Rune przysiadł na brzegu pryczy Jonathana. Musieli szeptać, rozmowy po ogłoszeniu ciszy nocnej były niedozwolone.
Jonathan na przemian śmiał się i płakał.
– Nie powinienem się cieszyć, że cię tu widzę – wyjąkał. – Powinienem rozpaczać i kiedy się pozbieram, na pewno tak będzie. Ale w tej chwili tak bardzo, bardzo się cieszę!
– Byłeś samotny? – spytał Rune łagodnie.
– Tak. Dopiero teraz rozumiem, jak bardzo, jak bezdennie byłem samotny. Ale opowiadaj! I ciebie też złapali?
– Tak. Nie sądziłem, że to możliwe, wydawało mi się, że zawsze zdołam się wywinąć, ale… pewnie byłem zbyt odważny.
– Kolejna wyprawa ciężarówką?
– Nie, wtedy zastrzeliliby mnie na miejscu. Nie, poszedłem w Oslo załatwić pewną sprawę do domu, który był pod obserwacją. To wystarczyło.
– Uf – szepnął Jonathan. – Przykro mi, że trafiłeś w takie miejsce. Tu… tu jest strasznie! Nie masz pojęcia, mógłbym ci opowiedzieć o rzeczach, w które byś nie uwierzył. Ale są prawdziwe, każdy najdrobniejszy makabryczny szczegół. Ale powiedz, co słychać w Norwegii. Co tam się dzieje?
– Niedobrze. Żelazna dłoń ścisnęła cały kraj.
– A moja rodzina? Wiesz coś o nich? Karine, co z nią?
Rune uśmiechnął się w ciemności.
– Karine dostała psa i to na jej zranioną duszę podziałało jak najczystszy balsam. A Mari, o ile dobrze wiem, jest w domu u rodziców. Niedawno rozmawiałem z jednym z chłopców, z którymi mieszka Karine. Ma na imię, zdaje się, Joachim.
– Tak. Joachim to dobry chłopak. Chyba się trochę podkochuje w Karine. Ale ona ma dopiero piętnaście lat, pewnie więc nic z tego nie będzie. Szkoda!
– To z pewnością nie wiek jest największym problemem Karine. Ona potrzebuje, by ktoś wymazał bolesne wspomnienia z jej pamięci, i to tak naprawdę, by zepchnięte w podświadomość nie dręczyły jej na różne sposoby.
– Ale mówisz, że pies się przydał?
– O, tak, bardzo!
Ktoś się zbliżał, Rune szybko wsunął się pod koc na swojej pryczy.
Kiedy strażnik ich minął, Jonathan szepnął:
– Rune, nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale tak bezgranicznie tęsknię za rodziną. Tęskniłem za nimi przez każdą sekundę, jaką tu spędziłem, tylko starałem się to od siebie odepchnąć. Ach, Rune, tak bardzo pragnę wrócić do domu!
– Wiem – odparł przyjaciel. Potem nie mieli już odwagi rozmawiać.
Jonathan rozumiał powagę sytuacji. Rune nie powinien się tu znaleźć. Był odmieńcem, zarówno pod względem wyglądu, jak i usposobienia, a do takich w Sachsenhausen odnoszono się nadzwyczaj brutalnie. Nie byli traktowani jak pełnowartościowi ludzie, takich należało się pozbyć, by w „Wielkich Niemczech” pozostała sama tylko czysta nordycka rasa.
Jonathan ukrył twarz w nędznej poduszce i zdławił płacz. Ale tym razem nie nad sobą płakał, lecz nad Runem.
Całą zimę Jonathan i Rune spędzili w Sachsenhausen.
Potwierdziły się złe przeczucia Jonathana: Rune stał się prawdziwym kozłem ofiarnym. Wszyscy strażnicy znajdowali szczególną radość w dręczeniu kaleki.
A jednak to Rune pocieszał Jonathana, kiedy wracali do baraku po całym dniu ciężkiej pracy. Zima była niezwykle surowa, jedna z najcięższych zim w tym stuleciu. W Związku Radzieckim i w Finlandii pługi śnieżne wyorywały na drogach zamarznięte ciała żołnierzy, zmarli jakby wstawali z martwych i zgasłymi oczami wpatrywali się w kierowców. Zatoka Botnicka zamarzła, a w Europie Środkowej żołnierze drżeli z zimna w zmrożonych kwaterach na pustkowiach.
Więźniowie obozów koncentracyjnych byli całkiem nieprzygotowani, by na domiar całego zła, jakie ich dotykało, znosić jeszcze straszliwe mrozy. Rune z niepokojem obserwował, jak jego młody przyjaciel staje się coraz chudszy i bledszy, słuchał, jak nocą nie daje mu spokoju uporczywy kaszel.
I Rune, bity i upokarzany, dzielił się swym jedzeniem z chłopakiem, opatrywał mu rany na rękach i stopach, powstałe przy pracy w kamieniołomach, przy budowie dróg i od długich marszów w byle jakich chodakach. Jonathan ze swej strony usiłował chronić Runego przed bezpośrednią napaścią ze strony strażników, pocieszał go i wprost szalał z bezsilności, kiedy pobity i cierpiący przyjaciel leżał na pryczy w milczeniu, nie mogąc się ruszyć.
Ale Rune był twardy. „Musiałem się nauczyć – powiedział. – Całe życie byłem wyklęty, potrafię więcej znieść”.
Jonathan to rozumiał, podejrzewał, że Rune ma zadziwiającą konstytucję, pozwalającą mu wytrzymywać fizyczne cierpienia.
Jak jest z jego psychiką, tego się nigdy nie dowiedział. Czasami, gdy Runego dręczono w sposób szczególnie okrutny, dostrzegał niebezpieczny błysk głęboko osadzonych oczu.
Brzydki był ten Rune, brzydki jak noc. Ale Jonathan niemal go ubóstwiał, przekonany, że trudno o lepszego przyjaciela.
Wokół nich ludzie padali jak muchy. Umierali na czerwonkę, tyfus czy paratyfus, z wycieńczenia połączonego z atakiem pasożytów, z niedożywienia, z pobicia… Jonathan starał się zachować wrażliwość, płakać nad każdym, który znikał z baraku, przestawał zjawiać się w pracy. Uważał, że na to zasłużyli, chciał żałobę całego obozu wziąć na własne barki. Więźniów Sachsenthausen można było liczyć w dziesiątkach tysięcy, ilu dokładnie ludzi przeszło przez obóz – nie da się powiedzieć.
Szeptano o eksperymentach na ludziach, o licznych transportach Żydów, prowadzonych do pewnej części obozu, których nikt nigdy już potem nie widział. Jonathan z początku nie wierzył takim plotkom, teraz nie miał już żadnych wątpliwości.
Widział zdesperowanych więźniów, którzy próbowali się wspiąć na wysokie ogrodzenie z drutu kolczastego, widział, jak do nich strzelano lub jak płonęli, gdy włączano prąd, widział…
Nie, mózg nie był już w stanie przyjąć niczego więcej. By się przed tym obronić, on i Rune wypracowali sobie własny żargon, opierający się na wisielczym humorze. Było to znacznie lepsze niż płacz czy rezygnacja.
O dziwo, zdołali przetrwać zimę. A wiosną wydarzyło się coś…
Do obozu często przyjeżdżały inspekcje, ale nie po to, by zorientować się, jak traktowani są więźniowie, o, nie! Wysocy rangą oficerowie pragnęli obejrzeć nowoczesne urządzenia, laboratorium i nowe porządki w dziedzinie administracji.
Jonathan i Rune w długim szeregu więźniów maszerujących do miejsca pracy przypadkiem znaleźli się na dziedzińcu, na którym stały akurat eleganckie czarne auta, a wokół nich kręcili się wyprostowani jak struny oficerowie w czapkach z daszkiem i wypolerowanych do połysku oficerkach.
Jonathana nagle przeszedł dreszcz, a Rune stanął w miejscu.
Jeden z eleganckich mężczyzn spojrzał na Jonathana i wskazał go szpicrutą.
– Ten tam! – rozkazał tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Przyprowadźcie go tutaj!
Jonathan nie mógł tego zrozumieć. Choć w baraku nie mieli żadnego lusterka, zdawał sobie sprawę, jak strasznie wygląda. Włosy straciły kolor i połysk, twarz miał szarozieloną z głodu i wycieńczenia, był wychudzony tak, że spodnie bez szelek nie trzymały mu się na biodrach. Był brudny, ciało pokrywały jątrzące się rany, wątpił, by poznali go teraz rodzice.
Strażnicy popchnęli go w stronę mężczyzny w lodowatym nordyckim typie. Był nawet dość przystojny, szczupły, o wąskiej twarzy. Ale w spojrzeniu tego człowieka nie dało się dojrzeć ani odrobiny dobroci.
Jonathan kątem oka dostrzegł, że Rune także stanął w pobliżu. Nie, odejdź stąd, chciał powiedzieć, nie mogą zabrać i ciebie, dobrze wiesz, że cię nie oszczędzą.
Pytanie, czy oszczędzą Jonathana. Wcale się na to nie zanosiło.
– Jak się nazywasz? – spytał człowiek o lodowatych oczach.
– Jonathan Volden.
– Norweg?
– Tak. Inny oficer natychmiast go pouczył:
– Masz odpowiadać: Tak, panie protektorze.
Jonathan powtórzył bez odrobiny entuzjazmu.
– Nazwisko ojca?
– Vetle Volden.
Pogardliwy uśmiech wykrzywił wąskie wargi protektora. Uznał najwidoczniej, że nie ma się co chwalić takim nazwiskiem.
Oficerowie rozprawiali o czymś przez chwilę, po czym do Jonathana zwrócił się komendant obozu:
– Na żądanie protektora Heydricha zostaniesz przeniesiony do obozu w Czechosłowacji.
– Ale… ale dlaczego? – Jonathan nie mógł się powstrzymać przed wyrażeniem zdumienia. Był zdezorientowany, niczego nie rozumiał.
Protektor wbił w niego wzrok.
I nagle Jonathan poczuł, że gwałtowny dreszcz przeszył jego ciało. Nie dość że od tego człowieka bił lodowaty chłód, to jeszcze chłopak dostrzegł w jego oczach coś, co wstrząsnęło nim i przeraziło do szpiku kości. Coś…
Nie, nie potrafił tego nazwać. Miał jedynie wrażenie, że zagraża mu największe niebezpieczeństwo, które dotknie nie tylko jego samego, ale zatoczy przy tym szerokie kręgi.
Poczuł, że chwieje się na nogach, bliski był utraty przytomności.
Rune wystąpił naprzód.
– Panie protektorze, ten chłopak jest poważnie chory, a ja jako jedyny potrafię opanować jego chorobę. Proszę mi pozwolić jechać wraz z nim!
Nie, Rune, nie! Czy nie rozumiesz, jak bardzo jest to niebezpieczne?
Heydrich powoli przeniósł wzrok na Runego. Nazista cofnął się, w jego oczach dało się wyczytać obrzydzenie.
– Zastrzelić go! – rozkazał swoim ludziom.
– Nie! – krzyknął Jonathan, rzucając się, by zasłonić Runego.
Strażnicy oderwali go od przyjaciela.
– Zastrzelić tę pokrakę! – wył Heydrich.
– Nie! – po raz drugi zawołał Jonathan.
Brutalnie wciągnięto go na platformę jednej z ciężarówek. W tej samej chwili rozległ się huk wystrzału, omal nie popękały mu bębenki, tak był blisko. Zrozpaczony odwrócił głowę, ale jeden ze strażników złapał go za kark i przycisnął do podłogi.
Jonathan kątem oka zdołał jednak dostrzec przyjaciela akurat w momencie, gdy ugodziła go kula. I wtedy w Jonathanie także coś umarło.
W łagodnej duszy chłopca, obdarzonej poczuciem humoru i miłością do wszystkich żywych istot, zapłonęła z ogromną bezlitosną siłą nienawiść.
Ale o tym jego prześladowcy nie wiedzieli.
Jonathana zawieziono do obozu na terenie „Protektoratu Czech i Moraw”, jak Niemcy nazywali zajęty obszar Czechosłowacji. Zauważył, że strażnicy odnoszą się do niego niepewnie, ze zdziwieniem, jakby i oni nie mogli zrozumieć, dlaczego Heydrich zażądał jego przeniesienia.
Ten obóz nawet w porównaniu z okrucieństwem panującym w Sachsenhausen okazał się o wiele gorszy. Znajdował się na terenie okupowanym i wszyscy, którzy w nim przebywali, byli traktowani jak wrogowie Niemiec. Przede wszystkim jednak był to obóz zagłady, tu ludzi mordowano. Los ten spotykał w pierwszej kolejności czeskich Żydów.
Z początku Jonathan tylko plątał się po obozie, wykonując rozmaite polecenia strażników, potem jednak do obozu zawitał sam Heydrich.
Przez godzinę stał obserwując Jonathana palącego śmieci przy baraku, w którym gromadzono ubrania zmarłych. Palce Heydricha wybijały powolny rytm na uchwycie szpicruty.
Adiutant przyglądał mu się zaskoczony.
Czego on chce od tego młodego chłopca? Czyżby miał na niego chrapkę?
Nareszcie Heydrich się odwrócił, adiutant drgnął przerażony. Jakie dziwne spojrzenie miał protektor! Nigdy dotąd nie zwrócił uwagi, że płonie w nim żółty blask. Choć czy można nazwać to blaskiem? Żółta barwa przywodziła na myśl śmierć, wrażenie czegoś prastarego, cofającego się w przeszłość o całe wieki do czasów, kiedy panowały jeszcze ciemności i tylko duchy i demony walczyły o panowanie na ziemi.
Cóż za absurdalne myśli! To tylko ta obrzydliwa poświata bijąca od pieców, w których palono zwłoki, odbijała się w oczach protektora. Teraz były już całkiem normalne.
– Wezwij komendanta obozu – rozkazał Heydrich.
Sadysta dowodzący obozem natychmiast stawił się na rozkaz.
– Daję temu chłopakowi miesiąc – oznajmił Heydrich głosem ostrym jak kawałek szkła. – W ciągu tego miesiąca macie wolną rękę, możecie go traktować, jak wam się żywnie podoba. Puśćcie wodze fantazji, pokażcie, co umiecie. Niszczcie go stopniowo, powoli. Dla takich jak on żadna kara nie jest dość surowa. Ale nie może umrzeć za wcześnie. Dręczcie go, aż pożałuje, że w ogóle się urodził, aż nic z niego nie zostanie!
– Jawohl, Herr Protektor. Ten młody człowiek źle się wobec pana zachował?
– Źle?
Wzrok Heydricha znowu się zmienił, ale jeszcze inaczej. Zapomniał o komendancie obozu, o funkcjonariuszach, którzy go otaczali. Wolno przenosił spojrzenie na Jonathana.
– Ten nędznik. I wszyscy inni… Przez całe stulecia…
Ocknął się. Znów był niemieckim oficerem, który z szefa tajnej policji w Bawarii, poprzez stanowisko szefa Gestapo, dowódcę Sicherheitspolizei, awansował na zastępcę protektora Czech i Moraw. Imponująca kariera, jeśli ktoś taką karierę może uznać za imponującą.
– Wyprowadzić mój samochód! Wracamy do Pragi!
– Mamy go, mamy! Nareszcie się zdradził!
– Tak. Informacja, którą otrzymaliśmy, była prawdziwa. Nic dziwnego, że nie mogliśmy go odnaleźć. Ukrył się w ciele człowieka.
– A więc to mimo wszystko był Heydrich! Nasz posłaniec miał rację.
– Wybrał sobie najwłaściwszego człowieka. Kryjówka naprawdę godna Tengela Złego.
– Nie mógł o własnych siłach uderzyć w młodego Jonathana, ale potrafił naprowadzić na tę myśl Heydricha i kazać innym wykonać czarną robotę.
– To znaczy, że Tengel Zły nie jest jeszcze dość silny. Dlatego musiał wejść w czyjeś ciało, dlatego zwlekał.
– Ale teraz go mamy! Wędrowcze, szykuj flet, by znów pogrążyć go we śnie! Chodźcie! Wyruszamy do Pragi!
Jonathan nie mógł zrozumieć, dlaczego wszyscy strażnicy nagle obrali go sobie za obiekt swej nienawiści. Nie dawali mu spokoju, nieustannie poniżali go, drwili, dręczyli. Pierwszego dnia zachowywali się jeszcze w miarę normalnie, drugiego zaczęli już demonstrować swój sadyzm. Musiał rozebrać się przy więźniarkach, podczas gdy prześladowcy skupili się na jego męskich atrybutach. Komentarzy, jakie przy tym wygłaszali, wstydziłby się nawet pijak-włóczęga.
Nie mogli jednak złamać Jonathana, przynajmniej nie od razu. Panował nad sobą, zachowywał obojętną twarz i tylko umacniał się w nienawiści do swych prześladowców. Nic, co z nim robili, tak naprawdę go nie dotykało. Wszystkie myśli koncentrował na tym, jak pomścić Runego, jak zabić. To bardzo niebezpieczne nastawienie u osiemnastolatka, szczególnie niebezpieczne, gdy rodzi się w łagodnym, otwartym człowieku o gorącym sercu, jakim w rzeczywistości był Jonathan.
Trzeciego dnia jego dręczyciele wymyślili jeszcze bardziej wyrafinowane metody. Chcieli wreszcie ujrzeć, jak chłopak się załamie. Pozostało im dwadzieścia siedem dni na znęcanie się nad Jonathanem i pamiętali, że chłopiec nie może umrzeć wcześniej.
Strażnicy naprawdę rozkoszowali się zadaniem, jakie im wyznaczono.
Zabrali go do komór gazowych. Kazali patrzeć, jak umierają malutkie dzieci, jak bezbronni starcy z długimi siwymi brodami wstępują tam z pełną świadomością, że idą na śmierć. Strażnicy obserwowali twarz Jonathana z pełnym nadziei wyczekiwaniem, że nareszcie zareaguje.
Ale twarz Jonathana pozostawała bez wyrazu, jak wyrzeźbiona w kamieniu.
Nikt się nie dowiedział, o czym myślał.
Dzień czwarty.
Przodkowie Ludzi Lodu dotarli do Pragi.
Wkrótce dowiedzieli się, co przydarzyło się protektorowi Reinhardowi Heydrichowi. W kręgach zwolenników Niemiec panowało bowiem niezwykłe poruszenie i gniew. Było to w maju 1942 roku, Heydrich został poważnie ranny w wyniku zamachu na jego życie.
– On jest w szpitalu – powiedział Tengel Dobry.
– Musimy natychmiast się tam znaleźć – stwierdził Wędrowiec. – Bo jeśli Heydrich umrze, Tengel Zły będzie musiał opuścić jego ciało. Nie może zostać złożony do grobu wraz ze zwłokami, to byłoby bezsensowne, a poza tym ryzykowne, powrót do świata ludzi kosztowałby go zbyt wiele sił.
– No i nie możemy go dosięgnąć, dopóki ukrywa się w ciele Heydricha – stwierdziła Sol. – Musimy więc pochwycić szansę w odpowiednim momencie, prawda?
– Właśnie -przytaknął Wędrowiec. – Chodźcie, trzeba się spieszyć!
W niedługim czasie dotarli do szpitala, w którym leżał bardzo ważny pacjent: Heydrich. Sala była czujnie strzeżona przez funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa. Wartownicy stali w pokoju i pod drzwiami. Strzegli także bram szpitala.
Ale przodkowie Ludzi Lodu nie mieli żadnych kłopotów z przedostaniem się do sali Heydricha.
Przyglądali się, jak pielęgniarka pobiera krew do analizy. Heydrich był nieprzytomny.
Sol zachichotała.
– Ciekawe, czy podczas badań wykryją starą, szarą jak popiół krew Tengela Złego?
– W każdym razie on wie, że tu jesteśmy – uśmiechnął się Wędrowiec w przelocie. – Rozgniewał się.
– Dobrze to rozumiem – szepnęła Dida. – Ze względu na samego siebie uczyni wszystko, by Heydrich przeżył.
– Raczej mu się to nie uda – stwierdził Tengel Dobry. – Jako stary lekarz widzę, na co się zanosi. I to już wkrótce.
Czekali. Lekarze wchodzili i wychodzili, krzątały się pielęgniarki. Ale wartownicy nie wychodzili z pokoju.
– On nie opuści ciała umarłego, dopóki ludzie mogą to zobaczyć – powiedział Wędrowiec. – Bo przecież nie jest niewidzialny, tym razem nie chodzi o ducha, lecz o żywego Tengela Złego. Musi czekać, aż Heydrich zostanie sam, wszystko jedno, żywy czy martwy.
– Dopóki Heydrich żyje, z pewnością go nie porzuci – oświadczyła Sol. – Lepszej „puszki” niż ten potwór stary diabeł nie znajdzie na całej ziemi.
– Cicho! – ostrzegł Tengel Dobry. – Stan tego człowieka się pogarsza.
– Do licha! – syknęła Sol – A tu jest całe mnóstwo ludzi! Musimy coś zrobić!
– Nie możemy – stwierdziła Dida. – Nie możemy ich stąd wypędzić, musi to zrobić żywy człowiek.
– O, Imre, pozwól nam – szepnęła Sol.
– Imrego zastąpił już jego syn Gand – przypomniał Wędrowiec. – Nie powinnaś wspominać o nich w tym miejscu.
– O, rzeczywiście, przepraszam!
Ale Gand usłyszał. Towarzyszył im do Pragi dyskretnie, zachowując bezpieczną odległość, Tengel Zły bowiem nie mógł się dowiedzieć o istnieniu Marca, Imrego czy Ganda. Gand tak jak jego poprzednicy obdarzony był słuchem wyczulonym na wszystko, co mówili Ludzie Lodu, żywi czy zmarli, i natychmiast przystąpił do działania.
Na korytarzach personel szpitalny zauważył wysokiego mężczyznę, spieszącego do zamkniętej części szpitala. Człowiek ten przyciągał uwagę wszystkich, bo jego uroda była tak niesamowita, że nikt nigdy nie widział czegoś podobnego. Włosy miały ciemny odcień miedzi, strój tak prosty, że natychmiast się o nim zapominało, twarz niezwykle podobną do twarzy Marca i Imrego, aczkolwiek nie identyczną. Gdyby pracownicy szpitala dowiedzieli się, że to potomek czarnych aniołów, pewnie by się nie zdziwili, bo młodzieńca otaczała nieziemska wprost aura.
Nikomu też nie przyszło do głowy, by go zatrzymać, nawet strażnicy przypatrywali mu się z zachwytem.
Gand bez przeszkód dotarł do pomieszczenia, z którego sterowano całą siecią energetyczną szpitala. Można je chyba określić jako serce szpitala…
W pokoju Heydricha stwierdzono, że stan pacjenta jest krytyczny. Jego życie wisiało na włosku. Zapanowała gwałtowna krzątanina. Najważniejsze było, by jak najprędzej przetransponować pacjenta na salę operacyjną, by ratować jego „drogocenne” życie. Sanitariusze wytoczyli łóżko z umierającym protektorem na korytarz, pospieszyła za nim cała gromada lekarzy, pielęgniarek i wartowników.
I wtedy rozległ się ryk syreny, ostrzegającej przed atakiem z powietrza.
Cały orszak zamarł.
Atak bombowy tutaj? W samym sercu Pragi?
Anglicy? A może to napaść ze wschodu?
Nie przywykli do nalotów. Nikt się nie zorientował, że to odezwał się tylko wewnętrzny alarm szpitalny, wszystkich natychmiast ogarnęła panika. Ktoś już biegł w kierunku schronu, ktoś inny wołał: „Co zrobimy z protektorem?” Ktoś próbował podnieść bezwładne ciało, łóżko bowiem nie dało się zepchnąć po najbliższych schodach prowadzących do schronu, poza tym blokowało je inne łóżko na kółkach, którym można było łatwiej manewrować.
– Przenieście go na tamto łóżko – nakazał rozgorączkowany lekarz. – Zamieńcie pacjentów na miejsca. Prędko.
Nikt nawet przez chwilę nie pomyślał o losie drugiego chorego, który musiał ustąpić miejsca protektorowi.
Tengel Zły ział gniewem.
Przeklęte niezdary, myślał. Co oni wyprawiają?
Ale wcale nie poczynania ludzi najbardziej go niepokoiły.
Nie, to ci inni… Ci, którzy go pilnowali. Musieli go wreszcie odnaleźć, bo od dłuższej chwili wyczuwał ich obecność. Ogarnęła go bezsilna wściekłość.
A jednak to nie oni byli jego największym zmartwieniem.
Istniało jeszcze coś innego. Ktoś inny. Jeszcze jeden krążył blisko niego, intuicja podpowiadała mu, że to ten z Ludzi Lodu, którego nigdy nie udało mu się zobaczyć ani wyczuć.
To stworzenie było niezwykle niebezpieczne.
Musi stąd uciec. Po prostu musi.
Tylko jak?
Przeklęci ludzie, dlaczego go szarpią, ciągną. Pozabija ich wszystkich, jeszcze…
Nie, nie miał na nich czasu, musiał skoncentrować się na swych prawdziwych wrogach, na duchach Ludzi Lodu i na tym nieznanym, tym, który gdzieś tu był, który się przed nim ukrywał.
Myśl, Tengelu, myśl!
Sanitariusze z wielkim trudem usiłowali zamienić pacjentów na miejsca.
– Odsuńcie się, tak tu ciasno! Pamiętajcie, że tu chodzi o samego protektora! Ależ, na miłość boską… Co to było?
– Odejdźcie trochę na bok… Aber mein Gott, er ist tot! – zawołał lekarz. – On nie żyje! Zapadło złowrogie milczenie, tylko syreny nadal wyły nieprzerwanie.
Lekarz zdołał się opanować.
– Nic już nie możemy zrobić. Łóżko z powrotem do sali, tak, to drugie także, na swoje miejsca. Nie ma teraz czasu. Pod drzwiami protektora stanie jeden wartownik! Pozostali do schronu. Schnell!
– Ale ja… – zaczął wartownik przerażony nalotem.
Władczym gestem nakazali mu zostać i po przewiezieniu ciała Heydricha do sali uciekli. Wartownik, sparaliżowany strachem, skulił się pod ścianą. Ludzie mijali go biegiem, byle tylko szybciej znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Pacjentów niesiono, niektórzy szli o własnych siłach. Tylko on został. On, zmarły protektor i nieprzytomny pacjent w pokoju obok.
Gand bez przeszkód opuścił szpital.
Martwy Heydrich leżał w swojej sali. Ale nie był zupełnie sam. Nad nim pochylały się cztery duchy. Czekały. Żaden dźwięk, żaden ruch nie mógł zdradzić ich przed Tengelem Złym.
Bo Heydrich nie żył i Tengel musiał opuścić jego ciała jak najprędzej.
To powinno nastąpić teraz, myślały. Zanim powrócą ludzie.
Czas, owo niezwykłe zjawisko, które ludziom tak trudno pojąć, zdawał przeciągać się w nieskończoność.
Duchy czekały.
Tengel Dobry uniósł głowę i popatrzył na swych towarzyszy.
– Wyczuwacie coś?
– Tak – odparł Wędrowiec. – Zmieniła się atmosfera w pokoju.
– Właśnie – zawtórowała mu Dida. Wiecie, co podejrzewam?
– To samo co ja – mruknęła Sol. – Jego już tu nie ma.
– Mnie też się tak wydawało – powiedział Tengel Dobry. – Wyprowadził nas w pole. Ale jak? Był tak silnie strzeżony, nie tylko przez nas, ale i przez ludzi. Jak, na miłość boską…?
– Już wiem! – wykrzyknęła Dida. – Wiem, kiedy to się stało. Na tych noszach…
– Tak – pokiwał głową Wędrowiec. – Oczywiście! Na korytarzu. Któryś z sanitariuszy krzyknął: „Co to było?” Musiało to nastąpić, kiedy próbowali zamienić pacjentów na miejsca.
– Naturalnie! – zgodził się z nim Tengel Dobry. – Heydrich umarł na korytarzu albo nawet jeszcze wcześniej. Tengel Zły nie mógł dłużej zostać w jego ciele.
– Czy mógł wcielić się w sanitariusza? – spytała Sol.
– Nie, był zbyt daleko, wszyscy mogliby to zauważyć. Jest tylko jedno miejsce, w którym mógł się schronić. Chodźcie!
Przeszli do drugiej sali, pozostawiając Heydricha w samotności. Przestał ich interesować.
– Tak – szepnęła Sol, gdy stanęli przy drugim pacjencie. – On jest tutaj, tu się schował. Czujecie?
– Masz rację – odszepnął Wędrowiec. – Ale teraz musimy być całkiem cicho, nie może nas odkryć.
– To prawda – przyznał Tengel Dobry. – Zwłaszcza że ten pacjent też jest umierający. Nasz przodek się przeliczył.
Nie musieli wcale długo czekać. Z powagą, w milczeniu, obserwowali śmierć człowieka.
Spoglądali na Tengela Dobrego, to on wśród nich był lekarzem. W końcu skinął głową. Życie pacjenta dobiegło kresu.
Teraz szybko! Zanim wpadnie tu cała gromada ludzi!
Ale oni z pewnością najpierw pójdą do pokoju protektora, ten pacjent znacznie mniej ich obchodził.
Tengel Zły znalazł się w potrzasku.
Przeklęci, cholerni ludzie, do niczego się nie nadawali!
Skąd mógł wiedzieć, że trafi na takie wysłużone ciało? I jaki pozostawał mu wybór, chodziło wszak o ułamki sekund, musiał wcielić się w tego umierającego nędznika, bo on był najbliżej.
Przeklęty!
Musi natychmiast wydostać się z martwego ciała, w przeciwnym razie się udusi!
Nie, nie udusi się, jest przecież nieśmiertelny, ale nie może tu zostać. Oczy przestały widzieć, uszy słyszeć, palce nic nie czuły. To ciało do niczego już się nie nadawało, w dodatku ryzykowne było zostawać w nim na dłużej, nie mógł przebywać w zwłokach, które zostaną pogrzebane, potem zgniją, co on zrobi? Oczywiście Tengel Zły poradzi sobie i w takiej sytuacji, ale to wymagałoby ogromnych sił. A tych ciągle mu brakowało.
Cóż za bałagan, jaki chaos!
Przeklęci fleciści, przeklęte niedojdy, przez stulecia nic im się nie udawało!
Przeklęta cała sytuacja!
Duchy Ludzi Lodu myliły się co do jednego: Tengel Zły nie bał się ludzi, nie obchodziło go, czy go widzą. Wiedział naturalnie, że swym widokiem budzi przerażenie, ale nieistotne było, czy umrą ze strachu, czy nie, w każdym razie tutaj na terenie szpitala. Mógł zadziałać tak, by żadne informacje na jego temat się stąd nie wydostały, wystarczyło tylko wyeliminować odpowiednie osoby.
Najbardziej niepokoili go niewidzialni wartownicy. Oni i ten obcy. Tengel Zły nie wyczuwał już jednak jego obecności, to wielka ulga.
Poza tym zdołał zwieść czwórkę swych strażników. Nadal pewnie znajdowali się w pokoju protektora, bo nie odbierał ich obecności już tak wyraźnie.
Gdyby tylko mógł się teraz rozejrzeć! Ale oczy tego, w którego ciele się ukrył, były martwe, a przedtem łobuz był nieprzytomny! Tak jak protektor. Tengel Zły od dawna już więc nic nie widział.
Cóż za koszmarna sytuacja!
Na szczęście nie są jeszcze tak bardzo blisko. Na razie nie, teraz są w sąsiednim pokoju. Tu panuje spokój.
Oszukał ich! Ogarnęło go poczucie triumfu.
Ale teraz musiał się stąd wydostać, po prostu musiał, chłód śmierci powoli zaczął go paraliżować.
Jego duch doskonale by sobie poradził, ale tym razem chodziło wszak o żywego Tengela, obdarzonego niezwykłymi cechami, ale żywego, cielesnego. A żywa istota podatna jest na wrażenia takie jak chłód śmierci, powolne gaśnięcie.
To nie może już dłużej trwać, musi się stąd wydostać.
Cała czwórka – Sol, Dida, Wędrowiec w Mroku i Tengel Dobry – stali nieruchomo. Starali się pozostać niezauważeni dla postaci leżącej w łóżku.
Sol zastanawiała się, jak to będzie, kiedy Tengel Zły zechce się wydostać. Wtedy w korytarzu nie zdążyła zaobserwować jego nagłej przemiany.
Mężczyzna leżący na łóżku był w średnim wieku, mundur na wieszaku wskazywał na to, że służył jako żołnierz. Wojenne rany trochę połatano, lecz mimo to przedstawiał sobą okropny widok.
A miało być jeszcze gorzej.
Kiedy tak nad nim stali, zaczął zmieniać się w oczach. Spiesz się, spiesz, myślała Sol. Lekarze wkrótce się zorientują, że to był fałszywy alarm, i zaraz wrócą do protektora, a więc i tutaj.
Zmarły jakby nagle zapadł się w sobie, zaczął maleć, kurczyć się, szarzeć, ale wszystko to ciągle jeszcze trudno było zauważyć.
A potem otworzył oczy.
Ukazały się ohydne żółte szpary z wąskimi źrenicami jak u zwierzęcia.
Natychmiast, nim oczy zdążyły się zamknąć, w pokoju rozbrzmiały pierwsze dźwięki fletu Wędrowca.
Twarz nadal była twarzą pacjenta, ale oczy należały do Tengela Złego, a gdy istota otworzyła usta, by wydać syk gniewu i protestu, rozwarła się ohydna gardziel, wielka, ciemna, z czarnym jęzorem i ostrymi gadzimi zębami.
W następnej chwili Tengel Zły wyskoczył z łóżka. Pozostała tylko skorupa ludzkiego ciała, pusta w środku, ale zachowująca nadal ludzkie kształty, jak gdyby wszystko nadal znajdowało się na swoim miejscu.
Podejrzewali, że ciało protektora jest tak samo puste, wykorzystywane było wszak o wiele dłużej niż tego tu pacjenta.
Pomieszczenie wypełnił cuchnący odór, jakby ktoś przekłuł olbrzymi, stary wrzód.
Dźwięki fletu Wędrowca zatrzymały zasuszoną przerażającą istotę, która starała się dotrzeć do drzwi.
Melodia sparaliżowała Tengela Złego, przykuła do miejsca. Zwrócił rozwścieczoną twarz w stronę czterech duchów, ale był wobec nich bezradny. Obrzydliwe szpary oczu zaczęły już matowieć ze zmęczenia.
– Sprowadzisz go z powrotem do grot? – spytał Tengel Dobry.
Wędrowiec uznał wreszcie, że ze strony złego stwora chwilowo nic już im nie grozi, i odjął flet od ust.
– Nie, to za daleko, w dodatku po tych grotach kręci się tylu ludzi. W górach Harzu jest dużo jaskiń.
Tengel Dobry pokiwał głową.
Pospiesznie opuścili pokój, jeszcze zanim ludzie wrócili ze schronu. Z piątki Ludzi Lodu tylko jeden był widzialny – ten żywy, nieśmiertelny. Jeśli wartownik, stojący na korytarzu, ujrzał tę niewielką istotę, tak straszną, że trudno ją opisać, to jego sprawa. Nikt mu nie wierzył, kiedy próbował ją określić, a kilka dni później zamknięto go w szpitalu dla obłąkanych.
Ale bez względu na to, jak wietrzono i dezynfekowano korytarz i pokój, w którym leżał zmarły żołnierz, nie udało się pozbyć duszącego odoru zgnilizny, która jakby wgryzła się w ściany.
Nigdy nie zdołano stwierdzić, co było źródłem smrodu.
– Śpij już, śpij – monotonnym, hipnotyzującym głosem powtarzał Wędrowiec Tengelowi Złemu. Umieścił go w górach Harzu, w odległej jaskini przesłoniętej krzewami leszczyny. – Śpij, bestio, pozwól Ludziom Lodu i całemu światu odetchnąć od twego zła!
Tutaj nikt go nie znajdzie, myślał Wędrowiec. Może tu spoczywać do sądnego dnia.
Dla pewności, pochylony nad leżącym na ziemi stworem, odegrał jeszcze raz znienawidzoną przez Tengela Złego melodię. Podszedł bardzo blisko, by dźwięki mogły głębiej wedrzeć się w wielkie, przylegające do czaszki uszy.
Zły przodek zbierał ostatnie resztki sił.
W szpitalu był z nimi ktoś jeszcze, nie zaprzeczą temu, ktoś… kto wszystko niszczy, kogo nie mogę dopaść. Ciągle staje mi na drodze i krzyżuje plany. Ja… zemszczę się. Wezmę srogi odwet na tym łajdaku, który gra na flecie. Zemszczę się na wszystkich, którzy sądzą, że mogą mnie zniszczyć!
Tengel Zły jeszcze nie został pokonany. Wiedział, że za chwilę znów zmorzy go sen, że już wkrótce na wszystko będzie za późno.
Ale teraz, jeśli zbierze siły, może jeszcze czegoś dokonać.
Tak blisko stanął ten dureń, nie rozumie, że jest głupi? Ale jemu, Tengelowi, bardzo to odpowiada.
Ostatnim wysiłkiem woli stwór, który kiedyś przywędrował z bezkresnej azjatyckiej tundry w góry Norwegii, oderwał szponiastą dłoń od podłoża. Uniósł ją siłą gniewu. Dłoń poderwała się, pazury błyskawicznie wyrwały flet z dłoni Wędrowca.
Jeszcze chwila skupienia…
I flet rozpłynął się w szponach diabelskiego stwora, został unicestwiony na zawsze.
Wędrowiec nie mógł uczynić nic, by temu zapobiec. Wszystko odbyło się tak niespodziewanie szybko, Tengel Zły spał już, pogrążony we śnie, który mógł trwać wiecznie, o ile nic go nie zbudzi.
Ale jeśli jego melodia rozlegnie się kolejny raz, nie istnieje już nic, co mogłoby na powrót pogrążyć go we śnie.
Flet, który Wędrowiec w Mroku dostał kiedyś w trzynastym stuleciu od szczurołapa z Hameln, przestał istnieć.