ROZDZIAŁ II

Dzieci Vetlego Voldena bardzo się od siebie różniły. W roku 1939 Mari miała siedemnaście lat, Jonathan – piętnaście, a Karine trzynaście. Z pozoru wszystkie wydawały się szczęśliwe, a to dlatego, że zwłaszcza dziewczęta starannie potrafiły ukrywać swe myśli i uczucia.

Mari, najstarsza, była bardziej otwarta.

Ileż to razy narzekała na swoje imię. „Malin t Mali”, prychała, „Marit i Mari”. Czyżby Ludziom Lodu całkiem zabrakło fantazji? Nigdy nie wiadomo, o kim mowa, trzeba sobie przypominać, kim jest Mari. A ja to la, bardzo ważna osoba. „W twoim rozumieniu” – dopowiadał Jonathan, droczyli się bowiem ze sobą bezustannie.

Mari żyła pod stałą wewnętrzną presją. Za wszelką cenę starała się unikać nieprzyjemności, pragnęła być lubiana przez wszystkich, a w dodatku chciała, by wszyscy lubili się nawzajem. Nie znosiła ludzi zagniewanych i skwaszonych, kiedy słyszała czyjąś kłótnię, czuła się chora. Nie mogła znieść świadomości, że ktoś może jej nie lubić. Słysząc opowieści o cierpieniach ludzi czy zwierząt, zatykała uszy. Nigdy też, będąc świadkiem sporu, nie poparła żadnej ze stron, to nie do pomyślenia. Ktoś przecież mógł się wtedy na nią obrazić.

Żaden człowiek nie może żyć w taki sposób. Ale Mari próbowała.

Dlatego też traktowano ją jak powierzchowną, rozchichotaną pannę, bo Mari reagowała na wszystko śmiechem, nawet jeśli w danej sytuacji było to bardzo niestosowne. A gdy tylko zauważyła najdrobniejsze choćby objawy konfliktów czy nieporozumień wśród kolegów w szkole, natychmiast starała się je załagodzić. Jeśli to się nie udawało, odchodziła ze śmiechem.

Mari chciała przyjaźnić się z całym światem, dlatego często okazywała przesadną szczodrość, oddawała wszystko, co miała. Z natury uczciwa, nigdy nie podkradała nic rodzicom, ale nie zawsze zwracała resztę pieniędzy, jakie zostały jej po zrobieniu zakupów. Nie robiła tego z premedytacją, po prostu zapominała. Wszystkie drobne kwoty, jakie otrzymywała, przeznaczała na słodycze dla koleżanek.

Miała wielu kolegów, ale żadnej przyjaciółki, była klasowym wesołkiem i błaznem, osobą, z którą nikt nie rozmawiał poważnie.

Po matce Francuzce odziedziczyła urodę i szybkie, dość gwałtowne ruchy, po Vetlem – wesołe usposobienie. Miała ciemną cerę i ciemne włosy, piwne oczy zdobiły wąską twarzyczkę o wyrazistych rysach, którą zapamiętywał każdy, kto ją raz ujrzał. Nie da się zaprzeczyć, że miewała miłosne przygody, bo pełne radości życia, bezpośrednie dziewczęta zwykle cieszą się powodzeniem.

Chłopcy jednak byli jeszcze zbyt niedojrzali, by zrozumieć jej beznadziejną nieustanną walkę o pozyskanie sympatii całego świata.

Do chwili obecnej, do roku 1939, zdążyła już zakochać się śmiertelnie i na wieki co najmniej dwadzieścia razy, ale uczucia jej gasły równie prędko i gwałtownie, jak się rodziły.

Zawsze skory do drwin Jonathan nie mógł powstrzymać się od komentarza na temat swobodnego stylu bycia siostry. „Świetnie – stwierdził pewnego razu. – Podobno właśnie nasza gałąź rodu ma przysporzyć ziemi wielu nowych mieszkańców, Ojciec i matka nieźle zaczęli – od trójki dzieci. Ty też musisz wypełnić swój obowiązek. Możesz już zacząć się rozmnażać! Zresztą, moim zdaniem, podjęłaś odpowiednie kroki”.

Mari w odpowiedzi cisnęła w niego poduszką, ale te słowa mocno jej dopiekły. Miała wrażenie, że Jonathan gniewa się na nią, a do tego przecież nie mogła dopuścić! I czyżby naprawdę dorobiła się już tak złej opinii, że dotarła ona nawet do jej rodzonego brata?

Mari poszła do swojego pokoju, czując, jak rozpacz ściska jej serce. A przecież właśnie odkryła wspaniałego chłopca, tego jednego, jedynego, wiedziała to na pewno. (Tak jak za każdym poprzednim razem, ale o tym Mari już zapomniała.)

Co miała począć? Tak bardzo, wprost desperacko potrzebowała wiadomości, że ma przyjaciela. I wreszcie go znalazła, była o tym święcie przekonana, ale jeśli ludzie mają wziąć ją na języki, to nie może przecież…

Co ma zrobić? Musi się z nim spotkać.

Chłopak był uczniem, tak jak i ona, ale chodził do innej szkoły. Mari zwykle więc spacerowała tam, gdzie miała szansę go spotkać, i kiedy się na niego natknęła, wprost pożerała go wzrokiem, ściągając na siebie jego spojrzenie. Chłopak nie mógł więc nie zauważyć bijącego od niej uwielbienia.

Takie historie rzadko mają pomyślny koniec. Okazywanie, że jest się łatwą zdobyczą, nigdy nie zachęca do zbytniego zaangażowania, a w dodatku ten chłopiec przywykł już do hołdów zarówno ze strony młodych dziewcząt, jak i dorosłych kobiet. Z lekką pogardą obserwował nieudolne i aż nazbyt jednoznaczne poczynania Mari, ale dziewczyna była ładna, wesoła i, o ile dobrze rozumiał plotki krążące wśród chłopców w szkole, dość łatwa. Czemu więc nie? Na pewno warta jest jednego lub dwóch wieczorów, tyle wystarczy, przez ten czas dostanie od niej wszystko, czego będzie chciał, a wówczas przestanie go obchodzić.

Poprosił kolegę o pomoc w zawarciu niby to przypadkowej znajomości. Kiedy już się poznają, będzie mógł któregoś wieczoru zaprosić ją do kina. Tak, tak, kino i wiadomo co dalej.

Mari nie posiadała się ze szczęścia. Zauważył ją, rozmawiał! „Cześć!” – powiedział zachrypniętym głosem, na pozór obojętnie, jakby chciał ukryć swoje zainteresowanie. Cześć. Czy istniało piękniejsze słowo pod słońcem? Cześć…

Rozkoszowała się nim przez całą powrotną drogę z kawiarni, gdzie przedstawiono ją chłopcu. Naśladowała jego akcent, starała się przybrać podobnie nonszalancką minę.

Nareszcie się poznali.

Ach, przed nią cudowna przyszłość!

Mari nie wiedziała, co czeka ją w domu.

Karine, najmłodsza z trojga dzieci Vetlego, wyrosła na marzycielkę. Kryła też w sercu o wiele poważniejsze tajemnice niż tęsknota Mari za kimś, kto byłby jej naprawdę bliski.

Karine od zawsze poszukiwała samotności. Ze wzrokiem utkwionym w dal wędrowała po okolicznych drogach i bezdrożach, często idąc mówiła do siebie, puszczała wodze wyobraźni, śniła na jawie. Owszem, brakowało jej kogoś, z kim mogłaby porozmawiać, na razie jednak nie znalazł się nikt, kogo mogłaby wpuścić do swego świata fantazji, kto mógłby wraz z nią w nim przebywać. Ale też może i było to żądanie zbyt wygórowane. Czyż nie dlatego właśnie pisarze, poeci i marzyciele są najbardziej samotnymi ludźmi na świecie?

Karine pragnęła uciec od rzeczywistości. Była urodzoną eskapistką, wiecznie w ucieczce od realnego świata, od teraźniejszości. Przyszła na świat z takim usposobieniem, ale były także jeszcze inne przyczyny takiego jej stanu.

Udziałem Karine stały się straszliwe doświadczenia, tak straszliwe, że odzyskanie duchowej równowagi nigdy chyba nie miało być jej pisane. Ran, które jej zadano, nie sposób wyleczyć. Gdyby Ludzie Lodu poznali całą prawdę, przeraziliby się. Karine jednak nie należała do osób, które się skarżą.

Kiedy nieszczęście dotknęło ją po raz pierwszy, miała dziesięć lat. A ponieważ zawsze żyła właściwie w świecie własnych fantazji, niewiele wówczas wiedziała o ludziach i ich zachowaniu.

W pewien śliczny wiosenny wieczór wybrała się na przejażdżkę rowerem. Powietrze nabrało już niebieskiej barwy zmierzchu z lekką domieszką żółtego blasku zachodzącego słońca. Droga ciągnąca się przed dziewczynką wprost kusiła, by jechać nią dalej. Karine przypomniała sobie, że na jednym ze wzgórz powinny już kwitnąć pierwiosnki i fiołki. Postanowiła to sprawdzić. Może znajdzie także sasanki?

Dotarła do rzadziej zaludnionych okolic, gdzie wśród starych, zdziczałych jabłoni i rosochatych wiśni kryły się tylko puste już czerwone chaty komomików. Otaczała ją przyroda przez lata nie tknięta ręką człowieka, pozostałość po czasie, który minął.

Niedaleko niej drogą jechał na rowerze jakiś mężczyzna. Właściwie nadjechał z przeciwka, ale dziewczynka nie zwróciła na to uwagi. Nieznajomy, zrównawszy się z Karine, zawrócił i podążył za nią.

Dziewczynka uznała, że jest stary, ale tak naprawdę nie skończył jeszcze trzydziestu lat. Widziała go po raz pierwszy.

Karine nie została obdarzona jak jej siostra Mari nadzwyczajną, fascynującą urodą, ale wcześnie zaczęła się rozwijać. Jej ciało nabierało kobiecych kształtów, co wyraźnie widać było pod za małym już sweterkiem.

Mężczyzna zaś był typem charakteryzującym się, jak to się określa w języku prawników, „niedorozwojem emocjonalnym”. Umysł miał jak najbardziej w porządku, ale nie potrafił zapanować nad swoimi pragnieniami i podporządkować się normom obowiązującym w uporządkowanym społeczeństwie.

Nawiązał rozmowę z Karine, która prędko doszła do wniosku, że ma do czynienia z sympatycznym człowiekiem. Tak wiele wiedział o zwierzętach, o przyrodzie! Dziewczynkę ogarnął zapał, bardzo chciała pokazać mu prześliczną, ukwieconą łąkę. On chętnie na to przystał, może nawet wmówił sobie, że to dziewczynka pragnie jego towarzystwa. Tacy ludzie bez trudu potrafią odwrócić kota ogonem.

Łąki nie było widać z drogi. Skręcili na niedużą ścieżkę, zostawili rowery na jej skraju, a potem poszli po delikatnej wiosennie zielonej trawie, zdobionej fiołkami i jasnożółtymi pierwiosnkami. Gdzieniegdzie zaczęły się pokazywać krwawnice, a gromady małych muszek unosiły się nad łąką niczym powiewający welon. Wiatr ucichł, był ciepły, cichy wiosenny wieczór, powietrze przenikało tysiąc zapachów.

– Proszę zobaczyć! – zawołała Karine. – Boża krówka!

Pozwoliła, by stworzonko wspięło się jej na rękę.

– A tu masz przywrotniki – odparł mężczyzna, siadając na trawie. – Czyż natura nie jest wspaniała?

– O tak, przecudna – odpowiedziała Karine. Mężczyzna gestem wskazał, by usiadła obok niego, przycupnęła więc na trawie, cały czas z biedroneczką na ręce. – Ale czasami wydaje mi się, że wszystko rozwija się zbyt przypadkowo.

– Jak to? O co ci chodzi?

– Tyle jest wokół niesprawiedliwości, tyle niepotrzebnego cierpienia.

– Takie już jest życie – odparł sentencjonalnie. – Tak, pięknie tutaj. Wiesz, na co mam ochotę?

– Nie?

– Położyć się na plecach i spać tak przez całą noc. O świcie słuchać kukułki, patrzeć na pajęczynę pokrytą kroplami rosy, błyszczącymi w pierwszych promieniach słońca.

– O, tak – dziewczynce rozbłysły oczy. – Ja też bym tak chciała.

– No, to zróbmy tak.

Na buzi Karine odmalował się lęk.

– Muszę wracać do domu, rodzice nie wiedzą, gdzie jestem.

– Nie miałem na myśli całej nocy – roześmiał się mężczyzna. – Ale przez chwilę możemy spróbować.

Opadł na trawę ze śmiechem, Karine, nieco zawstydzona, ale i uradowana, poszła za jego przykładem.

– Och, zgubiłam biedronkę – poskarżyła się i chciała szukać stworzonka.

– Nic nie szkodzi, da sobie radę – stwierdził beztrosko i kiedy dziewczynka znów ułożyła się na trawie, wsunął rękę pod jej kark. Karine wcale się to nie spodobało, zawsze stroniła od ludzi i nie nawykła do fizycznego kontaktu z obcymi. Ale ten pan przecież taki był do niej podobny w swym zachwycie nad przyrodą, więc, wprawdzie niechętnie, przystała na to. Leżała sztywna jak kołek, starając się zachować dystans.

Tymczasem mężczyzna spokojnie opowiadał o swych kontaktach z naturą, o dzikich zwierzętach, jakie zdarzyło mu się spotkać, i wreszcie Karine nieco się odprężyła. Jak cudownie jest leżeć na trawie i patrzeć w chmury! Łąkę otaczał wieniec brzóz, ale delikatne listki nie poruszały się ani trochę. Wokół było tak cicho, tak spokojnie. Cały świat gdzieś odpłynął.

Obcy uniósł głowę, odwrócił się w stronę Karine i palcem pogładził ją po opalonym gładkim policzku.

– Masz takie piękne oczy – szepnął.

– Naprawdę? – spytała niepewnie. Bardzo nie odpowiadała jej aż taka bliskość. Mężczyzna ułożył ciało tak, że biodrem dotykał jej nogi. – Chyba muszę już iść do domu – stwierdziła drżącym głosem.

– Zaraz pójdziemy – obiecał.

Karine spojrzała mu prosto w oczy. Miała wrażenie, że dostrzega w nich wyraz niepewności, tak jakby nie mógł wytrzymać jej wzroku, choć jednocześnie, co ją zaskoczyło, wyczuwała bijącą od niego stanowczość.

– Naprawdę muszę już iść!

Przekręcił się, niemal całkowicie nakrywając ją ciałem.

– Biedronka! – krzyknęła Karine. – Ach, proszę, niech pan się tak nie opiera, jeszcze ją pan zgniecie!

– Daj spokój z biedronką! – syknął przez zaciśnięte wargi.

Ale Karine zdołała już się odwrócić, korzystając z tego, że mężczyzna uniósł się na dłoniach i kolanach. Na czworakach ruszyła na poszukiwanie biedronki, nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa, jakie jej zagraża.

W następnej chwili silne ramiona objęły ją żelaznym uściskiem i zerwały bieliznę. Krzyknęła, jakoś się wyślizgnęła i zaczęła pełznąć do przodu. Jednak już za moment napastnik znów był przy niej i przyciskał do odsłoniętego podbrzusza. Przerażonej Karine zabrakło tchu w piersiach. Nie rozumiała, co się dzieje, pragnęła tylko uciec stąd jak najprędzej, bo to było straszne, okropne! Nie chciała dotykać jego skóry i wcale nie wydawał się jej już taki sympatyczny.

– Spokojnie, przeklęta dziewucho! – syknął.

Dziewczynce udało się odczołgać na odległość kilku kroków. Pogniotła przy tym fiołki, co sprawiło jej ogromną przykrość. Napastnik jednak był szybszy, za moment znów zamknął ją w żelaznym uścisku.

– Nie, och, nie! – krzyknęła.

Mężczyzna dłonią zakrył jej usta. Karine obróciła się na plecy. Nie powinna była tego robić, miał ją teraz tak, jak tego chciał. Wpatrywała się w jego dzikie, nieubłaganie zdecydowane oczy.

– Niech mnie pan nie zabija – załkała, sparaliżowana strachem.

– Wcale nie mam takiego zamiaru, do diabła! – prychnął w odpowiedzi.

To, co stało się później, nie zapisało się w jej pamięci. Był to bowiem szok tak straszny, że jej świadomość całkowicie go zatarła. Pamiętała jedynie zaginioną biedronkę i to, że później leżała na ukwieconej łące, samotna, zakrwawiona, z nieznośnym bólem w podbrzuszu. Nie rozumiała, co się wydarzyło.

Z tego też powodu nie powiedziała nic rodzicom, poza tym krępowała się przyznać, gdzie ją boli, pamiętała tylko, że z płaczem starała się oczyścić, wycierała bieliznę, na której pojawiła się krew i jeszcze coś innego, nieznanego i obrzydliwego. Czuła rozpaczliwy wstyd i strach, że tak bardzo spóźni się do domu.

Karine niewiele wiedziała o życiu, zdołała więc wymazać potworne wydarzenie z pamięci i tak naprawdę nie pojmowała, co ją spotkało.

Sprawy przybrały gorszy obrót wtedy, kiedy skończyła dwanaście lat.

Wszystkie dzieci wybierały się właśnie do fotografii, ale Karine była w okropnie złym humorze, mama bowiem żądała, by na tę okazję włożyła koniecznie sukienkę, której dziewczynka nigdy nie lubiła. Rankiem więc, ubrana w spodnie-ogrodniczki i ukochaną bluzkę w niebieską kratkę, wymknęła się z domu, by w samotności na dworze wyładować gniew.

Ciągle czując, jak ze wzburzenia ściska ją w gardle, usiadła na szczycie wzgórza. Kolana podciągnęła pod brodę i oplotła je ramionami. Nie mogła się uspokoić. Czy naprawdę nie wolno jej być sobą? Musi ubierać się jak dama tylko dlatego, że ma iść do fotografa? To znaczy, że już po wieczne czasy będzie tak stała w ramce za szkłem w tej wstrętnej sukience, w której tak źle się czuje! To nie w porządku!

– Witaj, Karine!

Ojciec jednej z koleżanek z klasy przeszedł po kamieniach w jej stronę i usadowił się obok. Dziewczynka mruknęła coś na kształt powitania i wtuliła twarz w kolana.

– Co się stało?

Pociągnęła tylko nosem, nie mogła odpowiedzieć. Najchętniej by uciekła, ale uznała, że takie zachowanie byłoby nieuprzejme.

Nagle coś jej się przypomniało.

– Myślałam, że państwo już się wyprowadzili? Lisen mówiła, że wyjeżdżacie w… Chyba przedwczoraj?

– Bo tak też i było, ale ja chciałem jeszcze pożegnać się z wioską przy okazji zabierania ostatnich rzeczy. I zobaczyłem, jak tu szłaś.

Karine nie zapytała, dlaczego i on znalazł się tutaj, wcale ją to nie obchodziło.

– Czy ktoś źle się wobec ciebie zachował? – spytał cicho.

– Nie – mruknęła tylko, a potem wykrzyknęła: – Oni mnie nie rozumieją!

– W domu? – dopytywał się ostrożnie.

– Są bardzo dobrzy dla mnie, to nie o to chodzi, ale mama miewa takie dziwaczne pomysły.

Delikatnie otoczył ją ramieniem.

– Nie chcesz mi o tym opowiedzieć?

Instynktownie zareagowała obrzydzeniem na jego gest. Nigdy nie przepadała za fizycznym kontaktem z ludźmi, a w ciągu ostatnich dwóch lat ta jej niechęć znacznie się pogłębiła. Dlaczego – nie mogła sobie przypomnieć.

– Rozumiem, nie chcesz mówić o swojej rodzinie – powiedział ciepło, ze zrozumieniem. – Ale wiedz, że we mnie masz przyjaciela. Zawsze uważałem, że jesteś bardzo wyjątkową dziewczynką, Karine.

Owszem, słowa brzmiały miło, tylko dlaczego, kiedy je wypowiadał, tak dziwnie przyglądał się jej piersiom? W ostatnich miesiącach bardzo się rozwinęła, ku przerażeniu matki musiała już zacząć nosić biustonosz. Karine była dzieckiem o pełnych kobiecych kształtach, a to dość niebezpieczne połączenie. Zawsze znajdą się mężczyźni, których pociągają takie dziewczęta. Należał do nich ojciec Lisen.

Był elektrykiem, miał dość toporną twarz, ale prezentował się nie najgorzej i uchodził za przystojnego. Jego żona z pewnością sporo wiedziała o eskapadach męża z innymi kobietami, ale nie miała pojęcia o chorobliwym pożądaniu, jakie budził w nim widok dziewcząt w rodzaju Karine.

Karine także niczego nie podejrzewała, zapomniała bowiem o strasznych przeżyciach sprzed dwu lat, poza tym rodzice Lisen zawsze tak miło się do niej odnosili. Nie znała ich bliżej, ale inne dziewczęta w klasie uważały, że Lisen ma najprzystojniejszego ojca. Karine nie mogła się z tym zgodzić, jej zdaniem nikt nie dorównywał Vetlemu.

Nagle doszła do wniosku, że cała ta sprawa z ubraniem i fotografem jest błahostką bez znaczenia. Miała ochotę wrócić do domu.

Ojciec Lisen jednak nie przestawał jej ściskać i poklepywać po przyjacielsku, zapewniając jednocześnie, jak dobrze ją rozumie.

A co on takiego rozumiał? Przecież nic nie powiedziała, nie chciała skarżyć na własną rodzinę.

Był taki miły, że nie mogła przerwać mu wypowiadanego jednym tchem monologu, nie miała zresztą szansy, bo mówił naprawdę bez przerwy. Plótł jakieś głupstwa o tym, jak to obserwował ją, gdy wyprawiała się na przechadzkę albo siedziała gdzieś w ogrodzie. Mieszkali niedaleko domu Voldenów, ale teraz już się wyprowadzili gdzieś daleko. Karine nie wiedziała, dokąd.

Nagle zorientowała się, że fakt, iż ktoś się nią tak zajmuje, sprawia jej przyjemność. Ośmieliła się nawet leciutko oprzeć głowę na ramieniu mężczyzny. W domu pieszczoty nie były na porządku dziennym, Vetle i Hanna odnosili się do dzieci raczej po koleżeńsku. Przy ojcu Lisen Karine poczuła się bezpieczna, jakby znów miała dopiero cztery lata.

Aż do chwili, kiedy zaczął gładzić ją po piersiach. Wtedy odczuła dziwny niepokój. Naturalnie w ciągu ostatnich dwóch lat nauczyła się czegoś o tak zwanym życiu, ale wydarzenie sprzed dwu lat wymazała z pamięci. Teraz ogarnęło ją irracjonalne przeświadczenie, że coś jest nie tak jak być powinno. Odezwało się w niej jakieś wspomnienie, o którym absolutnie nie wolno jej było myśleć, gdyż to doprowadziłoby ją do szaleństwa. Sygnały jednak były słabe, nie zareagowała więc od razu, znieruchomiała tylko, gdy duże dłonie mężczyzny zaczęły błądzić po jej ciele.

Podwijał jej sweter, najwyraźniej chciał ściągnąć go przez głowę.

I wtedy coś w Karine przebudziło się na dobre.

Strach przed czymś, co już miało miejsce w przeszłości, co tak rozpaczliwie pragnęła ukryć przed samą sobą. Ciągle jeszcze nie mogła sobie przypomnieć, co to było, ale pamiętała swe bezgraniczne przerażenie.

Wyrwała mu się z krzykiem, sweter został w rękach mężczyzny. On jednak błyskawicznie się podniósł i rzucił na nią. Karine poślizgnęła się na gładkim kamieniu, próbowała przytrzymać się korzeni, zaczepić palcami o szczeliny w skale, ale napastnik już nakrył ją ciałem. Czuła, że ściąga z niej spodnie, próbowała wywinąć się z jego uścisku, ale przytrzymał ją mocno i wdarł się w nią od tyłu. Dziewczynka wiła się jak piskorz, udało jej się przekręcić na plecy. Zaczęła kopać i gryźć, uderzała rękami na oślep, wyrywając przy tym kępki mchu, pluła mu ziemią w twarz. Wiedziała już teraz, co się dzieje – raczej na podstawie tego, czego dowiedziała się od innych, niż dzięki własnym doświadczeniom.

Ogarnęła ją desperacja. Zebrała wszystkie siły, biła i kopała w przekonaniu, że walczy o życie. Wiedziała, że wtedy spotkało ją coś strasznego i nie może dopuścić, by powtórzyło się to raz jeszcze.

On jednak zdołał w nią wtargnąć ponownie i tym razem dziewczynka znalazła się w kleszczach. Jej krzyki stłumiła duża męska dłoń, drobne piąstki bezskutecznie uderzały w plecy napastnika.

Taka upokorzona, taka zbrukana, chciała już tylko jednego – umrzeć. Nigdy nie będzie mogła spojrzeć nikomu w oczy, naznaczona piętnem, godna jedynie pogardy.

Skończył. Wstał, szybkimi ruchami poprawił ubranie.

– Nikomu ani słowa! – nakazał zdyszany. – I tak się wyprę, nikt nie wie, że tu przyjechałem.

Odszedł.

Karine nie mogła się podnieść. Leżała drżąc skulona, wstrząsana łkaniem.

– Nie wolno tak robić – płakała. – Nie wolno im tak robić!

Zdjęcie się nie udało. „Wyglądasz jak strach na wróble” – oceniła matka.

Nigdy nikomu nie powiedziała, co zaszło, ale nie dlatego, że napastnik nakazał jej milczenie. Znów usunęła wydarzenia ze świadomości, wmawiała sobie, że był to tylko zły sen.

Inaczej nie mogłaby żyć.

Mimo wszystko w jej duszy pozostał bolesny ślad.

Karine czuła się teraz jeszcze bardziej odrzucona niż kiedykolwiek. Unikała ścieżek na pustkowiach, zawsze starała się mieć przed sobą przestrzeń lub chodzić w pobliżu miejsc, gdzie mieszkali ludzie. A jednocześnie nadal szukała samotności, takie już miała usposobienie.

Gorąco jednak pragnęła poczucia wspólnoty, więzi z drugim człowiekiem, choć wiedziała, że teraz jest to już niemożliwe.

Często czuła się jak Shira podczas wędrówki przez groty, czytała o tym w kronikach Ludzi Lodu. Miała wrażenie, że tak jak Shira zawieszona jest w pustce, że nie ma nic nad nią, pad nią ani wokół niej.

Oddaliła się od innych ludzi na niebywałą odległość.

W dniu kiedy Mari wróciła ze spotkania ze swą Jedyną i Wieczną Miłością, Karine nakrywała właśnie do stołu. Mieli gości z Lipowej Alei. Mari, bezgranicznie szczęśliwa, impulsywnie uściskała młodszą siostrę. Karine, jak zwykle gdy ktoś jej dotknął, wzdrygnęła się i cofnęła, ale Mari, upojona radością, nawet nie zwróciła na to uwagi.

Pobiegła do swego pokoju, by opisać wielkie wydarzenie w pamiętniku ukrytym za komodą. 'Dostrzegł mnie dzisiaj', napisała. 'Spojrzał mi głęboko w oczy i powiedział „Cześć”'.

Pamiętnik przypadkiem otworzył się na innej stronie. Mari dojrzała jakieś stare zapiski. Powiodła po nich wzrokiem: 'Dzisiaj mnie dostrzegł! Ach, jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie!'

Zdumiona wpatrywała się w kartkę. Przecież to chodziło o całkiem innego chłopca! Skończyła z nim już całe wieki temu, nie był wart złamanego grosza!

Szybko wróciła myślą do aktualnego wybrańca, ale już bez takiego entuzjazmu. Nie wiedziała, co zapisać, bo wcześniej miała zamiar użyć słów: „Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie!”

W salonie trwała rozmowa, Henning Lind z Ludzi Lodu, który ukończył już osiemdziesiąt dziewięć lat, wybrał się z wizytą do Vetlego i jego rodziny. Jonathan – piętnastolatek, który w swoim mniemaniu zjadł już wszystkie rozumy – prowadził z seniorem rodu dyskusję na temat głazu, spoczywającego na jednym z pól należących do Lipowej Alei.

Kamień ten znajdował się w tym miejscu od zawsze, leżał niedaleko dworu, podczas orki trzeba było go omijać, co niepomiernie irytowało kolejne pokolenia rolników. Wszyscy, poczynając od Tengela Dobrego, walczyli z kamiennym blokiem za pomocą młota i dłuta, z biegiem lat kamień znacznie się zmniejszył, jednak ciągle jeszcze zostawało go dość, by wyprowadzać z równowagi kolejnych dziedziców dworu.

Jonathan był pewny swej racji:

– Wystarczy podłożyć ładunek dynamitu, a cały problem zwyczajnie zniknie ze świata.

Sędziwy starzec wbił wzrok w chłopaka.

– Jeśli masz zamiar posłużyć się dynamitem, to znaczy, że nie pojąłeś ani krztyny z tego, co ci powiedziałem.

Jonathan popatrzył na niego pytająco, Henning musiał więc wyjaśnić:

– Mój ojciec Viljar pracował nad tym głazem, kiedy tylko czas mu na to pozwalał. Chodził tam z dłutem i pod jego ręką kamień zmniejszył się o wiele centymetrów. Mój dziad Eskil robił tak samo, a przed nim Heike. Ja także się do tego przyłożyłem, podobnie jak wszyscy nasi przodkowie, którzy byli właścicielami Lipowej Alei. Andre od czasu do czasu walczy z tą skałą, Rikard jako dziecko też często tam chadzał. Rozumiesz teraz?

Jonathan zawstydzony pokiwał głową.

– Walka całego rodu z kamieniem. Kiedyś był znacznie większy, prawda?

– Ogromny! Powiadają, że za czasów Arego miał wysokość dwóch rosłych mężczyzn!

– Ojej! A teraz można na niego spojrzeć z góry.

– Właśnie. Rozumiesz teraz to wyzwanie?

– Gdzie młotek, wuju Henningu?

– To właśnie chciałem usłyszeć – uśmiechnął się starzec i uspokojony wyszedł sprawdzić, czy słynny krokusowy ogród Hanny ma zamiar i w tym roku wychylić się spod ziemi.

Mari zeszła na dół, głowę zajętą miała planowaniem spotkań ze swym Ukochanym. Pod nosem nuciła piosenkę:

„Są dwie zagrody

W każdej pasterz młody”.

Jonathan, który nie mógł powstrzymać się od przedrzeźniania siostry, natychmiast ułożył swój tekst:

„Są dwaj pasterze

Każdy z wielkim orężem”.

– Przestań, Jonathanie! – wrzasnęła Mari, próbując go dosięgnąć.

Żadne z nich nie zwróciło uwagi, że Karine odwróciła się na pięcie, zamierzając wyjść z domu. Tekst Jonathana budził w niej przykre skojarzenia.

Dotarła jednak tylko do drzwi, bo tam spotkała Benedikte, której towarzyszył Henning i wyjątkowo jak na siebie poważny ojciec całej trójki, Vetle.

– Chodźcie, dzieci – poprosiła Benedikte. – Muszę z wami porozmawiać. Gdzie reszta?

Jonathan sprowadził Hannę, Christoffera i Matit. Była akurat niedziela, nikogo nie brakowało.

Benedikte popatrzyła na zebranych ze smutkiem w oczach.

– Odwiedzili mnie nasi przodkowie – oznajmiła. – Na cmentarzu.

Wśród najmłodszych zapanowało wyraźne poruszenie. Wiedzieli, że Benedikte od czasu do czasu kontaktuje się z przodkami Ludzi Lodu, i bardzo jej tego zazdrościli. Niestety, oni sami byli zupełnie zwyczajni.

– Najpierw przyszedł Imre – mówiła Benedikte. – Powiedział, że więcej już go nie zobaczymy. Jego zadaniem teraz będzie czuwanie nad małą Tovą i następnym razem przyśle kogoś innego.

– Jaka szkoda – zasmucił się Christoffer. – Imre był taki niewypowiedzianie piękny. I tak miło się z nim rozmawiało.

– Szkoda, to prawda. Poprosił mnie, bym została dłużej na cmentarzu, a kiedy wszyscy ludzie już odeszli, z cienia wyłonili się nasi przodkowie.

Z piersi najmłodszych wyrwało się westchnienie.

– Sytuacja jest bardzo poważna – mówiła dalej Benedikte. – Tengel Zły zniknął ze swej kryjówki.

– To niemożliwe! – wykrzyknął Jonathan.

– Owszem. Wędrowiec ruszył na poszukiwanie, ale wydaje się, że Tengel przepadł bez śladu.

– Och! – jęknęła Mari.

Dorośli wyraźnie pobledli.

– Tak, tak – pokiwała głową Benedikte. – Prawdopodobnie na razie nie wybiera się tutaj, wygląda na to, że ma inne plany, ale mima wszystko musimy przedsięwziąć pewne kroki. Natanielowi i Tovie nie wolno się tu pokazywać, bo Tengel Zły bacznie obserwuje Lipową Aleję. Dzieciom wyznaczono szczególnych opiekunów. Tovą, jak już mówiłam, zajmuje się Imre, mały Nataniel ma Linde-Lou. Ale i nad każdym z nas, pozostałych, sprawuje pieczę któryś z naszych przodków, a to może okazać się potrzebne, bo sytuacja jest naprawdę krytyczna.

– Kto jest moim opiekunem? – dopytywała się zaciekawiona Mari.

Benedikte skierowała na nią wzrok.

– Tego nie wiem. Nade mną czuwa Heike, ale waszych opiekunów nie znam.

– Szkoda – westchnęła Mari. – Chciałabym, żeby to był ten cudowny Imre. Ale on jest niestety zajęty.

– Jak sami wiecie, Imre nie należy właściwie do naszych przodków, on jeszcze żyje, ale trudno o potężniejszego opiekuna.

– Powinien raczej przypaść Natanielowi – zauważył Jonathan.

– Tova jest także jedną z dotkniętych, dlatego narażona jest na szczególne niebezpieczeństwo. Nie wiemy, na czym będzie polegało jej zadanie. Sądzę też, że Linde-Lou został wyznaczony do czuwania nad Natanielem z ważnych względów. Linde-Lou reprezentuje biegun przeciwny wobec Tengela Złego. I on pochodzi z rodu czarnych aniołów, a jego serce wypełnia dobroć i troska o dzieci. To przydaje mu specjalnej mocy.

Mari wpadła jej w słowo:

– Ale przecież Linde-Lou po śmierci zabił wielu ludzi?

– Widzę, że nie wszystko dobrze zrozumiałaś – stwierdziła Benedikte. – Prawdą jest, że ludzie na jego widok umierali ze strachu, ale on tylko gorąco pragnął nawiązać kontakt z żywymi. Tyle chciał im opowiedzieć. Christa jako jedyna ujrzała go takim, jakim był kiedyś. Wszyscy inni widzieli budzącego grozę upiora.

– Aha, a więc to tak – zadumał się Jonathan.

– Tragedia Linde-Lou była ogromna, ale teraz jest szczęśliwy. Ubóstwiał Christę i fakt, że pozwolono mu czuwać nad jej dzieckiem, ma dla niego wielkie znaczenie. Ale nasi przodkowie życzyli sobie, abyście i wy, młodzieży, znaleźli się w bezpiecznym miejscu.

Mari poczuła, że z wolna narasta w niej niepokój.

– Mamy zamiar was stąd przenieść – oświadczyła Benedikte. – Rozmawiałam już z Christą, przyda jej się trochę pomocy w domu. Chętnie przyjmie pod swój dach Mari i Karine.

– Och, nie! – krzyknęła Mari.

Benedikte przyjrzała się jej zdziwiona.

– Nie lubisz Christy i Abla?

– Co takiego? Owszem, bardzo – wyjąkała Mari. – Ale tak chciałabym zostać w domu. Chyba nie musimy jechać od razu?

– Wyruszacie jutro wcześnie rano.

Och, nie! zaprotestowała Mari w duchu. Przecież jutro mam się z nim spotkać!

Musiała jednak przyznać, że ta bitwa jest z góry przegrana. Nie znała chłopca na tyle dobrze, by go odwiedzić i powiadomić o wyjeździe. Miłość, która przetrwać miała wieki, nie zdążyła się nawet zacząć.

W głębi duszy jednak jakiś głos podpowiadał jej, że właśnie dzięki temu, iż nigdy nie zwiąże się z tym chłopcem, ich „miłość” ma pewne szanse przetrwania. To chyba Ibsen powiedział, że tylko to co stracone pozostaje wieczne. Ale wieczne pozostaje z pewnością i to, z czego nic nie wyszło.

To naprawdę bardzo piękne, pomyślała czując, jak ogarnia ją uczucie słodyczy.

Dla Karine przeprowadzka do domu Christy nie miała większego znaczenia. Może nawet lepiej wyrwać się z otoczenia, z którym łączyło się tak wiele gorzkich wspomnień? Przyda jej się też kontakt z Christą i jej wielką rodziną, składającą się z samych tylko mężczyzn,

Tak, po głębszym zastanowieniu ten pomysł wręcz jej się spodobał. I przecież to nie potrwa długo, tylko do czasu, gdy znajdą Tengela Złego i znów pogrążą go we śnie.

Tak myślała z właściwą sobie naiwnością.

– A co ze mną? – spytał Jonathan.

– O tobie też już pomyśleliśmy – odparła Benedikte. – W ostatnim roku miałeś chyba dość szkoły, prawda?

– O tak, bogowie jedni wiedzą, jak bardzo.

– To więcej niż pewne – westchnęła Hanna. – Stopnie leciały w dół jak lawina. A podnieść go z rana z łóżka! Syzyfowa praca. Nawet jeśli już się go stamtąd wyciągnie, natychmiast wraca jak bumerang.

Benedikte pokiwała głową.

– Co byś powiedział na roczną przerwę w nauce?

– Fantastycznie! – uradował się Jonathan. – Ale dokąd pojadę?

– Będziesz musiał oczywiście pracować.

– No pewnie! I zarabiać pieniądze.

– Słuchajcie tylko, jakiego mam pazernego syna – pokręcił głową Vetle. – Ojcze, czy nie udałoby ci się ulokować go w szpitalu w Drammen?

– Drammen jest za blisko – sprzeciwił się Christoffer. – Tłumaczenie, że nie może mieszkać w domu, wyda się nieprzekonujące. Ale spróbuję umieścić go w szpitalu Ulleval w Oslo. Tam dysponują nawet skromnymi mieszkaniami dla pracowników.

– Ale przecież ja nie jestem lekarzem – zaprotestował Jonathan.

– A kto powiedział, że będziesz pracował jako lekarz – uśmiechnął się Christoffer, dziadek chłopaka. – Pewnie wyznaczą cię do transportu noszy na ostrym dyżurze. Będziesz mył zwłoki, przenosił ofiary nieszczęśliwych wypadków.

– Och, to straszne – zadrżała Hanna, a Jonathan wyraźnie pobladł.

– Taki zwykle jest los początkujących bez wykształcenia. Ale jeśli uważasz, że nie dasz rady…

– Na pewno podołam wszystkiemu – pospieszył z zapewnieniem Jonathan, choć za moment miał ochotę odgryźć sobie język. Ale, niestety, jeśli się powiedziało „a”, trzeba powiedzieć i „b”. – Kiedy mam zacząć? – spytał.

– Zajmę się tym – obiecał Christoffer. – Muszę przyznać, że będę o wiele spokojniejszy, kiedy moje wnuki znajdą się poza zasięgiem Tengela Złego.

– I ja także – stwierdził Henning.

Popatrzyli na niego z troską. Miał już przecież swoje osiemdziesiąt dziewięć lat, a ich zły przodek z pewnością nie będzie go oszczędzał.

Nie oszczędzi też Benedikte, sześćdziesięciosiedmioletniej córki Henninga, jednej z tych dotkniętych przekleństwem, którzy obrócili się przeciw Tengelowi Złemu.

Загрузка...