Józef przyjechał do domu na niedzielę.
Mari nie posiadała się z radości, ze starszym o dwa lata chłopakiem prowadzili zawsze nieco frywolne rozmowy, pełne niedomówień i dwuznaczności. Był to niebywale ekscytujący sposób komunikowania się, nie bezpośredni flirt, lecz coś niebezpiecznie mu bliskiego. Abel Gard dość naiwnie się martwił, że młodzi bezustannie się ze sobą droczą. Christa prędzej połapała się w czym rzecz. Ona też zaczęła się niepokoić, lecz z bardziej realnych powodów.
Nie było jej akurat przy tym, gdy Józef na pozór obojętnie rzucił do Mari:
– Mam zamiar wybrać się do Domu Ludowego. Pójdziesz ze mną, czy jesteś na to zbyt leniwa?
– Jak miło – ucieszył się ojciec chłopaka, zanim Mari zdążyła cokolwiek odpowiedzieć. Ablowi Gardowi Dom Ludowy kojarzył się tylko ze spotkaniem o tematyce religijnej. Nie brał pod uwagę tego, że istnieje jeszcze jeden lokal o tej nazwie, gminny, w którym młodzi zbierają się na tańce. Oficjalnie tańce były, rzecz jasna, zakazane, ale za zamkniętymi okiennicami młodzież i tak robiła co chciała.
Mari nonszalancko wzruszyła ramionami.
– Jeśli się boisz iść sam, zawsze mogę cię trzymać za rękę.
– Jestem ci ogromnie wdzięczny – krzywo uśmiechnął się Józef. – Karine? Idziesz z nami?
Mari poczuła, że ściska ją w gardle. Naprawdę chciał, by Karine im towarzyszyła?
Zazdrosna o młodszą siostrę? Mari ukłuły wyrzuty sumienia, ale nic nie mogła poradzić na to, że strach przed utraceniem Józefa był silniejszy. Przed utraceniem Józefa? Przecież on nigdy nie był jej.
Oboje jednak wiedzieli, że Karine odmówi. Tak też się stało, Mari wydawało się nawet, że siostra w jednej chwili pobladła. Doprawdy, czy zaproszenie na tańce to coś przerażającego? W dodatku w towarzystwie siostry jako przyzwoitki?
Abel, niczego nieświadom, postanowił się wtrącić:
– Oczywiście, powinnaś pójść z nimi, Karine. Zbyt dużo czasu spędzasz sama, a w Domu Ludowym spotkasz samych miłych ludzi.
– Ja… mam jeszcze sporo lekcji – wymówiła się Karine i wyszła z pokoju.
Józef i Mari pojechali rowerem na tańce tylko we dwoje.
Jak cudownie, że mogę tu być, myślała Mari, w dodatku z chłopakiem!
Ale Józef okazał się bardziej doświadczonym chłopcem, niż przypuszczała. Znał wiele osób, rozmawiał z dziewczętami i otwarcie z nimi flirtował.
Mari, noszącej w sobie ogromną potrzebę należenia do kogoś, zrobiło się bardzo przykro.
Mari, która chciała wszystkich zadowolić.
Mari, „dziewczyna która nie potrafiła odmawiać”.
W piersi czuła bolesną pustkę, wywołaną strachem i żalem. Tracę go, kołatało jej w głowie, on jest taki sam wobec wszystkich, nie dba o mnie, co mam robić?
Nie przestawała się uśmiechać, aż zdrętwiały jej mięśnie twarzy, i była taka miła, taka sympatyczna dla obecnych na sali, tak bardzo chciała, by zostali jej przyjaciółmi. Ale w głębi ducha niewypowiedzianie cierpiała. Zebrali się teraz w większą grupę, i owszem, tańczyła z Józefem, inni chłopcy także prosili ją do tańca, ale to zupełnie co innego. Nad Mari jakby zawisła ciężka deszczowa chmura, bo on wywijał z jedną panną za drugą i wyglądało na to, że z każdą jest mu równie przyjemnie. Teraz właśnie tańczył z dziewczyną, która musiała być jego dawną znajomą, przytuleni policzkami śmiali się do siebie i szeptali.
Mari czuła, że coraz większy ból ściska jej serce. Z ogromnym trudem powstrzymywała się, by nie uciec.
Taneczny wieczór dobiegł wyczekiwanego końca. Nareszcie Józef podszedł do niej.
– Wybierzemy się w powrotną drogę razem, tylko ty i ja?
Mari, uszczęśliwiona, gotowa była skoczyć dla niego w ogień.
Członkowie ruchu oporu nie mieli stałego miejsca spotkań. Zbierali się w domach, za każdym razem u kogo innego, by utrudnić Niemcom trafienie na ślad grupy.
Tym razem zgromadzili się w bardzo ciasnym pokoiku Jonathana w szpitalu Ulleval.
Siedział, przyglądając się im i przysłuchując. Dyskutowali właśnie o zadaniach, które mieli wykonywać bardziej doświadczeni, dorośli członkowie grupy. Jonathan, jak dotychczas, pełnił co najwyżej funkcje łącznika. Jeździł rowerem i przekazywał wiadomości pomiędzy poszczególnymi członkami grupy lub dostarczał przesyłki adresatom, o których nie powinien wiedzieć zbyt wiele czy raczej w ogóle nie pamiętać o ich istnieniu.
Przywódcą grupy był lekarz, doktor Holmberg. Należał do niej także kierownik magazynu nazwiskiem Nilsen. Z praktycznych względów dobrze było mieć kilku ludzi na terenie szpitala, umożliwiało to utrzymywanie kontaktów bez zwracania uwagi niepowołanych osób. W spotkaniu uczestniczył jeszcze młody człowiek z miasta, Ancher, i mężczyzna w średnim wieku, do którego zwracano się Stein. Jonathan nigdy się nie dowiedział, kim był, sprawiał jednak wrażenie osoby na wysokim stanowisku. „Ja to załatwię” – tak brzmiała zwykle jego odpowiedź, kiedy zaczynały się problemy natury administracyjnej.
W skład grupy wchodzili jeszcze dwaj mężczyźni wyglądający na robotników, obaj bardzo małomówni, słuchali tylko rozkazów i wykonywali je. Jonathan nigdy nie poznał nawet ich imion.
Nagle doktor Holmberg zwrócił się bezpośrednio do niego:
– No i jeszcze Jonathan – powiedział. – Słyszałem, że umiesz prowadzić samochód, ale czy masz prawo jazdy?
– Nie skończyłem jeszcze siedemnastu lat.
– To żaden problem – stwierdził Stein, który najwyraźniej umiał załatwić wszystko. – Zrób jutro parę odpowiednich zdjęć i dostarcz je Nilsenowi, a za kilka dni dostaniesz prawo jazdy. Według dokumentu będziesz miał już osiemnaście lat. Zrozumiałeś?
– Tak – skinął głową Jonathan. – Co ma należeć do moich obowiązków?
– Będziesz tylko kierowcą, nic więcej – rzekł doktor. – Mamy nowego człowieka w grupie, właśnie ma jechać do Trogstad odebrać „towar”. Ale on nie prowadzi samochodu. Zawieziesz go, dostaniesz szczegółowe instrukcje i alibi na wyjazd ciężarówką poza miasto.
– Wolno spytać, jak ma na imię ten nowy człowiek?
– Wolno. Nazywa się Rune i podobno ma najzimniejszą krew ze wszystkich ludzi w ruchu oporu, jacy są w Norwegii.
– Czy to tak dobrze? – spytał Jonathan niepewnie.
– Wiem, o co ci chodzi. Może lepiej zabrzmi, jeśli powiem, że jest niesłychanie spokojny i błyskawicznie potrafi znaleźć wyjście w najtrudniejszych sytuacjach.
– O tak, to o wiele lepiej.
– Masz rację, nie potrzeba nam pozbawionych uczuć potworów.
Rozstali się.
Cztery dni później Jonathan spotkał Runego.
To był prawdziwy szok. Jonathan, ujrzawszy mężczyznę czekającego przy samochodzie na Kirkeveien, już miał na końcu języka: „Nie, to nieprawda!” Rune był niewysoki i mocno utykał, wydawało się, że obie stopy ma okaleczone, poruszał się bowiem z wielkim trudem. A gdy podał Jonathanowi rękę na powitanie, chłopiec spostrzegł, że u obu dłoni brakuje mu palców.
I ta twarz… jakby nieumiejętnie wyrzeźbiona z twardego drewna, wykrzywiona, przerażająca. Wokół wąskiego czoła zwisały brzydkie, splątane kosmyki włosów.
Kiedy jednak Jonathan dostrzegł blask bardzo głęboko osadzonych oczu mężczyzny, poczuł dziwne wzruszenie. Z tych przepastnych studni biła dobroć, jakiej nigdy wcześniej nie widział u zwykłego człowieka. W Lipowej Alei mówiło się, że Marco i Imre mieli takie niezwykle ciepłe, szczere oczy, ale chyba inne niż Rune. To nie oczy Runego same z siebie były piękne, lecz żar, jaki w nich płonął. Jonathan spostrzegł, że są brązowe, postrzępione włosy również miały osobliwy brunatny odcień, przypominający stare spłowiałe konopie.
Okropnie brzydki był ten Rune. Jego wieku nie dało się określić, mógł mieć od dwudziestu do czterdziestu lat. Ale Jonathan od razu poczuł do niego sympatię, zwłaszcza gdy nowy znajomy przywitał go uśmiechem.
– Wiesz, dokąd mamy jechać? – spytał Jonathan.
Rune skinął głową i wsiadł do ciężarówki z napisem, z którego liter poodpryskiwała farba: „Szpital Ulleval”. Oficjalnie mieli odwieźć zlewki do dużego gospodarstwa w Trogstad. Tak naprawdę mieli zabrać stamtąd rzeczy, których przeznaczenia Jonathan na wszelki wypadek nie znał.
Pomógł Runemu zamknąć drzwi szoferki.
– Wypadek? – spytał, ruchem głowy wskazując na okaleczoną rękę tamtego.
– Tak – odparł Rune suchym, niemal trzeszczącym głosem. – Stanąłem na drodze maszynie pełnej noży.
– Uf – westchnął Jonathan ze współczuciem. – Mam nadzieję, że nie jesteś przeciwny współpracy z takim zielonym szczeniakiem jak ja?
– Sam o to prosiłem – odparł Rune, wprawiając Jonathana w niepomierne zdumienie. – Słyszałem, że pomimo młodego wieku jesteś niezłym kierowcą.
Jonathan roześmiał się nieco zawstydzony.
– Zawsze miałem fioła na punkcie samochodów. Już jako piętnastolatek prowadziłem autobus, tylko na dodatkowych trasach, rzecz jasna. Nikt nie pytał o prawo jazdy, bo jestem przecież dość wysoki, może też wyglądałem na dojrzałego. Gdyby tylko się domyślali, jak bardzo byłem niepoważny!
– Kierownictwo linii autobusowych chyba jednak o tym wiedziało?
– Pewnie, ale szef był moim dobrym znajomym. Wiesz, dokąd mamy jechać?
– Oczywiście.
– Świetnie, bo ja zupełnie nie znam tych okolic. Jak myślisz, będą nas zatrzymywać po drodze?
– Z całą pewnością, ale nie denerwuj się, papiery mamy w porządku.
– Ale kim ty jesteś? Chodzi mi o to, co mam powiedzieć, jeśli Niemcy zapytają.
– Jestem parobkiem w gospodarstwie Bellstad, tam właśnie jedziemy. Kursujemy tą trasą regularnie raz w tygodniu. Wozimy produkty do szpitala, a z powrotem odpadki dla kur i świń.
– Rozumiem.
– Ty jesteś zatrudniony w szpitalu, tak jak jest naprawdę. Znasz mnie tylko jako parobka Runego.
– Przepraszam za pytanie, ale czy rzeczywiście jesteś parobkiem?
– Nie – odparł Rune sucho.
Ta krótka odpowiedź zniechęciła Jonathana do spytania, kim naprawdę jest Rune.
Trudno było się domyślić jego zawodu. Właściwie wyglądał, jakby sprowadzono go prosto z jakiegoś domu dla upośledzonych – upośledzonych zarówno fizycznie, rak i umysłowo, ale z drugiej strony wydawało się, że nieźle sobie radzi.
Jonathan uznał, że najlepiej będzie zbytnio nie wypytywać.
Z Oslo wyjechali nie zatrzymywani. Pora była jeszcze dość wczesna, musieli bowiem wrócić przed zmrokiem, tak by nie wzbudzać podejrzeń. Jazda na gazie generatorowym jako paliwie także wymagała sporo czasu.
Rune kierował Jonathana z początku na południe, później na wschód. Po tym, jak otwarty i ufny Jonathan opowiedział swemu towarzyszowi niemal wszystko o sobie i swojej pracy w Ulleval, nie rozmawiali wiele, ale mimo to nawet z krótkich odpowiedzi Runego wywnioskował, że jego niezwykły kompan musi zajmować wysoką pozycję w ruchu oporu i cieszyć się wielkim poważaniem. Koledzy zresztą wcześniej już mu o tym wspominali. I, prawdę mówiąc, kiedy tak siedział przysłuchując się opowiadaniu Jonathana i od czasu do czasu kiwając głową, budził zaufanie.
Nagle Rune oświadczył:
– Potrzebna nam dziewczyna w organizacji.
– To chyba nie powinno sprawić trudności.
– Owszem, jest wiele dziewcząt, które pragną się do nas przyłączyć, ale ona musi mieć szczególne cechy.
– Na przykład jakie?
– Nie może być z nikim związana i musi umieć trzymać język za zębami, i to tak, że nawet jeśli zostanie poddana torturom, nie piśnie ani słowa. Poza tym nie może zbyt łatwo się zakochiwać.
Jonathan nic na to nie powiedział. Myślał o swej młodszej siostrze, Karine. Któż lepiej odpowiadałby temu opisowi?
Wreszcie powiedział:
– Mam siostrę…
– Przed chwilą opowiadałeś mi, że ogromnie zależy jej na sympatii i przyjaźni innych ludzi. Mówiłeś, że stać ją na wszystko, byle tylko mogła związać się z jakimś chłopcem. I w dodatku jest bardzo wrażliwa.
– To moja starsza siostra, Mari. Mam jeszcze młodszą, ona świetnie by się nadawała, ale ma dopiero piętnaście lat.
– Wiek nie ma znaczenia. Czy jest odważna?
Jonathan zastanawiał się przez chwilę, po czym powiedział powoli:
– Raczej obojętna na to, co się z nią stanie.
– To nie brzmi dobrze.
– Zgadzam się, ale wydaje mi się, że nieźle by jej zrobiło, gdyby miała jakiś cel w życiu. Nie rozumiem jej. Jest największym odludkiem na świecie, a kiedy chce się ją uścisnąć, sztywnieje, zmienia się w słup soli jak w Sodomie i Gomorze.
Zrozumienie takiego porównania najwidoczniej przekraczało intelektualne możliwości Runego, bo nic na to nie odrzekł. Zapytał tylko:
– Czy mógłbyś znaleźć jej jakąś pracę w szpitalu?
– To raczej trudne, ona chodzi do szkoły.
– Rok szkolny już się chyba skończył?
– Ach, oczywiście, nie pomyślałem o tym. Jeszcze dziś wieczorem zadzwonię do mojej kuzynki Christy i zapytam, obie moje siostry u niej mieszkają. Muszę też, rzecz jasna, zadzwonić do domu, spytać mamę i ojca. No i samą Karine.
– Dlaczego nie mieszkacie w domu?
– Ze względu na…
Nie, na miłość boską, nie mógł przecież opowiedzieć o Tengelu Złym temu… temu… półgłówkowi. Nie, Rune nie był półgłówkiem, podłe z jego strony, że tak pomyślał, on po prostu ukrywał swą inteligencję, aby nie było wiadomo, jaki naprawdę jest, a mógł być idiotą albo geniuszem, albo kimś zupełnie przeciętnym.
– To ze względu na pewne szczególne okoliczności – dokończył Jonathan. – Nie zrozum mnie źle, w naszej rodzinie panują jak najlepsze stosunki, tylko… Opowiem ci o tym kiedy indziej! W każdym razie obiecuję porozmawiać z Karine i z innymi.
Rune skinął głową i o nie więcej nie pytał.
Odstawili szpitalne zlewki do gospodarstwa, a w zamian dostali skrzynki pełne jajek, masła i sezonowych produktów rolnych.
Ale w drodze powrotnej Rune polecił Jonathanowi, by skręcił w niedużą boczną drogę. Jonathan zdziwił się trochę, ale nie protestował.
W środku lasu zatrzymali ich dwaj mężczyźni.
Teraz źle z nami, pomyślał Jonathan. Ale nie mamy przecież nic poza jajkami i…
A jeśli w którejś ze skrzynek są jeszcze inne rzeczy?
No i zawsze pozostaje pytanie: co robimy tu na tej leśnej drodze?
Czuł, jak serce zaczyna mu walić coraz mocniej, ale Rune zachowywał całkowity spokój.
Mężczyźni zbliżyli się do samochodu, Rune otworzył drzwi ze swej strony i wysiadł. Przywitał ich milczącym skinieniem głowy.
Nieznajomi zniknęli w lesie i zaraz wrócili, niosąc ciężkie kwadratowe skrzynie. Nareszcie Jonathanowi rozjaśniło się w głowie. Ci tutaj to nie byli wrogowie, on i Rune jechali właśnie po to, by się z nimi spotkać.
Wysiadł z samochodu i pomógł ulokować ciężkie paki w głębi platformy. Zakryli je potem starannie skrzynkami z masłem i workami zeszłorocznej, z pewnością już zdrewniałej kalarepy. Na samym wierzchu ułożyli wory z węglem do generatora gazu.
Dopóki nie skończyli, nie padło ani jedno słowo. Dopiero potem Rune i mężczyźni zamienili parę zdań o miejscu i czasie następnego spotkania, później nieznajomi pomachali im na pożegnanie i zniknęli w lesie.
Rune poprosił Jonathana, by pojechał jeszcze kawałek prosto, aż dotarli do opuszczonej zagrody komorniczej. Tam można było zawrócić i ruszyć w powrotną drogę.
Wszystko szło jak po maśle aż do samego Oslo. Zapadł już jednak zmrok, a jazda po ciemku była surowo zabroniona. Jak należało się spodziewać, zatrzymano ich w pobliżu Dworca Wschodniego.
– Norwescy zdrajcy – mruknął Rune. – Oni są najgorliwsi. Pozwól mnie się tym zająć.
– Nie masz chyba zamiaru…
Rune pokręcił szpetną głową. Włosy zatańczyły jak włóczkowe loki na głowie szmacianej kukiełki.
Z sercem w gardle Jonathan obserwował, jak Rune wysiada i rozmawia z Norwegami w mundurach.
Nigdy się nie dowiedział, o czym z nimi mówił, ale pewne było, że już po pierwszych słowach cofnęli się przerażeni, a potem, kiedy znaleźli się w pewnej odległości, rzucili się do ucieczki.
Rune wskoczył do samochodu.
– Ruszaj! – nakazał krótko. – Zanim zdążą się zastanowić nad tym, co im powiedziałem.
Jonathan zgadywał, że musiał im naopowiadać o jakiejś bardzo niebezpiecznej chorobie lub czymś w tym rodzaju, ale pewności nie miał.
Dopiero przy okazji następnej wyprawy do Trogstad dowiedział się, że w skrzyniach, które wówczas zabrali z lasu, były nadajniki i inne urządzenia służące do utrzymywania łączności radiowej. Gdyby norwescy zdrajcy wtedy w Oslo obejrzeli ładunek, Rune i Jonathan zostaliby na miejscu zastrzeleni.
Mężczyźni, których wówczas napotkali, przeszli przez granicę ze Szwecji w okolicach Remskog. Przynieśli stamtąd materiały, mające dla ruchu oporu ogromną wartość.
Później chłopcy mieli przewozić także broń, ale o tym Jonathan dowiedział się po pewnym czasie. Rune znał prawdę, ale nie zdradził się ani słowem. Nie chciał, by siedemnastolatek w fazie tortur cokolwiek wyjawił.
Wieczorem po pierwszej wyprawie Jonathan był kompletnie wykończony. Z ulgą otwierał drzwi do swego pokoju.
Ale nie był to jeszcze koniec sensacji, jakich dostarczył mu ten dzień.
Miał gościa.
Zniecierpliwiona Mari na widok brata poderwała się z krzesła.
– Gdzieś ty był? – wykrzyknęła. – Czekam od tylu godzin!
– Na mieście – odparł Jonathan, nie zagłębiając się w szczegóły. – A co ty robisz w Oslo? Trzeba zasłonić okno, obowiązuje zaciemnienie. Czyś ty kompletnie oszalała?
Nie był szczególnie zachwycony tą wizytą. Czuł się zmęczony i marzył o śnie, ale przypuszczał, że najpierw będzie musiał znaleźć jakiś nocleg dla siostry, a potem czekały go pogaduszki do późnej nocy. Mari nie należała do osób, które to, co mają do powiedzenia, potrafią odłożyć na następny dzień.
Rzecz jasna mógł zamknąć jej usta jakąś przykrą uwagą, ale wiedział, że akurat z Mari nie można tak postępować. Owszem, pozwalała, by się z nią drażnić, dopóki wiedziała, że złośliwości tak naprawdę nimi nie są, twardych słów natomiast nie tolerowała. Zraniona, gotowa była zapaść się pod ziemię.
Jonathan westchnął w duchu.
Zaraz potem zmarszczył czoła.
– Piłaś whisky?
– E, tylko troszeczkę.
– Jeśli chcesz pić „tylko troszeczkę”, to przynajmniej nie wybieraj whisky! Tego zapachu niczym nie da się przytłumić.
Mari chciała wstać, ale zatoczyła się i musiała chwycić krawędź stołu, by nie upaść.
– Widzę, że nieźle popiłaś – stwierdził Jonathan, zaniepokojony. To niepodobne do Mari, nigdy nie widział, by ciągnęło ją do alkoholu.
– I co z tego, bawiłam się z przyjaciółmi – przyznała. – I, jak widzisz, wracam do domu ululana.
– Żebyś nie musiała wkrótce lulać kogoś innego – zadrwił starym zwyczajem.
Ale Mari, pobladła w jednej chwili, wbiła w niego wzrok.
– Czy to już po mnie widać?
Jonathan zamarł przerażony.
– Co ty mówisz, Mari? Coś ty zrobiła?
– A jak ci się wydaje? – odparła zgnębiona.
Jonathan naprawdę się przeraził. Tego się nie spodziewał. Wiedział, że Mari nigdy nie potrafi odmówić, kiedy się ją o coś prosi, ale przecież niemożliwe, by…
A może właśnie możliwe?
– Ależ, Mari – zdołał tylko szepnąć, ale w tym szepcie kryło się wszystko, czego nie był w stanie powiedzieć: zdumienie postępkiem siostry, troska o nią, lęk przed tym, co powiedzą rodzice, przed skandalem. Czy miała teraz wyjechać w tajemnicy gdzieś daleko, znaleźć pracę i tam przeczekać aż do chwili narodzin dziecka? Co ona sobie właściwie myślała, co za łajdak…
Mari oprzytomniała.
– Musisz mi pomóc, Jonathanie!
– Ja? Co ja mogę zrobić?
– Pracujesz w szpitalu, musisz mnie gdzieś skierować albo znaleźć jakiś środek, który pomoże mi się tego pozbyć.
Poczuł, jak wzbiera w nim ogromna fala gniewu.
– Co ty próbujesz mi powiedzieć? Chcesz, żebym pomógł w spędzeniu pło…
– Cicho, błagam, nic mów tego głośno – błagała. – Tylko mi pomóż!
– Nigdy w życiu!
– Nie rozumiesz, że muszę to zrobić? Nie mogę przecież…
– Powinnaś była pomyśleć o tym wcześniej.
Mari ukryła twarz w dłoniach.
– O, ty nie wiesz, jak to jest!
– ”Dziewczyna, która nie potrafi odmawiać” – powiedział Jonathan z goryczą: – Jak mogłaś być taka głupia? No, ale stało się, i teraz musisz ponieść konsekwencje. O tym, co proponowałaś, nie ma mowy. Czy kiedykolwiek wśród Ludzi Lodu ktoś uciekał się do takiego rozwiązania? Musisz odpowiadać za swoje czyny, Mari. Przede wszystkim porozmawiaj z Christą, ona…
– Nie mogę, Abel się rozgniewa!
– Abel? A co on ma z tym wspólnego?
Mari odwróciła głowę i wybuchnęła płaczem.
– Mari? – zaczęło mu świtać w głowie. Zapomniał już o zmęczeniu i o tym, jak jest późno. – Mari, czy to któryś z synów Abla?
Milczała i już to można było uznać za wystarczającą odpowiedź.
Głos Jonathana był stłumiony, niemal bez wyrazu.
– Który?
– Jeden z najstarszych – odparła wymijająco.
– Wyobraź sobie, że tyle to nawet ja rozumiem. Przeklęty łajdak!
– Nie możesz składać całej winy na niego – powiedziała Mari zawstydzona. Nie śmiała podnieść oczu na brata. – To był także mój błąd.
– Wcale w to nie wątpię – odpowiedział jej ostro.
Skuliła się, jakby ją uderzył.
– Jonathanie, nie gniewaj się na mnie. Jeszcze i ty, nie zniosę tego!
– Wcale się nie gniewam – burknął zły jak osa. – Ale nie próbuj mi wmawiać, że to nie jego wina. Mężczyzna nigdy nie może wyprzeć się odpowiedzialności, zawsze może wybierać.
– No tak, ty świetnie o tym wiesz.
– Nie mówimy teraz o mnie – mruknął, bo uwaga Mari trafiła bardzo celnie. Jego własne erotyczne doświadczenia były niemal równe zeru.
– Pomożesz mi? – szepnęła żałośnie.
Jonathan przemówił teraz tonem nieco mentorskim, ale z pewnością brało się to stąd, że był tak bardzo poruszony.
– Przez ten czas, kiedy tu pracuję, wiele się nauczyłem o etyce zawodowej. To, o co mnie prosisz, jest absolutnie niemożliwe. Odmawiam udziału w czymś podobnym.
– Ale co ja mam począć?
– Będzie musiał się z tobą ożenić.
– Jó…
Urwała w pół słowa.
– Aha, a więc to Józef – gniewnie zauważył Jonathan. – Tak, to było do przewidzenia.
– On mnie nie chce. A ja nie chcę jego.
– Że też nie mogłaś dojść do tego wniosku wcześniej, Mari!
– Już raz to mówiłeś. Nie musisz sypać więcej soli na rany.
Jonathan nareszcie usiadł.
– Opowiedz mi wszystko od początku – poprosił nieco łagodniej.
– Ze szczegółami?
– Nie bądź wulgarna, nie miejsce ani czas na to.
– Przepraszam. Co tu jest do opowiadania? Najpierw przez dłuższy czas trwała taka niewinna zabawa w słowa, a potem zabrał mnie na tańce. Bez przerwy flirtował z innymi dziewczętami. Kiedy w końcu zaproponował, byśmy razem wrócili do domu, kolana się pode mną ugięły z emocji. Bałam się, że go stracę. Tak bardzo chciałam go zadowolić, móc go zatrzymać, Jonathanie, z początku protestowałam przeciwko jego próbom zbliżenia, ale on… Pogniewał się na mnie, chciał odejść, a ja nie mogłam… nie mogłam tego znieść.
Mój Boże, jakaż banalna historia, pomyślał Jonathan. Przeklęty łajdak! I biedna dziewczyna!
– Oczywiście zorientował się, że nie będę opierać się długo, bo wmawiałam sobie, że jestem w nim zakochana.
– Sama siebie próbujesz okłamać. Pragnęłaś jego miłości. Chciałaś czuć, że on cię pragnie. Nie mam racji?
– Jonathanie, czy musisz być tak bezlitosny?
– Tak. Najwyższa pora, byś się czegoś nauczyła, biedna, spragniona miłości dziewczyno.
Mari wzruszyła ramionami w geście rezygnacji.
– No, a potem on wyjechał do Oslo. Kiedy następnym razem odwiedził rodzinę, w ogóle mnie nie zauważał.
– Dostał już to, czego chciał.
– Ale ja już wtedy żyłam od jakichś dwóch-trzech tygodni w okropnym strachu i musiałam mu o tym powiedzieć. – Mari wyciągnęła chusteczkę, otarła oczy i nos. – Rzucił mi w twarz najgorsze słowa.
– Wyobrażam sobie: „Skąd mogę mieć pewność, że to moje dziecko? Miałaś tylu innych”. Czy tak właśnie powiedział?
– Tak. – Mari zdruzgotana pokiwała głową. – Coś w tym rodzaju, tylko ostrzej. Nigdy nie zapomnę tych słów, Jonathanie. „Co ty mi próbujesz wmówić, mała dziwko! Masz fioła na punkcie facetów, rozkładasz się, kiedy tylko który na ciebie spojrzy!” Ach, jak bardzo mnie to zabolało! To wcale nie jest prawda. Zgoda, nie jestem chodzącą niewinnością, ale przed nim było tylko kilku chłopców. Tak się bałam, że ode mnie odejdą.
Jonathan objął siostrę, czuł się w tym momencie o wiele od niej starszy.
– Kochana siostrzyczko – powiedział czule, – Naprawdę niezłego piwa sobie nawarzyłaś. Mari, nie pomogę ci w tym, o co mnie prosisz, stanowczo odmawiam. Ale będę cię wspierał na wszelkie sposoby. Najpierw musimy porozmawiać z rodziną.
– Z którą? Z naszą? Czy Christy?
– Z obydwiema. Niech dorośli zdecydują, co zrobić z Józefem. Trzeba też pomówić z Ablem.
– Och, tak, Abel będzie problemem. I, Jonathanie, ja nie chcę Józefa. Za nic w świecie!
– Czy jesteś wobec tego przygotowana, by być samotną matką?
– Nie jestem na nic przygotowana! – załkała. – Tak się boję. Wolałabym umrzeć!
– Cicho już, nie płacz. Wszystko będzie dobrze – powiedział z pewnością w głosie. – Wszystko będzie dobrze.
Ale serce bolało go na myśl o siostrze. Wiedział wszak, jak bezlitosny bywa świat wobec samotnych matek.
– Nie mogłabyś poślubić kogoś innego? – spytał nieśmiało.
– Innego? Pokaż mi takiego, który wziąłby cudze dziecko!
– Zdarzało się to już wcześniej – przypomniał.
– Gdyby to było możliwe, nikomu bym nie odmówiła! – wykrzyknęła Mari, podkreślając słowa zamaszystym gestem, który zdradzał jej gorącą Francuską krew.
– Przesadzasz. Z ojcem dziecka przecież nie chcesz mieć nic wspólnego.
– Tak samo jak on mnie nie chce. Przede wszystkim on. – Znów uderzyła w płacz. – Och, Jonathanie, znajdź chłopca, który mnie zechce, przyjmę go z pocałowaniem ręki, choćby nawet był szpetny jak troll!
– Chcesz powiedzieć, że nie ma dla ciebie znaczenia, jak on wygląda?
– A czy to takie ważne?
Jonathan patrzył na siostrę z powątpiewaniem.
Mari mówiła z coraz większym przekonaniem:
– No powiedz sam, czy ja kiedykolwiek kierowałam się wyglądem?
– Tak.
– O, jesteś niesprawiedliwy, dobrze wiesz, że…
Umilkła.
Jonathan dokończył po cichu:
– Że szukasz czułości i miłości. Owszem, wiem. I to właśnie przywiodło cię do zguby. Kiedy przestaniesz tak rozpaczliwie walczyć o zainteresowanie innych, znajdziesz się na właściwej drodze.
– Trochę na to za późno, prawda?
– Nie, dlaczego? W niedzielę mam wolne. Chcesz, żebym pojechał z tobą do rodziców? Albo zaproszę ich tutaj, tak będzie lepiej.
Przez chwilę jeszcze wyglądało na to, że Mari nadal szuka jakiegoś innego rozwiązania, takiego, które nie wymagałoby ujawnienia prawdy. Wreszcie jednak westchnęła zrezygnowana.
– Zgoda. Nam nie wolno jechać do domu, poproś więc, by rodzice przyjechali tutaj.
– Dobrze, Mari. Wszystko się jakoś ułoży, zobaczysz.
– Łatwo ci powiedzieć. Ale przed chwilą mówiłeś tak, jakbyś znał jakiegoś… chłopca…?
Niecierpliwie pokręcił głową.
– Przyszło mi coś do głowy, ale to zły pomysł.
– Powiedz, proszę!
– Spotkałem go zaledwie raz, dzisiaj. Wydawał się tak okropnie samotny…
– O, ja go mogę ocalić przed samotnością.
– Ale ja nic o nim nie wiem.
– Czy wydał ci się niesympatyczny?
– Nie, nie. Raczej trochę przerażający, ale miał takie dobre oczy. Pełne zrozumienia, najcieplejsze spojrzenie pod słońcem.
– Chcę go poznać – zdecydowała Mari. – Przedstaw nas sobie, a uwiodę go w trzy kwadranse.
Jonathan wybuchnął śmiechem.
– Dobrze, że nie straciłaś poczucia humoru, Mari.
– Ale ja to mówiłam poważnie.
– Pomieszało ci się w głowie – mruknął Jonathan. – A zresztą, jak mogę poznać was ze sobą, jeśli nie wiem, kiedy znów się z nim spotkam? Nie, zapomnij o tym, jestem pewien, że nie będziesz go chciała.
– Mało o mnie wiesz.
– Prawie wszystka, Mari, niestety prawie wszystko!
Nagle Mari ujrzała siebie z przerażającą jasnością.
– Dlaczego jestem taka, jaka jestem, Jonathanie? – poskarżyła się. – Czy coś się zdarzyło, kiedy byłam dzieckiem, czy brakowało mi miłości i teraz nieustannie muszę się upewniać, że ludzie darzą mnie sympatią?
Jonathan, siedemnastolatek, który chłonął wszystkie szpitalne mądrości, oświadczył mentorskim tonem:
– Nie zawsze da się złożyć winę na rodziców, brak miłości czy złe środowisko, Mari. Tak jak ja miałaś wspaniałe dzieciństwo, dobrze o tym wiesz! I podobnie jest z wieloma młodymi ludźmi, którzy schodzą na złą drogę. W bardzo wielu przypadkach wina leży po ich stronie. Być może cechą twego usposobienia jest uzależnienie od sympatii innych ludzi. Nie będę cię namawiał, żebyś na to gwizdała, bo i tak mnie nie posłuchasz, ale pracuj nad sobą, Mari! To najlepsza rada, jaką mogę ci dać.
– Niedobrze mi się robi, kiedy słyszę, jak ludzie kłócą się ze sobą. To chyba nie jest normalne.
– Wiele wrażliwych osób podobnie reaguje na objawy wrogości. Nie, sama świetnie wiesz, jak dobrze nam było, a mima wszystko… Popatrz na Karine. Czy uważasz, że ona jest szczęśliwsza od ciebie?
– Nie – odparła Mari w zamyśleniu. – Ja jej nie rozumiem.
– A propos Karine… Muszę z nią porozmawiać. Nie, nie, to nie dotyczy twoich kłopotów. Czy możesz poprosić, żeby do mnie zadzwoniła? Pojutrze, o pierwszej, na mój oddział. Mnie nie wolno stąd telefonować.
– Jakie macie wspólne tajemnice?
– Żadne, ale rodzeństwo ma chyba prawo przedyskutować pewne sprawy, na przykład czyjeś urodziny.
Szczęśliwie Jonathan przypomniał sobie we właściwym momencie, że niedługo wypadają urodziny Mari. Widział, jak siostra pokraśniała z zadowolenia.
– Dobrze, powiem Karine.
– Doskonale. A sama przyjdź tu w niedzielę… powiedzmy o piątej. Ściągniemy mamę i ojca, jutro mają do mnie dzwonić.
Mari westchnęła.
– Czy naprawdę muszę przy tym być?
– Oczywiście. Nie bój się, na pewno zrozumieją.
– Jak chcesz, ale daj mi najpierw jeszcze jedną szansę. Pozwól mi się przedtem spotkać z tym twoim brzydkim, przerażającym i samotnym przyjacielem! Wydaje mi się, że dobrze byłoby mieć brzydala za męża. Będę dla niego coś znaczyła, w jego oczach będę piękna, mogę go rozpieszczać, a w dodatku będę miała go tylko dla siebie.
– To najbardziej egoistyczny motyw, o jakim słyszałem!
– Wobec tego niewiele jeszcze słyszałeś – westchnęła Mati.