
Nie wiedzieli, że nad ranem znów jej się to śniło. Słyszała odgłos ciała ciągniętego po ziemi. Uderzenia łopaty. Poszła tam i zobaczyła, że to zabity mężczyzna zagrzebuje w ziemi Runego. Ten człowiek popatrzył na nią i wykrzywił trupią twarz w złośliwym uśmiechu. Karine obudziła się z krzykiem.
Wiedziała, że nigdy nie zdoła uciec od tego, co zrobiła tam w lesie. Jakie znaczenie może mieć w takiej sytuacji szczeniak?
– Tylko je obejrzymy – powtórzyła.
Ale który przyjaciel zwierząt zdołał kiedykolwiek wrócić od szczeniąt z pustymi rękami? Karine przepadła z kretesem, gdy tylko zobaczyła pieski wspinające się na siatkę, z zapałem machające ogonkami, patrzące na nią błagalnie. Zabiorę je wszystkie, pomyślała. Jakże mogłabym któregoś zostawić?
Pozwolono jej wejść za ogrodzenie, stworzonka zaraz ją obskoczyły, chcąc koniecznie się z nią przywitać. Właściciel hodowli wraz z Ablem obserwowali dziewczynkę, która z uśmiechem przekomarzała się ze szczeniakami, pozwalając im wspinać się na siebie, lizać i obgryzać. Zadowolona patrzyła, jak rozwiązują jej sznurowadła.
– Którego mam wybrać? – użaliła się.
I wtedy właśnie go spostrzegła. Stał w innym ogrodzeniu, razem z nieco starszymi pieskami różnych ras. Był rudobrązowy, mały, ale jednak znacznie większy od szczeniąt, które cisnęły się jej da nóg. Trzymał się nieco z tyłu, oklapłe uszy i podwinięty ogon świadczyły o tym, że był poniewierany przez inne psy. Oczy z lękiem spoglądały na Karine, ale zwierzątko nie wydało z siebie żadnego dźwięku, pomimo iż cała gromada hałasowała przeraźliwie.
Jak maluch z domu dziecka, pomyślała Karine. Taki, który zrezygnowany patrzy, jak bezdzietne małżeństwo wybiera młodsze, ładniejsze dziecko.
– Ten – powiedziała Karine.
– Ale on skończył już cztery miesiące – zdziwił się hodowca. – Te koło ciebie mają dopiero osiem tygodni. Możesz obserwować, jak szczeniak się rozwija prawie od samego urodzenia.
– Ten albo żaden.
Mężczyźni wymienili spojrzenia.
– To taka ofiara losu, którą wszystkie inne prześladują – stwierdził właściciel. – Właściwie nie powinno się takich szczeniąt wybierać, może im coś dolegać.
– To znaczy, że trafi do właściwej pani – powiedziała cicho Karine. – Ale może jest już komuś obiecany?
– Nie, nie jest…
– Co się z nim stanie, jeśli nikt go nie kupi?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– No, nie mogę trzymać zbyt wielu psów…
– Chcę tego pieska – oświadczyła zdecydowanie Karine. – Mogę go wziąć, Ablu?
– Oczywiście.
W powrotnej drodze w bryczce uszczęśliwiona Karine siedziała ze szczeniakiem na kolanach. Piesek leżał spokojnie, a ona ostrożnie głaskała delikatne rude futerko.
– To terier irlandzki – stwierdził Abel. – Bardzo dobra rasa, choć niestety niezbyt popularna w Norwegii. Są na ogół oddane i chętnie się uczą. Jak go nazwiesz? Jego rodowodowe imię jest zbyt skomplikowane.
– Jakoś z irlandzka – postanowiła. – Może Shane.
– Szejn? – zdziwił się Abel.
Karine objaśniła pisownię.
– Ale wymawia się Szejn. Myślisz, że coś może mu dolegać?
– Wcale nie musi. Może po prostu nie przepada za towarzystwem innych psów, a bywa, że one wtedy stają się agresywne wobec takiego samotnika. Ale poprosimy, żeby obejrzał go weterynarz. Uprzedziłem chłopców, że to twór pies. Ty jesteś za niego odpowiedzialna.
– Ale od czasu do czasu mogę im go przecież pożyczyć – uśmiechnęła się rozradowana Karine.
– Oczywiście! – śmiał się Abel.
Karine bardzo prędko zrozumiała, ile życia wnosi do domu szczeniak. Pojawił się nowy pan i władca, któremu dziewczynka służyła z wielką chęcią i troskliwie pielęgnowała.
Shane natychmiast postawił na głowie cały dom i wszystkie rodzinne zwyczaje. Stał się centrum zainteresowania. Domownicy znajdowali przyjemność w robieniu sprawunków specjalnie dla niego i trzy czwarte zakupów stanowiły artykuły wybierane pod kątem potrzeb psa. Przy okazji tylko trafiało się coś niecoś dla ludzi.
Shane miał być wychowywany łagodnymi metodami, ale stanowczo, co do tego wszyscy byli zgodni, nawet Karine. Żadnego wylegiwania się po łóżkach, sofach, żadnego żebrania przy stole. Pierwszego wieczoru przygotowano mu posłanie wymoszczone baranim kożuchem i Karine starała się nie słyszeć żałosnych pisków szczeniaka. Rano jednak obudziła się i stwierdziła, że Shane smacznie śpi wtulony w jej kolana. Niemożliwe, by sam zdołał się tak wysoko wdrapać. Albo ktoś przyszedł do jej pokoju i ułożył pieska na łóżku, albo też ona sama zrobiła to przez sen i teraz o tym nie pamięta.
W wielu takich przypadkach, gdy chodziło o Shane'a, miała spore podejrzenia co do Nataniela.
Kupili drogie, eleganckie łóżka dla psa, ale Shane wykorzystywał je jedynie jako trampolinę, umożliwiającą wskoczenie do łóżka Karine. Poza tym jeśli zapodział się gdzieś but, rękawiczka czy jakaś inna fascynująca rzecz należąca do człowieka, trzeba jej było tam właśnie szukać. Psie łóżko do niczego więcej nie służyło.
Szczeniak okazał się niezwykle wymagający i wybredny, z terierami często tak bywa. Shane'owi nic nie smakowało. Wątróbka, owszem, ale resztki z rzeźni absolutnie nie wchodziły w grę. Ryba? Takie kocie jedzenie? Ulubionym daniem był kurczak. Czasami, kiedy Shane odmawiał jedzenia przez wiele dni, Christa kupowała kurczaka u gospodarza, udając, że to dla rodziny (jeden kurczak na dziewięć osób!). Gotowała go potem i czyściła z każdej najdrobniejszej kosteczki i wszyscy uszczęśliwieni patrzyli, jak Shane łaskawie raczy przyjąć kąski z ręki. W rodzinie było wówczas prawdziwe święto. Czasami próbowano go przegłodzić i w ten sposób zmusić do jedzenia. Ale nie, to się nigdy nie sprawdzało, pies czekał na moment, kiedy sam będzie miał ochotę coś przekąsić. A wydawało się, że to nigdy nie nastąpi.
Pewnego dnia Christa i Karine smażyły naleśniki. To powinno mu smakować, stwierdziły. I rzeczywiście, naleśnik zniknął z psiej miseczki. Wieczorem z dumą oznajmiły pozostałym członkom rodziny o doniosłym wydarzeniu. Shane zjadł naleśnik! Teraz będzie dostawał je częściej, choćby i co dzień.
Wkrótce potem Karine postanowiła się położyć. Jakieś paskudztwo w łóżku! Oczywiście, kawałki naleśnika leżały upchnięte pracowicie pod kołdrą i poduszką.
Więcej prób już nie podejmowali.
Wreszcie jednak znaleźli sposób, by zmusić go do jedzenia.
Każdego dnia Abel z Natanielem przygotowywali pożywienie dla ptaków i wiewiórek i wysypywali je w „ptasim kąciku” na podwórzu. Shane szalał przy tym i nie odstępował ich ani na krok. Wracał zwykłe do domu z nosem upstrzonym ziarnem, krztusząc się suchymi płatkami owsianymi.
Zaczęli więc stawiać mu jedzenie w ptasim kąciku. Wypadał z domu i zjadał co do okruszyny, byle tylko nie zostało nic dla ptaków i wiewiórek.
Od tej pory udawało im się przemycić wszystko, czym chcieli go nakarmić. Wiwat konkurencja! Jeśli się chce przeprowadzić swoją wolę, trzeba niekiedy użyć podstępu.
Tak naprawdę to był z niego wielki pies na to, czego jeść nie powinien. Jego pani bezustannie słyszała wołanie: „Karine! Shane zjada tojad!” Szczeniak zrywał listki tych nadzwyczaj trujących roślin rosnących dziko w całym ogrodzie i żuł je, dopóki ktoś nie zdołał mu ich odebrać. Joachim i Dawid, którzy całym sercem pokochali pieska, podjęli się wykopania wszystkich krzaków. Po zjedzeniu ich liści padają krowy, nie wiadomo więc, jak mogłoby się to skończyć dla szczeniaka.
Shane'a ubóstwiali wszyscy z wyjątkiem Efrema. Efrem przez wiele lat był najmłodszym dzieckiem w rodzinie, dlatego też nieznośnie go rozpieszczano. Później urodził się Nataniel, Efrem nie mógł tego ścierpieć. A kolejny rywal w walce o względy – to już było za wiele. Ileż Karine musiała się nasłuchać! „Ten przeklęty stwór znów zostawił kałużę na podłodze!” „Kto ruszał moje papiery? Znów ten diabelski pies?” „Nie ma już nic na kanapki? Pies dostał? Dlaczego zwykły człowiek nie może już w tym domu normalnie żyć?”
– Szkoda mi Efrema – mruknął do Karine Joachim. – Zawsze żal mi ludzi, którzy nie potrafią śmiać się sami z siebie.
Pewnego razu Abel obudził się przerażony w środku nocy. Z początku leżał cicho, nie chciał nic mówić Chriście. Ratunku, czyżbym był już sklerotycznym dziadkiem? pomyślał. Czuł bowiem, że ma mokre prześcieradło. Kiedy jednak się zorientował, że to szczeniak zdołał wgramolić się na łóżko, a on sam jest niewinny, z wielką ulgą wybuchnął śmiechem. Dzięki Bogu, to jeszcze nie skleroza!
Skończyło się jednak dla Shane'a sypianie w łóżkach. Został zapędzony do kąta i tam miało być jego miejsce.
Gdzie znaleziono go nazajutrz? Ułożył się u Nataniela w nogach i naciągnął na siebie kołdrę, tak by nikt przypadkiem go nie zobaczył.
Christa, odkrywszy spisek, zbeształa i psa, i Nataniela. Shane popatrzył na nią zdumiony, po czym wycofał się do łazienki, gdzie udało mu się złapać koniec rolki papieru toaletowego. Zanim ktoś zdążył go schwytać, rozciągnął długą wstęgę przez cały salon aż do kuchni.
Shane'owi powodziło się świetnie.
Nie dokuczały mu żadne większe ani odważniejsze psy, nikt nie odpędzał go na bok. W nowym domu wszyscy ludzie darzyli go miłością, jeden tylko chłopak kopał go, gdy nikt nie widział.
Karine także wiodło się coraz lepiej. Nareszcie miała się kim zajmować, okazywać czułość i miłość bez obawy, że zostanie odrzucona, a jej pojawienie się zawsze budziło radość.
Przyjechali z wizytą Hanna i Vetle. Hannie ciekło z nosa, zanosiła się kaszlem, gdy tylko znalazła się w pobliżu psa, ale razem z Vetlem cieszyła się widząc, jak rozkwita Karine. Zaśmiewała się do łez patrząc na Shane'a, który wdrapywał się na wysoki próg. W pewnym momencie tylne łapy zwisały mu z jednej strony, przednie z drugiej i psiak nie mógł złapać równowagi. Brodą zamiatał podłogę.
Shane okazał się wesołą, dobrą psią duszą. Wszystkich witał jak najserdeczniej, bez względu na to, czy był to złodziej, ksiądz czy inkasent. Wszystkich z wyjątkiem pana domu, Abla. Abel ciężko stąpał w wielkich butach i dla pieska musiało być w tym coś tajemniczego i groźnego, bo ze szczenięcego gardła wydobywało się głębokie warczenie. Ale kiedy Shane'owi pierwszy raz udało się zaszczekać, sam przestraszył się własnego głosu i wziął nogi za pas.
Christa musiała pożegnać się ze swym starym przyzwyczajeniem prowadzenia rozmów z samą sobą. Shane uznał to bowiem za podejrzane i warcząc rozglądał się za osobą wydającą takie dziwne odgłosy.
Kiedy dzwonił telefon, zrywał się i z zapałem obskakiwał osobę, która biegła go odebrać, często więc kończyło się tak, że rozmowy prowadzane były na leżąco, a towarzyszyło temu rozcieranie porozbijanych części ciała.
Samochód uznał za najbardziej fascynującą rzecz pod słońcem. Właścicielem auta był Dawid, ale jeździł nim rzadko. Shane prędko odkrył, że jazda na przednim siedzeniu jest o wiele zabawniejsze niż z tyłu, kiedy więc Dawid miał kogoś wieźć, pasażer musiał bardzo się spieszyć, Shane bowiem pędził jak strzała i często się zdarzało, że ktoś siadał po prostu na nim.
Całe życie w domu Abla i Christy skupiało się teraz wokół psa. Efrem się wściekał, ale Shane był najlepszym lekiem dla Karine. Z tym wszyscy pozostali zgadzali się jednogłośnie.
Życie córek Vetlego i Hanny powoli zmieniało się na lepsze.
Gorzej było z Jonathanem. O jego losie rodzice nic nie wiedzieli. Upływały kolejne bezsenne noce, przepojone lękiem o syna, zostawiając po sobie coraz wyraźniejsze ślady na twarzach obojga. Ale troska i niepokój zbliżały ich do siebie, przydając związkowi nowej głębi.
Na dworcu w Berlinie norweskich i duńskich jeńców podzielono na grupy.
Podróż była nie kończącym się koszmarem. Więźniów dręczyły bóle całego ciała, smród panujący w przepełnionych wagonach towarowych przyprawiał o zawrót głowy, obrzydzenie do raz dziennie wydzielanego jedzenia niejednokrotnie okazywało się silniejsze od głodu. Najgorszy jednak był strach i niepewność, co ich czeka, kiedy dojadą na miejsce.
Nie ciągną nas w taką drogę do Niemiec tylko po to, żeby nas tam zastrzelić” – stwierdził ktoś.
„Obóz pracy” – orzekł ktoś inny. „Pewnie mamy zapracować się na śmierć przy rozbudowie ich sieci kolejowej albo czymś podobnym”.
Bezradni, mrużąc oczy w świetle dnia, stali na stacji, nieświadomi swych dalszych losów.
Oficer z listem w dłoni wyczytywał kolejne nazwiska i rozdzielał więźniów na grupy. Większość załadowano na platformy wielkich ciężarówek. Jonathan przyglądał się i zastanawiał, czy i on tam trafi. Obserwował umęczone, apatyczne twarze więźniów, strach czający się w oczach i wiedział, że on sam wygląda równie nędznie jak oni.
Język miał jak z papieru ściernego, osad na zębach, ohydny smak w ustach, twarz pokrywał kilkudniowy zarost, ubranie miał zakurzone, tu i ówdzie przyczepiło się źdźbło słomy. Brudna bielizna kleiła się do ciała.
Nagle wywołano jego nazwisko, wystąpił więc o krok do przodu. Nie skierowano go jednak na żadną z ciężarówek, nie dołączył też do żadnej z grup na peronie. Stworzył swą własną odrębną grupę!
Oficer posłał mu nieodgadniony krzywy uśmiech i dalej wyczytywał kolejne nazwiska.
Do Jonathana nikt nie dołączył. Widział, że dotychczasowi towarzysze niedoli przyglądają mu się podejrzliwie, ale on był tak samo zdumiony jak oni. Wkrótce ciężarówki załadowane ludźmi odjechały w nieznane.
Jakiś oficer dał Jonathanowi znać, by szedł za nim. Nie patrząc na więźniów, którzy zostali na peronie, Jonathan ruszył za mężczyzną na duży plac przed dworcem. Stał tam elegancki, odkryty samochód, obok kierowcy siedział oficer, a z tyłu przystojny młodzieniec, podobnie jak Jonathan jasny blondyn. Jonathan zajął miejsce obok niego, samochód ruszył.
Rzecz jasna, nikt tu nie musiał się troszczyć o generator gazu!
– Dokąd jedziemy? – spytał Jonathan sąsiada.
Młody człowiek dał mu znak, że ani go nie rozumie, ani chce rozmawiać.
No to nie, pomyślał Jonathan beztrosko. Nie musimy nic mówić, mnie tam wszystko jedno.
Tak naprawdę to wcale nie był tak beztroski, jak udawał sam przed sobą. Znajdował się w kraju wroga, w drodze do nieznanego celu, zdawał sobie sprawę, że po wielu dniach spędzonych w bydlęcych wagonach cuchnie od niego na odległość, czuł się tak straszliwie samotny… Prawdę mówiąc był przerażony do obłędu.
Jechali przez żyzne okolice. Kiedyś musiało tu być pięknie, ale teraz wokół dało się dostrzec ślady wojny. Naloty nie ominęły także Niemiec. Choć znajdowali się w głębi kraju, wyraźnie widać było, że rozrzucone po równinie wioski nie uniknęły kontaktu z mrocznymi ptakami nieba, bombowcami. Większość ludzi, których spotykali, zarówno kobiety, jak i mężczyźni, ubrani byli w swego rodzaju mundury, a w ich zmęczonych twarzach trudno było doszukać się radości zwycięstwa.
Mężczyzna siedzący przy Jonathanie starał się trzymać od niego jak najdalej. Nic w tym dziwnego, chłopak najchętniej też by się od siebie odsunął. Czuł się jakby wyrzucony poza nawias ludzkiej cywilizacji. Nigdy bardziej nie tęsknił za czystą wodą, szczoteczką do zębów, gorącą kąpielą i świeżym ubraniem.
Ale kiedy będzie mógł to dostać?
Niektórzy z jego współtowarzyszy podróży w wagonie mieli kłopoty z żołądkiem, wywołane zgniłą wodą stojącą w beczce. Gdyby i jemu się to przytrafiło, zwątpiłby w sens życia. Chyba że na horyzoncie zamigotałoby jakieś światełko, zwiastujące nadzieję na poprawę losu.
Na razie jednak trudno mu było nawet to sobie wyobrazić.
Jechali bardzo długo. Jonathan, który nie jadł od poprzedniego dnia, odczuwał coraz większy głód. Na szczęście szum silnika zagłuszał głośne burczenie pustego brzucha.
Akurat w momencie, gdy postanowił wreszcie zapytać dwóch niedostępnych mężczyzn na przednim siedzeniu, dokąd go wiozą, samochód z głównej drogi skręcił w długą aleję.
No, nareszcie coś się zaczyna dziać, pomyślał Jonathan.
Nie wiedział jednak, czy to dobrze, czy źle. Raczej to drugie…
Zajechali przed olbrzymi dwór, weszli do imponującego hallu z marmurowymi schodami, eleganckim łukiem prowadzącymi na piętro. Umundurowane służące o twarzach bez wyrazu przyjęły dwóch młodych mężczyzn. Na widok Jonathana cofnęły się odruchowo, ale postawna kobieta kazała mu iść za sobą labiryntem korytarzy do łazienki.
Dzięki Bogu, pomyślał Jonathan.
Jeśli jednak miał nadzieję, że pozostawią go samego, to był w błędzie. Olbrzymka dotrzymała mu towarzystwa, pomogła zdjąć ubranie i na nic się zdały jego protesty: został wyszorowany od stóp do głów. Z obrzydzeniem dwoma palcami chwyciła jego stare ubranie i dokądś je wyniosła. Za chwilę pojawiła się z czystą jasnobrązową koszulą, brązowymi spodniami i wyprasowaną bielizną.
Te rzeczy były już przez kogoś używane, pomyślał Jonathan. Trudno, są uprane. I Niemcom wiele można zarzucić, ale na pewno są czyści i pedantyczni, pocieszał się jak umiał.
Kobieta dała mu też przybory do golenia i szczoteczkę do zębów w etui. Sprawdził najpierw dokładnie, czy i ona była używana. Wydawało się jednak, że nie, więc po starannym spłukaniu pod bieżącą wodą posłużył się nią razem ze słodko-kwaśną pastą.
Kiedy zakończył toaletę i włożył ubranie, od razu poczuł się znacznie lepiej.
A kiedy kobieta powiedziała coś jakby „essen” – jeść, i poprowadziła go do innej części domu, pomyślał: Zupełnie nieźle jak na obóz koncentracyjny!
Pora jednak była już dość późna i młody człowiek, który podróżował razem z nim, wstał od stołu i opuścił jadalnię. Jonathan zorientował się, że wiele osób przed nim jadło już obiad, on był najwyraźniej ostatni.
Kiedy w samotności spożywał posiłek, jakiego nie dane mu było posmakować od wybuchu wojny, usłyszał dobiegający gdzieś z oddali szum wielu głosów: męskich i kobiecych. Odniósł wrażenie, że świetnie się bawią.
Cóż to, na miłość boską, za miejsce? I co ja tu robię? zastanawiał się.
Zanim skończył jeść, w domu zapanowała cisza. Nie bardzo wiedział, czego od niego oczekują. Z wahaniem wstał od stołu i wyszedł do hallu.
Natychmiast natknął się na jakąś kobietę, oczywiście w mundurze. Gestem dała mu znać, że ma iść za nią, i wkrótce znalazł się w gabinecie lekarskim. Kobieta poleciła mu się rozebrać i wyszła.
Na dworze było już ciemno. Jonathan czuł się niepomiernie zagubiony i bezradny, niczego nie pojmował. Zdjął ubranie, zostając w samych kalesonach, a potem usiadł na obciągniętej skórą kozetce i czekał.
Przez jakieś dziesięć minut nic się nie działo. Oczywiście Jonathanowi przyszło do głowy, że mógłby się ubrać i opuścić pałac, ale zdrowy rozsądek podpowiadał, że nie jest to najszczęśliwszy pomysł.
Od dawna miał wrażenie, że jest obserwowany, ale z zewnątrz nikt nie mógł tu zajrzeć. Podniósł wzrok i…
Tam! Pomiędzy dwoma szafkami ściennymi dojrzał nieduży otwór w ścianie. A więc go szpiegowali, i to prawdopodobnie kobiety, bo od pewnego czasu już nie widział mężczyzny. No cóż, niech się gapią, niczego ciekawego nie zobaczą.
Jonathan nie dał po sobie poznać, że odkrył wizjer. Siedział spokojnie, aż wreszcie usłyszał zbliżające się głosy, męskie głosy.
Do gabinetu weszli dwaj mężczyźni w białych lekarskich kitlach i zaczęli, ignorując Jonathana, dyskutować na jego temat. Rzecz jasna nie rozumiał wszystkiego, co mówili, posługiwali się bowiem fachowymi wyrażeniami, wyraźnie jednak najbardziej interesował ich jego wygląd. Z uznaniem pokiwali głowami, mówiąc „typowo nordycki”, a potem zaczęli obmierzać go wzdłuż i wszerz. Szczególnie starannie zajmowali się wymiarami głowy Jonathana.
Gut, gut, powtarzali raz po raz, a w pewnej chwili usłyszał nawet: Perfekt.
Następnie zażądali, by zdjął kalesony.
Jonathan, który do tej chwili panował nad sobą, uznał, że miarka się przebrała. Zdecydowanie odmówił wykonania polecenia.
Twarze lekarzy zmieniły się w jednej chwili nie do poznania, biło z nich lodowate zimno, a jeden wyciągnął pistolet. Upokorzony Jonathan musiał rozebrać się do naga.
Obejrzeli go starannie, kiwając głowami z aprobatą. Potem kazali mu się ubrać i wyjść z gabinetu.
Odetchnął z wyraźną ulgą.
W hallu znów pojawiła się olbrzymka. Zaprowadziła go na piętro, wpuściła do pokoju i zamknęła za nim drzwi.
Bez wątpienia była to sypialnia, kiedyś z pewnością elegancko umeblowana, świadczyły o tym jedwabne tapety na ścianach i sztukateria na suficie. Teraz pokój urządzony był z wielką prostotą, dwa łóżka po obu stronach okna, poza tym absolutne minimum sprzętów.
Ponieważ pora była już bardzo późna, a Jonathan śmiertelnie zmęczony długą podróżą, zdecydował się na to, czego, jak sądził, oczekiwano od niego. Postanowił położyć się spać z nadzieją, że poranek przyniesie mu wyjaśnienie.
Zanim jednak wskoczył do łóżka, stanął przed pewnym problemem: nie mógł zgasić lampy w suficie. Umieszczona była zbyt wysoko, by jej dosięgnąć, a w ścianie nie było żadnego kontaktu. Najwidoczniej dla wszystkich świateł istniał centralny wyłącznik. Nieprzyjemnie było kłaść się w pełnym świetle, ale kiedyś przecież je zgaszą, pomyślał. Mimo wszystko spróbuje zasnąć.
Udało mu się to zadziwiająco szybko.
W pewnym momencie odniósł wrażenie, że drzwi się otworzyły, że ktoś stoi nad nim i bacznie mu się przygląda. Był jednak zbyt znużony, by zareagować, nie wiedział nawet, gdzie się znajduje, wydawało mu się, że jest w domu i że matka przyszła staranniej go okryć. Za chwilę zapadł w głęboki sen.
Obudziło go żałosne łkanie gdzieś w pobliżu.
Dość długa chwila upłynęła, zanim zdołał otworzyć oczy. Światło paliło się nadal, wstrząśnięty przypomniał sobie, gdzie jest. Jęcząc obrócił się na łóżku, noce spędzone w wagonie towarowym dały się odczuć w mięśniach i stawach.
W drugim łóżku ktoś leżał.
Jeszcze jeden biedaczysko zamknięty w tej dziwacznej twierdzy; sądząc po głosie, bardzo młody chłopiec.
Może on zna jakieś wytłumaczenie? Chyba stoją po tej samej stronie?
Chrząknął, chcąc dać chłopakowi znać, że się obudził.
Natychmiast dwoje wielkich zapłakanych oczu wyjrzało spod kołdry. Potargane, jasne długie włosy!
Dziewczyna? Cóż to, do licha…?
Jonathan usiadł na łóżku. Sprawdził, czy ubranie leży przyzwoicie złożone na krześle, w panice zastanawiał się, jak zareagować na tę omyłkę. Nie mógł nikogo wezwać, przy łóżku bowiem nie było żadnego dzwonka, nie mógł wstać, to nie wypadało, choć przydzielono mu piżamę. A ta biedna dziewczyna…
Zanim wyrwany ze snu zdążył przypomnieć sobie kilka uspokajających słów, pisnęła:
– Ich hab' solch Angst!
– Proszę się nie bać, proszę – wyjąkał po niemiecku. – Nic pani nie zrobię. Zaszła jakaś fatalna pomyłka! Jak mogli dopuścić do takiego zaniedbania!
– Pomyłka? – powtórzyła zdumiona.
– No tak, umieścili nas w jednym pokoju. Jeśli pani będzie tak dobra, by się odwrócić, zaraz wstanę i sprowadzę tu kogoś.
Nadal wpatrywała się w niego, nic nie rozumiejąc, ale posłusznie odwróciła głowę. Jonathan wyskoczył z łóżka i szarpnął drzwi.
Były zamknięte.
– Klucz? Czy pani go ma? – zapytał.
– Nein – odparła. Usiadła na łóżku, podciągnąwszy kołdrę pod samą brodę, i zaraz znów uderzyła w płacz. – Co mam teraz zrobić? To moja ostatnia szansa, a tak się boję, a pan też nie chce i…
– Chwileczkę, proszę nie płakać – mówił Jonathan. – Niczego nie rozumiem. Przyjechałem dziś wieczorem i nie mam pojęcia, gdzie jestem ani co to za dom, i nagle budzę się zamknięty w jednym pokoju z dziewczyną!
– Pan… pan nic nie wie? No to dlaczego pan tu jest?
– No właśnie!
– Pan nie jest Niemcem?
Jonathan prędko wskoczył do łóżka i usiadł niemal tak samo przyzwoicie jak ona. Przez moment miał ochotę identycznie podciągnąć kołdrę, ale uznał to za niemęskie.
– Nie, jestem Norwegiem, i do tej pory nikt mi niczego nie wyjaśnił. Co to za miejsce?
– Ależ to przecież Lebensborn!
– Co to takiego? Nazwa dworu?
– Och, nie, całej organizacji.
– Jakiej organizacji?
– Naprawdę nic pan nie wie? Wszyscy chyba wiedzą, czym jest Lebensborn. Hitler…
Jonathan uciszył ją. Lampa na suficie! Dlaczego światło pali się przez całą noc? Czy i tu jest wizjer taki, jak w gabinecie lekarskim?
Rozejrzał się dokoła. Jeśli chcieli mieć widok na oba łóżka, to wizjer musiał być umieszczony tuż nad oknem…
Tak!
– Do diabła – szepnął Jonathan. – Jesteśmy obserwowani!
Oczy dziewczyny zrobiły się jeszcze bardziej okrągłe. Była bardzo przeciętna, jej największą ozdobę stanowiły długie jasne włosy i niebieskie oczy.
Opowiedział jej o umieszczonym w ścianie wizjerze, prosząc, by nie patrzyła w tamtą stronę, ale ona, rzecz jasna, uczyniła to automatycznie. Nie było gwoździa albo haczyka, na którym mógłby coś powiesić i zasłonić dziurę w ścianie, nie miał też czym jej zalepić. Niestety, skazani byli na spojrzenia obcych ludzi.
– Wydaje mi się, że najlepsze co możemy zrobić, to położyć się spać – szepnął. – Mówię szeptem, bo boję się, że mogą tu też być mikrofony. Bardzo chciałbym się dowiedzieć, gdzie jestem, ale nie będę ryzykować, bo być może ktoś podsłucha naszą rozmowę. Mnie może pani zaufać, jestem człowiekiem honoru – oznajmił jąkając się, bo po niemiecku radził sobie nie najlepiej. – Może więc pani spać spokojnie.
Dziewczyna na te słowa zaniosła się szlochem, całym ciałem wstrząsnęło łkanie, Jonathan zrozumiał tylko, że przez łzy powtarza:
– Ach, co ja biedna teraz zrobię!
– Ależ zapewniam panią, że… – zaczął, ale panna cisnęła w niego poduszką. Urażony odrzucił ją w stronę dziewczyny.
W dusznej sypialni nareszcie zapadła cisza. Jonathan odwrócił się do ściany i próbował zasnąć.
Musiało mu się to udać, by gdy oprzytomniał rano, dziewczyny już nie było. A on niczego nie słyszał.