Karine zabrała się za szkolenie psa.
– Shane! – wołała. – Do nogi!
Pies, ułożywszy się w najwygodniejszym miejscu na sofie, zdumiony podniósł łeb. Co ona znów wymyśliła? pytały jego oczy.
– Do nogi!
Shane ani drgnął. Karine poszła do niego, posadziła go na podłodze i dała kawałeczek ciasta, na który nie zasłużył – bo psa zawsze trzeba nagradzać, kiedy coś dobrze zrobił, tak przynajmniej wyczytała w książce, którą dostała od Dawida.
– Siad! – powiedziała. Shane przyglądał jej się z cierpliwą wyniosłością. Dziewczynka przycisnęła mały zadek do podłogi. – Dobry piesek, zaraz dostaniesz więcej.
Ale co zrobić, jak pies kręci nosem na nagrodę? O tym w książce nie napisano.
Ćwiczyli przez chwilę, w końcu zrobili przerwę.
– Teraz nauczymy cię wracać na miejsce. Na miejsce, Shane! Nie, nie gryź mnie w nogę, ty głuptasie!
Shane uznał najwyraźniej, że to bardzo przyjemna zabawa. Podskakiwał, próbując chwycić zębami za rękaw kurtki Karine.
– Ależ, Shane!
Ach, tak, a więc to nie zabawa? Znów poszedł się położyć i zrezygnowany patrzył na swoją panią, która ściągnęła go z sofy, wymawiając kolejne niepojęte słowo: „Waruj!”.
Wrócił do domu Joachim, Karine spotkała go przy furtce.
– Nauczyłam Shane'a siadać, chcesz zobaczyć? Patrz! Do nogi, Shane!
Pies rzeczywiście przyszedł, ale po to, by przywitać się z Joachimem.
– Siad! – rozkazała stanowczo Karine.
Shane padł plackiem na ziemię.
– Nie, wstawaj, mówiłam „siad”!
Bezlitośnie podniesiono szczeniaka do pozycji stojącej. Tak się zdumiał, że musiał usiąść, by przyjrzeć się lepiej swojej pani. Wywołał tym burzę radości i oklaski. Dostał też nagrodę. Nie bardzo rozumiał, czego to specjalnego dokonał, ale chętnie przyjmował wszelkie pochwały. Dalsze próby jednak okazały się bezowocne.
Joachim śmiał się z Karine.
– W książce napisali, że jeśli pies nie przychodzi, kiedy go wołasz, to nie wolno ci za nim biec. On myśli wtedy, że to zabawa, i ucieka. Powinnaś raczej biec w drugą stronę, wówczas podąży za tobą i możesz dać mu nagrodę.
Karine natychmiast zrobiła tak, jak mówił Joachim.
Wróciła z bardzo nietęgą miną. Joachim zaśmiewał się do łez.
– To największe głupstwo, jakie w życiu słyszałam – powiedziała. – Ja biegnę w jedną stronę, a pies spokojnie wącha sobie kwiatki na drugim końcu ogrodu!
Joachim otarł oczy.
– Dobrze, ja się zajmę tresurą. Zabierzemy się za to porządnie, pójdziemy na łąkę za domem. Masz jego smycz?
Byli gotowi zaczynać. Joachim prowadził Shane'a, szczeniak skakał, chwytając smycz zębami. Bardzo podobała mu się ta zabawa.
– Na miejsce! – Joachim starał się przybrać surowy ton.
Shane patrzył zdumiony, ale zaraz zobaczył kota sąsiadów i chłopak ledwie zdołał utrzymać równowagę.
Wyplątał się ze smyczy, a Karine krztusiła się ze śmiechu.
Shane uznał wreszcie, że wymagają od niego zbyt wiele. Joachim mógł się ćwiczyć w wołaniu „siad”, nie musiał jednak za każdym razem, kiedy chciał to mówić, przyciskać go do ziemi, bo to takie nudne ciągle siadać i siadać.
– Zaraz zobaczysz, jak idzie na miejsce! – zawołał Joachim do Karine. Krótko trzymając psa zaczął maszerować po łące.
Shane odkrył w trawie jakiś nadzwyczaj interesujący zapach i skoncentrował się na nim. Jego pan nie rezygnował. Próbował kolejnej komendy.
– Daj łapę, Shane! Och, naprawdę coraz mniej mu się to podobało!
– Widzę, że i tobie nie bardzo się udaje – stwierdziła Karine nie bez satysfakcji. W kącikach oczu czaił się śmiech.
– Spróbujemy „waruj”. – Joachima nie opuszczał optymizm. – Waruj, Shane! Nie, waruj, mówiłem! O Boże, najwidoczniej wreszcie nauczył się siadać, a wcale nie to miał teraz zrobić!
Joachim usiłował zmusić Shane'a, by się położył, ale pies za każdym razem, gdy pan go przyciskał, natychmiast wstawał. Patrzcie, jaki jestem dzielny, pomagam mojemu panu ćwiczyć się w naciskaniu. Miła zabawa!
Wreszcie Joachim zmusił Shane'a do spokojnego leżenia.
– Teraz od niego odejdę, patrz, Karine! Leżeć, Shane!
Odwrócił się, zrobił krok w przód i Shane uznał, że powinien mu towarzyszyć. A jednak nie! No cóż, znów na ziemię. Powoli zaczyna mnie to gniewać, mówił psi wzrok.
– Siad! – polecił Joachim. Shane usiadł na pszczole. Cóż za scena! Kiedy przenieśli się trochę dalej od niebezpiecznego miejsca, chłopiec powtórzył polecenie. Tym razem szczeniak trafił na oset.
Wreszcie ludzie zrezygnowali. Obojgu wydało się, że z piersi psiaka dobyło się głębokie westchnienie ulgi.
– Bardzo byłeś dzisiaj mądry, Shane. – Joachim energicznie pogłaskał go po grzbiecie.
Shane także był tego zdania.
Joachim popatrzył na szczęśliwą, zarumienioną twarz Karine i spontanicznie uściskał dziewczynkę.
– To było naprawdę zabawne, jutro nastąpi ciąg dalszy.
Karine natychmiast się spłoszyła.
– Muszę już chyba wracać do szpitala – powiedziała. – Zbyt długo mnie tam nie ma i Jonathan na pewno mnie potrzebuje.
– Jonathan? – Joachim patrzył na nią zaskoczony. – Chcesz powiedzieć, że o niczym nie wiesz? No tak, nikt pewnie nie miał odwagi cię powiadomić, byłaś w takim złym stanie.
– Powiadomić, o czym? – spytała wystraszona. – Co się stało z Jonathanem?
– Nie, nic takiego.
Karine mocno ujęła go za ramię i spojrzała prosto w oczy.
– Chcę to wiedzieć!
Joachim westchnął.
– Ten mój za długi język! No cóż, już się nie mogę wycofać. Jonathan został aresztowany. Jest teraz gdzieś w Niemczech.
Twarz Karine pobladła.
– Kiedy to się stało?
– Tego samego dnia, kiedy ty… przeszłaś załamanie nerwowe.
Karine stała, nie była w stanie ruszyć się z miejsca. Radosna chwila minęła, prysnął uroczy nastrój. Joachim dotknął jej, a ona nie mogła tego znieść. Wojna zabrała jej brata.
Ledwie zagojona rana rozjątrzyła się na nowo.
Podczas gdy cała rodzina zamartwiała się o Jonathana, on niemal pławił się w luksusie. Pod względem materialnym niczego mu nie brakowało, ale Jonathan nigdy szczególnie o to nie dbał.
Było mu źle, czuł się jak w nie swojej skórze. Wszystkim najwyraźniej zależało na tym, by było mu jak najlepiej, ale gdy tylko pytał, o co w tym chodzi, albo wywoływał zdumienie swoją nieświadomością, albo też pytani udawali, że go nie słyszą.
Nikt nie chciał udzielić mu żadnych wyjaśnień.
Niewiele co prawda osób spotykał. Służące przemykające niczym duchy, wszystkie równie surowe, stanowcze, ubrane w nieciekawe brunatne mundury z nieciekawym krawatem. Korytarzami wędrowali także lekarze w białych fartuchach, rozmawiając ze sobą przyciszonymi głosami.
Byli także goście czy pacjenci, czy klienci, Jonathan nie wiedział, jak ich nazwać. Tacy jak on.
Ale ich słyszał tylko z daleka, czasami widział spacerujących w parku. Wszyscy chyba mówili po niemiecku.
Kiedy Jonathan pytał, dlaczego nie styka się z innymi, nie otrzymywał odpowiedzi.
Spater! Później.
Z paru jednak słów, które zdołał pochwycić gdzieś w przelocie, zrozumiał, że nie są go pewni. Był cudzoziemcem, prawdopodobnie wrogo nastawionym. „Niech tylko wypełni swój obowiązek” – mruknął ktoś. „Potem…” Dalej następowała nie wróżąca nic dobrego cisza.
Innym razem jedna z umundurowanych kobiet mruknęła pod nosem do drugiej: „Dlaczego by nie Ulrike?”
Pokiwały głowami.
Jonathan przebywał jakby na odrębnym oddziale. Miał swoją sypialnię i niedużą sofę w korytarzu pełniącym funkcję salonu. To musiało mu wystarczyć.
Dwa razy dziennie prowadzono go do jadalni, gdzie spożywał posiłki w samotności, gdy wszyscy inni już wyszli.
Poza tym drzwi były cały czas zamknięte.
Z okna miał jednak widok na park i ciągnące się za nim pola. Na jednym, niedaleko, leżał strącony samolot. Nos zarył się w ziemię, skrzydła i ogon krzywo wisiały w powietrzu. Jeżeli dobrze widział, był to niemiecki samolot. Kiedy usłyszał dobiegający z parku śmiech grających w krokieta i patrzył jednocześnie na strącony samolot, świadczący o tragedii, jaka rozegrała się tak blisko nich, ogarnął go bezsilny gniew. Nie chciał dłużej przebywać w tym uprzywilejowanym miejscu, czuł się podle.
W czasie posiłków starał się najadać niejako na zapas. Nigdy nie wiadomo, co człowieka czeka w przyszłości.
Najbardziej dokuczała mu niewiedza. Miał wrażenie, że w obozie pracy byłoby mu łatwiej. Tutaj wyczuwał coś nienormalnego, członek norweskiego ruchu oporu nie mógł być traktowany prawie jak książę. Owszem, był więźniem, ale nie było to zwyczajne więzienie.
Widywał wielu innych „gości”, ale nie spotkał już dziewczyny, z którą spędził noc w jednym pokoju. Zniknęła.
Mijał drugi dzień jego pobytu. Znów zamknięto go w sypialni.
Światło, tak jak poprzedniej nocy, nie przestawało się palić.
Bał się zasnąć, chciał zobaczyć, co się stanie.
Jeśli w ogóle coś się wydarzy.
Doczekał się. Upłynęła może godzina, Jonathan dalej siedział na stołku, twarzą zwrócony ku drzwiom.
I nagle usłyszał dźwięk klucza przekręcającego się w zamku, delikatnie, ukradkiem.
Doszły go jakieś szepty i stłumiony chichot, a po chwili przez uchylone drzwi do środka wślizgnęła się dziewczyna.
Blondynka jak tamta, ale na tym kończyło się podobieństwo. Tamta była przestraszona i nieszczęśliwa, ta – pewna siebie. Należała do typu silnych bawarskich kobiet, miała pełne kształty, bardzo ładna, świeża, urodzona kokietka. I świadoma swego wdzięku.
– Ach, nie śpisz? – spytała po niemiecku. – Dlaczego?
– Nie mogłem zasnąć – burknął Jonathan.
Odczuwał zakłopotanie. Znów miał dzielić pokój z dziewczyną? Cóż to znowu za pomysły?
I, co gorsza, panna już się przebrała w nocny strój. Miała na sobie jedwabny szlafroczek w stylu orientalnym, przypominający kimono, a pod nim kuszącą koszulkę z czarnej koronki.
A cóż to za strój dla tej rosłej niemieckiej 'Fraulein'!
– Mam na imię Ulrike – przedstawiła się, zerkając spod oka.
Ulrike? No tak, słyszał już to imię, ale o co w tym wszystkim chodzi?
– A ty jesteś Jonathan?
– Tak. Panno Ulrike, bardzo mi przykro ze względu na panią, że musi pani dzielić pokój z mężczyzną. Oni są naprawdę bezlitośni.
Patrzyła na niego oczami okrągłymi ze zdumienia, wreszcie wybuchnęła dźwięcznym śmiechem.
– Ach, du lieber Jonathan – zaćwierkała i zsunęła z ramion jedwabne kimono.
Odwrócił głowę.
– Mogę nie spać przez całą noc, jeśli pani chce się położyć.
– O, przecież wcale nie musimy spać!
Usiadła Jonathanowi na kolanach. Podciągnęła koronkową koszulkę, wyraźnie pokazując, że nie ma nic pod spodem.
Jonathan odchylił się w tył, o mały włos, a wywróciłby się wraz ze stołkiem. Od zapachu jej perfum dusiło go w gardle, a bliskość dziewczyny była jeszcze gorsza. Mocno go objęła i przytuliła.
Chciał się poderwać, wtedy jednak wylądowaliby na podłodze, a on był przecież dżentelmenem.
– Panno Ulrike, myślę… że… pójdę już spać.
– Na to jeszcze przyjdzie czas – zagruchała, łaskocząc go włosami po policzku. – Miło nam się tak siedzi, nicht wahr? Schnaps, ja?
– Czy to jest burdel? – spytał przerażony.
– Burdel? – prychnęła, na moment zapominając o uwodzicielskich sztuczkach: – Nazywasz najznamienitsze naukowe przedsięwzięcie Fuhrera burdelem? A ja niby miałabym być dziwką? No wiesz! Zostałam specjalnie wybrana jako jedna z najbardziej wartościowych… Lepiej zapomnijmy o twoich nierozważnych słowach.
Miękkimi białymi palcami pieściła jego szyję i kark. Jonathan był przerażony sytuacją.
– Przedsięwzięcie naukowe, tak pani powiedziała? Gdyby ktoś wreszcie zechciał mi wyjaśnić, dlaczego tu jestem! – krzyknął ogarnięty niemal paniką, bo dłonie dziewczyny zaczęły błądzić po jego piersi.
– Ależ musisz chyba o tym wiedzieć! Nasza rasa! Czysta, nordycka rasa podbije świat! A my spłodzimy najszlachetniejsze osobniki!
Ocierała się podbrzuszem o jego spodnie. Jonathan wreszcie zdołał złapać ją za nadgarstki i mocno przytrzymując, wstał.
– Czy wyście oszaleli? – zawołał po norwesku. – To nie może być prawda!
– Przestań się wygłupiać – syknęła. – Jesteśmy obserwowani. Czy ta myśl cię nie podnieca?
Jonathan przeszedł na niemiecki:
– Ta druga dziewczyna… Wczoraj w nocy – mówił pospiesznie. – Co się z nią stało?
– Nie nadawała się – odpowiedziała Ulrike obojętnie. – Nikt jej nie chciał. Ale mnie nikt jeszcze nie odmówił, powinieneś to wziąć pod uwagę!
Jonathan spojrzał w jej zimne oczy. A więc wiedziała a wizjerze w ścianie i nie miała zamiaru ponieść porażki.
Zrozumiał, że protesty nic tu nie pomogą. Tak stanowczej kobiety nigdy jeszcze nie spotkał. A drzwi były zamknięte…
– Zaczekaj – powiedział ze spokojem, na jaki tylko mógł się zdobyć. Tu chodziło o czas, o przeciąganie sprawy choćby na całą noc. Bo przecież ona chyba go nie zgwałci!
Ale popatrzywszy na nią, zaczął mieć wątpliwości.
– Nie powiedziałem przecież, że pani odmawiam – zaczął ostrożnie, ale ona natychmiast mu przerwała.
– To znaczy, że robię na tobie… wrażenie? – spytała wyciągając rękę, by to sprawdzić. Uskoczył, ale nie dość szybko. Zdążyła go obmacać.
– Ha! – wykrzyknęła z zadowoleniem. – Naprawdę zrobiłam na tobie wrażenie!
– To tylko odruch warunkowy – stwierdził chłodno. – Absolutnie bez znaczenia.
Schronił się za krzesło.
– A teraz, nim zdecyduję się na coś więcej, chciałbym poznać prawdę – powiedział. – Życzę sobie dokładnego wyjaśnienia: Wczoraj usłyszałem określenie „Lebensborn”. Co ono oznacza?
Zagruchała ze śmiechem jak podlotek z siódmej klasy:
– Podziałało na ciebie! Przyznaj, że na ciebie podziałało!
– Wrócimy do tego później. Najpierw proszę o wyjaśnienie.
Wzruszyła ramionami i usiadła na łóżku. Założyła nogę na nogę tak, by zaprezentować się jak najbardziej kusząco. Zręcznym ruchem nalała trochę alkoholu do głębokiej zakrętki, służącej za kieliszek, podała Jonathanowi, ale on pokręcił głową.
– Prosit – powiedziała i wychyliła duszkiem. – Skąd pochodzisz?
– Z Norwegii.
– Ach, Norwegen! Gross-Deutschland. Na tak, rzeczywiście możesz nic nie wiedzieć o Lebensborn. A to taki wspaniały pomysł!
– Opowiedz mi o tym. Dlaczego tu jestem?
Machnęła ręką, jakby odganiała natrętną muchę. Najwidoczniej odzyskała pewność siebie, gdy przekonała się, że Jonathan zareagował na jej niezawoalowane próby uwiedzenia go.
– Nasza teutońska rasa musi pozostać czysta – wyrecytowała jak papuga. – Praca nad wyeliminowaniem niepożądanych elementów odbywa się gdzie indziej, to nie nasza sprawa. Naszym zadaniem jest spłodzenie idealnych osobników, którzy będą stanowić elitę Fuhrera.
– Tak, to już pani mówiła. Brzmi to jak wymysł szaleńca. Ale co ja mam z tym wspólnego? Jestem Norwegiem, nie interesuje mnie wasza polityka.
– Ależ przecież doskonale nadajesz się do tej roli! Wszystko w tobie jest takie idealne, proporcje ciała, twarz, kolor włosów i oczu, cera, inteligencja…
– Miło to słyszeć – odparł z goryczą. – I co z tego?
– Spłodzimy idealne dziecko, to przecież jasne!
– O, nie – jęknął. – Nigdy w życiu!
– Ty możesz mieć więcej dzieci – mówiła dalej, nie reagując na jego ton. – Rozsiewać swoje…
– Nie jestem rozpłodowym bykiem! – krzyknął zdesperowany. Czuł się jak zwierzę w klatce, które ma ochotę rzucać się na ściany, byłe tylko się stąd wydostać.
Ulrike mocno złapała go za ramię.
– Opanuj się, patrzą na nas! Nie jestem przecież aż tak odpychająca.
– Owszem – wypalił, zapominając o swoim dobrym wychowaniu. – A co się dzieje z dziećmi, które przychodzą na świat tutaj, w tej fabryce! Co oni sobie myślą? Że spłodzę dziecko i nie będę mógł patrzeć, jak się rozwija, jak dorasta? Bo przecież nie mogę ożenić się ze wszystkimi kobietami, zresztą wcale tego nie chcę. W naszej rodzinie wszyscy zajmują się swoimi dziećmi. Porzucić dziecka? Co za hańba!
Ulrike wyjaśniała spokojnym tonem:
– Dzieci, które urodzą się w wyniku tych nadzwyczaj starannie dobranych związków, pozostają pod jak najlepszą opieką, nie musisz się o to martwić. To dzieci Fuhrera, w przyszłości będą stanowić elitę wychowaną w duchu narodowego socjalizmu.
Jonathan trochę się uspokoił. Stał w kącie pokoju i patrzył na dziewczynę, tylko ciężki oddech świadczył jeszcze o niedawnym wybuchu gniewu.
– A pani? – spytał prowokująco. – Jeśli pani należy do tych nadludzi, to dlaczego pani tu przebywa? Nikt pani nie chce? A może po prostu nie może pani mieć dzieci?
– O, oczywiście, że mogę mieć dzieci – syknęła ze złością. – jedno już odstawiłam. Absolutnie idealne dziecko.
– O Boże! – jęknął Jonathan. – Boże, cóż to za koszmar? Czy to dom wariatów?
Ulrike zrozumiała, że z opornym Norwegiem musi postępować nad wyraz delikatnie. Co i raz nerwowo zerkała na wizjer w ścianie, najwidoczniej sprawy nie rozwijały się po jej myśli.
– Mój drogi – zaczęła tonem, jakby przystępowała do ubijania interesu. – Zapomnijmy o wszystkim, w każdym razie na dzisiejszą noc. Przyznaję, że byłam może zbyt bezpośrednia, ale naprawdę nie wiedziałam, że nie zostałeś o wszystkim poinformowany.
Kłamiesz, pomyślał Jonathan. Wybrano cię, żebyś pokonała mój opór.
Z chęcią jednak przyjął zawieszenie broni.
– Czy nie możemy posiedzieć sobie i porozmawiać? – spytała łagodnie. – Lepiej się poznać, nie jestem taka niebezpieczna, jak ci się wydaje.
Nie miał o czym rozmawiać z tą kobietą-potworem.
– Jestem zmęczony, połóżmy się spać?
Na twarzy kobiety pojawił się figlarny uśmieszek, jak gdyby miała zamiar zapytać: „Każde w swoim łóżku?” Zaraz jednak przypomniała sobie reakcję Jonathana i uśmiechnęła się miękko.
– Oczywiście, możemy rozmawiać leżąc.
– Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, wolę spać. I nie życzę sobie żadnych odwiedzin w łóżku. Dobranoc!
Usłyszał jeszcze jej urażone prychnięcie, gdy kładł się, odwracając do niej plecami.
Wkrótce potem Ulrike zabrano z pokoju.
Jonathan popadł w niełaskę. Następnego dnia nikt się do niego nie odzywał.
Jeśli sądzili, że zdołają go skruszyć, byli w błędzie.
Wiedział, że w nocy znów będzie miał gościa, Ulrike albo jeszcze jakąś inną. Musi coś wymyślić! Owszem, nadal mógł odpierać ataki kobiet, ale jeśli to potrwa dłużej, zostanie ukarany, i to ukarany srogo! Może nawet śmiercią. Ci ludzie są zdolni do wszystkiego.
Sytuacja Jonathana w tym luksusowym więzieniu była naprawdę rozpaczliwa.
Szansa pojawiła się podczas obiadu.
Zawyły syreny, oznajmiające alarm przeciwlotniczy. W krótkim momencie chaosu, zanim wszyscy zdążyli zdecydować się, co robić, skorzystał z okazji. Przejście do kuchni było wolne, strażniczka, która go pilnowała, pobiegła szukać koleżanki. Zanim wróciła do niego, był już w ciasnym korytarzu za zamkniętymi na klucz drzwiami. Biegnąc słyszał wściekłe walenie w drzwi.
Korytarz nie był długi. Jonathan zajrzał do kuchni, po której bezładnie kręcili się przerażeni ludzie. Tędy nie mógł iść, dopóki wszyscy stąd nie wyjdą, ale wtedy pewnie będzie już za późno. Spostrzegł dwoje drzwi po obu stronach korytarza, otworzył jedne, schowek, drugie…
Schody do piwnicy.
Zbiegając w dół zorientował się, że wybrał nie najlepszą drogę. Pędził, niemal nie dotykając stopni, za sobą słyszał bowiem wiele, wiele głosów. Prawdopodobnie wcale nie szli za nim, lecz po prostu tędy prowadziła droga do schronu.
Do diaska! Nie mógł tu zostać!
Nieduża nisza, następny schowek… Jonathan wpadł tam, przykucnął.
Gromada ludzi mijała go, wyraźnie się uspokajali teraz, gdy znaleźli się w bardziej bezpiecznym miejscu. Nawoływali się, rozmawiali.
Wreszcie minęli go.
Ale czy wszyscy?
Tak, tak mu się wydawało. Słyszał innych, schodzących drugimi schodami, przyłączyli się do pierwszej grupy. Schron musiał znajdować się gdzieś niedaleko.
Od strony drugich schodów dobiegł go ostry kobiecy głos:
– Norweg uciekł. Nie widzieliście go?
Straszny, przeraźliwy świst zagłuszył wszystko. Gdy powietrzem wstrząsnął huk wybuchu rozrywającego ziemię gdzieś w pobliżu dworu, Jonathan pojął, że oto ma szansę. Wyślizgnął się ze schowka i pognał schodami w górę. Teraz albo nigdy!
Nie może wrócić do części, gdzie były pokoje! Tam zawsze zamykano drzwi na klucz.
Kuchnia…
Była pusta. Przebiegał przez nią, kiedy samolot zrzucał kolejną bombę. Jeśli uderzy tutaj, to koniec ze mną, pomyślał chwytając klamkę. Ale wolę raczej śmierć niż pozostanie w tym okropnym miejscu.
Budynek zatrząsł się w posadach od eksplozji.
Drzwi okazały się zamknięte, ale klucz tkwił w zamku. Kiedy je otwierał, ktoś wybiegł z innych drzwi, prawdopodobnie zmierzając do schronu. Jonathan nie tracił czasu na sprawdzanie, czy go odkryto, nie śmiał też zamknąć drzwi za sobą, by nie ściągać na siebie uwagi. Bezszelestnie przebiegł przez korytarz kuchenny w stronę wolności. Drzwi wejściowe także były zamknięte, ale jednym ruchem przekręcił klucz i otworzył je.
Był wolny!
Ale nadal groziło mu niebezpieczeństwo. Pałac mógł być obstawiony wartownikami, no i jak przedrzeć się przez dobrze strzeżone bramy?
Biegł w głąb parku między drzewa wśród wycia syren, silników samolotowych i świstu lecących bomb, które jednak już nie padały tak blisko. Słyszał niemiecką artylerię przeciwlotniczą i w duchu pomodlił się za pilotów, choć to z ich strony teraz groziło mu największe niebezpieczeństwo.
Nie skierował się ku bramom, zdawał sobie sprawę, że to nie ma sensu. Dalej biegł przez park świadom, że terenu pilnują wielkie dobermany. Nie miał ochoty na bliższy kontakt z nimi.
Bestie jednak najwidoczniej razem ze strażnikami ukryły się przed gradem bomb.
Huk artylerii zagłuszał wszelkie inne dźwięki. Padał deszcz – wcześniej tego nie zauważył – i trawa była śliska, ale Jonathan pędził przed siebie co sił w nogach, jakby goniła go śmierć. Nigdy więcej Lebensbornu, nigdy więcej Ulrike, tylko to jedno miał w głowie.
Mur! Wyrósł nagle tuż przed jego nosem.
Samoloty odleciały, pod niebem ciągnęło się za nimi echo grzmotu.
Niewiele miał teraz czasu. Atak się skończył, wkrótce wszyscy opuszczą schron, przypomną sobie o nim i zaczną go szukać.
Jonathan był wysportowanym młodzieńcem, a strach dodał mu determinacji i ogromnych sił. W innej sytuacji na widok muru o takiej wysokości długo by się zastanawiał i wreszcie doszedł do wniosku, że nie, to się nie uda.
Tutaj nie tracił czasu na rozmyślania. Rozpędził się i skoczył, niemal uniósł się w powietrzu, tak że dłonie i stopy wylądowały gdzieś w górnej części muru. Niesłychaną siłą woli zdołał utrzymać się tak przez ułamek chwili, wystarczający, by ręką chwycić krawędź muru od drugiej strony.
Było tam coś ostrego, potłuczone szkło albo drut kolczasty, nie miał czasu, by to sprawdzać, podciągnął się w górę, zaczepił o coś spodniami, ale zdołał uwolnić nogę i rzucił się na drugą stronę muru.
Niech będzie, co ma być.
Tarnina.
Ze wszystkich krzewów na świecie akurat tutaj musiała rosnąć tarnina. Jak gdyby jeszcze za mało się pokaleczył!
Szczęśliwie jednak krzaki złagodziły upadek, nie potłukł się zbyt dotkliwie. W każdym razie nie na tyle, by warto się tym przejmować.
Rozejrzał się po okolicy.
Pola zboża.
Nie najgorzej, było dość wysokie, by skryć pełznącego człowieka.
A jeśli z okien dworu widać pole?
Nie, chyba nie, musi zresztą zaryzykować, bo tu zostać nie może. Niedługo wypuszczą psy.
Jonathan ułożył się płasko na brzuchu i zaczął się czołgać pośród żółtych, ciężkich kłosów, ogniście czerwonych maków, białych rumianków i błękitnych chabrów. Nie najlepsza mieszanka jak na pole zboża, ale jakże piękna! Szczególnie w oczach Jonathana, dla niego wszak oznaczała wolność!
Wydawało mu się, że pełznie tak całą wieczność. Uniósł głowę i ostrożnie obejrzał się na dwór. Mur i drzewa zasłaniały widok z parteru i piętra, ale gdyby ktoś stanął na strychu z lornetką, być może zobaczyłby Jonathana. Chłopak starał się kryć jak tylko mógł najlepiej, w tej chwili błogosławił smutne kolory swego ubrania, ulubione przez narodowych socjalistów.
Miał wrażenie, że upłynęły wieki, nim znowu odważył się popatrzeć przed siebie. Czy to pole nigdy się nie skończy?
Owszem, zobaczył drogę, ale biegła niestety między dwoma polami, widać go więc będzie jak na dłoni. Musi jednak przez nią przejść, potem dalej przez następne pole. Za nim rósł zagajnik… Doskonale!
Usłyszał szum kilku silników. Z dworu wyjeżdżały jakieś pojazdy.
Czy to tylko przypadek? Czy też ruszyli w pościg za nim?
Nie, nie jest chyba aż tak ważny. Jeden z ogierów w stadzie. Na pewno tak się mną nie przejmują, pomyślał nieco zbyt optymistycznie.
Nie zastanawiał się nad tym, w jaki sposób wydostać się z Niemiec. Na to przyjdzie czas, na razie musi przebyć pola.
Szczęśliwie przeszedł drogę i dalej czołgał się wśród zbóż. Za plecami słyszał samochód jadący drogą, ale na szczęście zboże było jeszcze wyższe niż na poprzednim polu. Leżał bez ruchu, dopóki samochód go nie minął, by broń Boże nie zwrócić niczyjej uwagi na dziwne poruszenie wśród kłosów.
Gdy dotarł do skraju lasu i mógł wreszcie stanąć na nogi między drzewami, dłonie miał starte do krwi. Pszczoła użądliła go w rękę, musiał też pozbyć się setek kąsających mrówek, ale przynajmniej na razie był bezpieczny.
Dwór pozostał daleko. Jonathan nienawidził widoku tej budowli. Dostojna, wspaniała, ale to, co kryło się w jej murach… Nie, nigdy więcej!
Czy miał zatrzymać się tu, w lesie? Otaczały go liściaste drzewa, poszycie było bujne, łatwo się ukryć.
Nie, to zbyt niebezpieczne, musi odejść stąd najdalej jak tylko się da, dotrzeć do jakiejś wody albo znaleźć jakiś pojazd, by jego ślad się urwał, by psy nie zwietrzyły zapachu.
Przedzierał się przez las, ciekaw, co też może znajdować się po drugiej stronie.
Instynktownie kierował się na północ, do domu, do swego kraju. No, bo czego miał szukać na południu Niemiec?
Wolał się nie zastanawiać, jak zdoła przedrzeć się do Norwegii. Pocieszał się, że jego znajomość niemieckiego jest na tyle dobra, że ludzie dadzą się oszukać, pomoże mu też w tym brunatne, przypominające mundur ubranie. Inteligencji również mu nie brakowało, o nie, na pewno da sobie radę.
Jonathan nigdy nie chował swego światła pod korzec. Lubił czuć się mądry, który zresztą człowiek nie lubi?
Las był głęboki, piękny. Znalazł ścieżkę, wijącą się wśród porośniętych dzikim winem drzew i skromnych leśnych kwiatów. Dookoła pachniało przyjemną świeżością, Jonathan przez chwilę poczuł przypływ dobrego humoru. Cieszył się, że zdążył zjeść prawie cały obiad, do następnego posiłku mogło upłynąć sporo czasu.
Niestety, czekała go przykra niespodzianka.
Las nagle się skończył, Jonathan wyszedł na drogę.
A na niej stał wojskowy samochód, pełen żołnierzy w paskudnych okrągłych hełmach.
Czekali na niego.
Próbował zawrócić, ale powstrzymało go groźne wymachiwanie pistoletem maszynowym.
– Chodź tu! – wrzasnął oficer.
Tylko świadomość, że ma już siedemnaście lat i powinien być dzielny, sprawiła, że Jonathan powstrzymał się od płaczu. Wsiadł do samochodu, który natychmiast ruszył.
Dwór. Ulrike.
Nie, nie zniesie tego, woli umrzeć!
Rozważał już, czy wyskoczyć w biegu i zginąć od kul karabinowych, czy też raczej wymyślić coś innego, kiedy zdał sobie sprawę, że samochód wcale nie jedzie w kierunku dworu. Skręcił w całkiem inną drogę, wiodącą do miasteczka.
Wiozą go na śmierć?
Miał wrażenie, że i tak jest w środku martwy. Nie mógł myśleć, zresztą nie chciał, inaczej nie zniósłby tego, co go czeka. Nie może im pokazać, jak bardzo się boi.
Samochód dotarł do miasteczka i zatrzymał się przed budowlą przypominającą ratusz. Jonathana wypchnięto z auta i popędzono schodami w górę.
Stanął przed obliczem komendanta.
Mężczyzna za stołem przyglądał mu się zimnym, rybim wzrokiem.
– Mówisz po niemiecku? – spytał. Jonathan potwierdził. – Na dworze już cię nie chcą, jesteś dla nich bez wartości – oznajmił z pogardą.
Dzięki Bogu, pomyślał Jonathan.
– Zostaniesz teraz przekazany do Sachenhausen – mówił dalej komendant z nie skrywanym triumfem. – Przekonasz się, co znaczy zrezygnować z życia we dworze. Zabrać go!
Dwóch żołnierzy zaprowadziło go do innego samochodu, rozklekotanej ciężarówki. Jonathan usiadł na brudnej platformie pod czujnym okiem strażników z karabinami.
Wszystko mi jedno, pomyślał. To przynajmniej będzie zwykłe więzienie. Nie mam zamiaru przykładać się do realizacji obłędnych idei Hitlera. Nie mam zamiaru płodzić dzieci „czystej rasy”, których nigdy nie zobaczę i które czeka straszliwa przyszłość żołnierzy w elitarnej armii szaleńca.
Tego samego dnia późnym latem 1941 roku Jonathan został odstawiony do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen na północ od Berlina. Ponieważ był młody i silny, natychmiast przydzielono go do ciężkich prac na budowie niedaleko obozu.
Jonathan rzeczywiście był młody, silny, to prawda, kiedy jednak ujrzał swych towarzyszy niedoli, którzy przebywali tu dłużej, przeraził się nie na żarty.
Czy naprawdę nikt tego nie dostrzega? Dlaczego władze nie interweniują, nie sprzeciwiają się takiemu traktowaniu słabych ludzi? Pożywienie było niejadalne i zbyt skąpe, w barakach panoszyły się choroby, na placu budowy starzy, wycieńczeni mężczyźni padali jak muchy. Później zresztą zrozumiał, że nie byli wcale starzy, tylko straszliwie wyniszczeni. Krążyły przerażające plotki o komorach gazowych, ale Jonathan w nie nie wierzył. Tylko dlaczego nikt nie mówi komu trzeba, co tu się dzieje? Władze muszą się o tym dowiedzieć!
Jonathan był aż tak naiwny! Wiele dni upłynęło, zanim pojął, że na wszystko, co ma tu miejsce, władze dają swoje błogosławieństwo.
Szybko się zorientował, że i jemu systematycznie ubywa sił. Przywykł już do dokuczliwego głodu, ale nie mógł pogodzić się z sadyzmem strażników, dręczących więźniów. Jego prześladowano za to, że był młody, przystojny i że tak otwarcie nienawidził metod sprawowania władzy w obozie.
Nie chciał dać się zgnębić, ale pewnego dnia wieczorem, kiedy człowiek, z którym pracował i z którym zdążył się zaprzyjaźnić, zmarł z pobicia, Jonathan nie wytrzymał. Leżał na pryczy i szlochał jak dziecko, nie mogąc dłużej znieść szarpiącej duszę rozpaczy.
Ucichł, słysząc ciężarówki wjeżdżające na teren obozu.
Kolejny transport nieszczęśników.
Po trwających pół godziny krzykach i wrzaskach rozprowadzono po barakach nowych więźniów. Do baraku Jonathana także wepchnięto kogoś, kto miał zająć pryczę zmarłego właśnie przyjaciela.
W miejscu, w którym się znajdowali, było ciemno, światło lampy przy drzwiach do nich nie docierało. Jonathan, śmiertelnie zmęczony, podniósł wzrok na nowo przybyłego, w mroku ledwie dostrzegając zarys jego postaci.
Jonathan poderwał się z pryczy.
– Ależ…
Mężczyzna odwrócił się gwałtownie.
– Kto tak…? – powiedział osobliwym skrzypiącym głosem. – Jonathanie, czy to naprawdę ty?
Do oczu chłopaka napłynęły łzy, ale tym razem były to łzy szczęścia.
Stał przed nim Rune, niezgrabny, kulawy Rune o brzydkich, postrzępionych włosach.
Jego najlepszy przyjaciel w Norwegii.