Koszmarna wojna trwała nadal, wciągając w swe tryby kolejne kraje – sprzymierzeńców Niemiec lub ich przeciwników.
W Afryce Północnej feldmarszałek Rommel kontynuował swój zwycięski pochód, gromiąc Brytyjczyków; pod powierzchnią Atlantyku wokół konwojów i okrętów wojennych przemykały zdradzieckie okręty podwodne, torpedując bez różnicy jednostki wojskowe i cywilne. Na zachodnim froncie sytuacja się zmieniała, na południu Jugosławia i Grecja nadal próbowały stawiać opór, a na froncie wschodnim Hitler nieoczekiwanie rozpoczął atak na Związek Radziecki wzdłuż całej jego długiej granicy.
Ludność krajów, które znalazły się pod okupacją niemiecką, cierpiała. Całą żywność, wszystkie zapasy wywożono do Niemiec. Tych, którzy opierali się najeźdźcy, zabijano bądź wysyłano do obozów koncentracyjnych. Od dawna już trwało prześladowanie Żydów, choć świat nie znał jeszcze całej prawdy o jego zasięgu.
Jednym z narodów, którym przyszło cierpieć najbardziej, byli Czesi. Krajem rządził niemiecki protektor, Reinhard Heydrich. Słowo „protektor” oznacza opiekuna; w tym wypadku trudno chyba o bardziej nieodpowiedni tytuł. Heydrich zdawał się całkowicie pozbawiony ludzkich uczuć, już w Niemczech dawał dowody niespotykanego okrucieństwa, które osiągnęło szczyty, kiedy dano mu do ręki władzę w gnębionym kraju.
Mianowano go na stanowisko zastępcy protektora podczas wielkiej parady w Berlinie; znalazło się tam również kilka niewidzialnych istot.
Byli to Wędrowiec w Mroku, Tengel Dobry i Sol, wiedzieli bowiem, że Tengel Zły ukrywa się gdzieś w niemieckiej stolicy. Wciąż nie mogli go wyśledzić. Wędrowiec raz po raz sprawdzał, czy przypadkiem zły przodek nie powrócił do swej tajemniczej kryjówki w grotach Postojny.
Nie, znajdował się tutaj, wyczuwali to. Nie mogli jednak pojąć, jak zdołał przepaść tak bez śladu.
Niewidzialni dla ludzkich oczu z drwiną, pogardą i niepokojem obserwowali pełną rozmachu ceremonię, podczas której samouwielbienie Hitlera i jego ludzi sięgało szczytów. Fuhrer jak zwykle rozdzielał ordery i medale pomiędzy swych ulubieńców, a oni przyjmowali je z nie skrywaną dumą.
Sol, która nigdy nie mogła powstrzymać się od żartów, najbardziej bawił wielki, gruby oficer z dokładnie obwieszoną medalami połową piersi i sporą ich liczbą na drugiej. Nazywał się Goring i widać było, z jaką rozkoszą pławi się w blasku swych wypolerowanych błyskotek.
– Do licha, mają mu dać jeszcze jeden – szepnęła Sol do swych towarzyszy. – To się nie uda, zobaczycie, przewróci się pod takim ciężarem.
W momencie kiedy to mówiła, w jej oczach zapaliły się diabelskie ogniki. Wymruczała króciutkie zaklęcie.
– Ależ, Sol – zganił ją Tengel Dobry.
– Pozwól jej – wstawił się Wędrowiec.
Hitler pochylił się, by zawiesić order na gigantycznej piersi, a raczej brzuchu Goringa, bo pierś zajęta już była różnobarwnymi krzyżami.
Zaklęcie Sol odniosło podwójny skutek. Najpierw szpilka ukłuła Goringa, wbijając się w skórę. Choć z całych sił starał się opanować, nie zdołał powstrzymać okrzyku przerażenia, ostrego i rozdzierającego niczym sopran w operze Wagnera. Później zaś, kiedy już, po przeprosinach Hitlera szpilka trafiła wreszcie na właściwe miejsce i wódz odstąpił o kilka kroków z ręką uniesioną w geście pozdrowienia, Goring także wyciągnął rękę. Więcej jednak zrobić nie zdołał, gdyż ciężar kolejnego odznaczenia pociągnął go w dół. Z głośnym hukiem zwalił się na posadzkę. Przez moment zdumiony wpatrywał się w marmur, który nagle znalazł się tak blisko jego nosa, zdając sobie sprawę ze swego godnego pożałowania stanu i pośmiewiska, na jakie się wystawił, po czym podźwignął się na nogi. Teraz nowy order nie wydawał się już tak ciężki jak przedtem.
Licznie zgromadzona publiczność z wielkim trudem zachowywała powagę.
Uśmiechnął się także Tengel Dobry.
– Ale teraz już wystarczy, Sol.
Sol zacisnęła zęby.
– Czy czujecie to samo, co ja? Że Tengel Zły jest gdzieś w pobliżu?
– Tak – odparł Wędrowiec. – Oby tylko nie było za późno.
– Dlaczego on pozostaje bezczynny? – zastanawiał się Tengel Dobry. – Dlaczego nic nie robi?
– Na to właśnie nie mamy odpowiedzi – pokiwał głową Wędrowiec.
Ceremonia dobiegła końca, powoli zaczęto się rozchodzić.
Heydrich przeniósł się do Czech, gdzie czuł się jak ryba w wodzie. W tym udręczonym kraju niszczył wszystko, co tylko budziło jego niezadowolenie, na najmniejsze oznaki oporu wobec Niemców odpowiadał okrutnymi represjami, najczęściej wymierzonymi w Bogu ducha winnych ludzi. Obozy koncentracyjne były koszmarem, jaki trudno wyśnić nawet w najstraszliwszych snach, nikt nie mógł czuć się bezpieczny. Ludzie zastanawiali się, czy przypadkiem Heydrich nie jest wcielonym diabłem.
Norwegom także dokuczał brak żywności, obowiązujące zaciemnienie i wieczny lęk przed niepewnym jutrem. Nad krajem zawisła noc okupacji, nie było się czym cieszyć, nie widziano żadnej przyszłości dla dzieci, brakowało ubrań i właściwie wszystkiego. Wszędzie mogli kryć się wrogowie, nie wiadomo było, czy ktoś usłyszawszy najmniejsze słowo niezadowolenia natychmiast nie doniesie o tym Niemcom.
Tych, którzy ośmielili się sprzeciwiać, aresztowano i wysyłano w nieznane.
Ruch oporu działał, choć w ukryciu. Niemcy musieli walczyć także z biernym oporem, jak na przykład wtedy, gdy policjanci odmówili pozdrowienia gestem hitlera, a gdy dowiedzieli się, że muszą zostać członkami Nasjonal Samling [Nasjonal Samling – partia faszystowska w Norwegii, założona przez Vidkuna Qislinga (przyp. tłum.).], rezygnowali ze służby.
Nauczycieli zmuszano do wychowywania dzieci zgodnie z nową ideologią Nasjonal Samling, ale oni po prostu tego nie robili. Sportowcy odmawiali udziału w zawodach organizowanych pod patronatem NS, aktorzy nie zgadzali się na występy w radiu.
Nasjonal Samling miała z „nawróceniem” Norwegii na narodowy socjalizm ogromne trudności, tak jakby przyszło jej przewrócić wielotonową masę gołymi rękami.
W marcu 1941 roku Norwegowie przy pomocy Anglików podjęli wyprawę dywersyjną na Lofoty. Zniszczono niemieckie statki i zakłady, dwustu piętnastu Niemców i dziesięciu quslingowców wzięto do niewoli. Brytyjskie oddziały wracając do ojczyzny zabrały ze sobą wielki kontyngent Norwegów, którzy z Anglii mieli walczyć z okupantem w Norwegii. Był to jedyny tego roku otwarty atak norweskich patriotów wymierzony w Niemców.
Jonathan nie potrafił nigdy zrozumieć, jakie korzyści czy satysfakcję daje zajęcie cudzego kraju. Nikt chyba nie może liczyć na to, że jako okupant zyska sobie popularność. A co da się osiągnąć? Nieznaczne korzyści materialne przeciwstawione nienawiści całego narodu? Większość energii i tak trzeba poświęcić na trzymanie ludzi w ryzach. Naród jest jak mocna, sprężysta trzcina – można ją przygiąć, ale nie złamać.
To bez sensu, myślał Jonathan. I postanowił dołożyć wszelkich starań, by Niemcom było jeszcze trudniej.
– Chciałeś ze mną rozmawiać, Jonathanie?
W słuchawce rozbrzmiewał wesoły, beztroski głos Karine. Głos Karine zawsze brzmiał beztrosko i wesoło, nigdy nie zdradzał, by miała jakiekolwiek kłopoty. Jonathan był jednak pewien, że jest inaczej.
Nie rozumiał swej młodszej siostry, nie wiedział, czy było tak zawsze. W każdym razie odkąd pamiętał, zachowywała się dziwnie, wszystkich trzymała na dystans… Ale życzliwa ludziom, chętnie rozmawiała o ich problemach. O niej samej jednak trudno się było czegokolwiek dowiedzieć, zawsze odpowiadała, jakby w środku miała nakręconą katarynkę: „U mnie wszystko jak najlepiej, a u ciebie?”
Wiadomo było jednak, że nie wszystko jest w porządku, dawało się to poznać choćby po dziwnym wyrazie jej oczu, który pojawiał się zawsze, kiedy mowa była o stosunkach między ludźmi, o małżeństwie i miłości. Jonathan odkrył to niedawno.
Odpowiedział na pytanie siostry:
– Jesteś wolna przez całe lato, czy może znalazłaś jakąś pracę?
– Nie, pomagam tylko Chriście w domu. A dlaczego pytasz?
Zawahał się, przez telefon nie mógł wszystkiego wyjaśnić.
– Ja… potrzebna mi twoja pomoc. Czy podjęłabyś się ważnego zadania?
Karine nie od razu odpowiedziała.
– Praca w szpitalu?
– To także mogę ci załatwić, zastępstwo na lato. Z mieszkaniem.
Czy zrozumiała, że praca w szpitalu wcale nie była najważniejsza? Tak, chyba tak.
– Myślę, że mam na to czas. Co miałabym robić?
– Czy mogłabyś przyjechać do mnie, porozmawiać? Wytłumaczyłbym ci wszystko, to dość skomplikowane.
– Mogę przyjechać jeszcze dzisiaj, kursują autobusy. Będę u ciebie o siódmej wieczorem.
– Świetnie! Zapraszam!
– Dziękuję, że jesteś taki serdeczny, Jonathanie. Człowiekowi od razu cieplej się robi na sercu.
Tak, chciałbym wnieść trochę ciepła w twój lodowato zimny świat, pomyślał przygnębiony, odkładając słuchawkę. Co się działo z Karine? Ze sposobu, w jaki mówiła, nie wynikało, by miała jakieś troski, pewien był jednak, że siostra coś ukrywa.
Kiedy Karine przyjechała, Jonathan natychmiast zwrócił uwagę na jej osobliwe „nie-zbliżaj-się-do-mnie” nastawienie. W Karine trudno było się doszukać czegoś nadzwyczajnego, była bardzo zwykłą dziewczyną, ani brzydką, ani ładną, zamkniętą jednak w szczelnej skorupie uniemożliwiającej dotarcie do jej wnętrza. Miała brązowe włosy, oczy nieokreślonego koloru, usta mogłyby być wyraziste, gdyby na to pozwoliła. Najczęściej jednak zaciskała je tak mocno, że gdyby miała zachować to przyzwyczajenie jeszcze przez kilka lat, z pewnością pojawią się wokół nich paskudne zmarszczki.
Najlepszą chyba miała figurę: biust godny Rity Hayworth i wąską talię. Nigdy jednak nie wykorzystywała swych możliwości, tak jak całkiem obojętne jej było, w co się ubiera. Schludnie i porządnie, ale bez fantazji, niemal jakby pragnęła ukryć swe kuszące kształty. Niemądrze, gdyby tylko chciała, mogłaby mieć ogromne powodzenie u chłopców.
Ach, jakże mało rozumiał Jonathan!
Poczęstował siostrę wystygłą herbatą z dzikiej róży i nędznym kawałkiem suchego wojennego chleba. Ale przywykli już do tego. Zasłonili okna, pokój pogrążył się w półmroku, bo lampa Jonathana nie dawała szczególnie mocnego światła.
Chłopak zaczął opowiadać siostrze o swej działalności w ruchu oporu, wiedział bowiem, że Karine można zaufać. Nie wymieniał żadnych nazwisk, wspomniał tylko imię Runego, bo to on prosił o wciągnięcie dziewczyny do organizacji.
Karine, usłyszawszy o co chodzi, natychmiast się rozpromieniła. Po raz pierwszy Jonathan dostrzegł w jej oczach prawdziwy zapał i radość, po raz pierwszy też odkrył, że jego młodsza siostra jest naprawdę ładna!
– Ach, Jonathanie, jakie to fascynujące! Naprawdę będę mogła brać w tym udział?
– Nie jest to tylko i wyłącznie kwestia, czy to fascynujące, czy nie, Karine. Musisz chcieć robić coś na przekór Niemcom, i to z całego serca. I musisz się okazać osobą, której w stu procentach można zaufać.
Pokiwała głową z zapałem.
– Dlaczego wybrałeś właśnie mnie? Dlaczego nie Mari?
Jonathan zawahał się chwilę.
– Ponieważ Mati nie ma cech, jakie są wymagane.
– Jakich cech?
Powtórzył dokładnie to, co powiedział mu Rune:
– ”Dziewczyna, której potrzebujemy, nie może być z nikim związana i musi umieć trzymać język za zębami, i to tak, że nawet jeśli zostanie poddana torturom, nie piśnie ani słowa. Poza tym nie może zbyt łatwo się zakochiwać”.
Przy ostatnich słowach po twarzy Karine przemknął cień smutku. Jonathan nie zwrócił na to uwagi, mówił dalej:
– No i musi być odważna. Jeśli o to chodzi, nie byłem ciebie całkiem pewny, powiedziałem, że życie jest ci raczej obojętne, ale to mu się nie spodobało.
Karine powiedziała uroczyście:
– Sądzę, że jestem dość odważna, ale tego nigdy tak do końca się nie wie, dopóki człowiek nie zostanie wystawiony na próbę, prawda?
– Masz rację. Myślę, że dasz sobie radę. Zakładając oczywiście, że nic nie będzie zagrażało twojemu życiu, bo wtedy się nie zgodzę, byś brała w tym udział.
– Zawsze możesz próbować – uśmiechnęła się Karine. W jej głosie zadźwięczał nowy ton: pewność siebie.
– Kiedy możesz rozpocząć pracę w szpitalu?
– W poniedziałek. Czy to ci odpowiada?
– Poniedziałek będzie świetny. Porozmawiam z kim trzeba.
Mari przyjechała już w sobotę, żeby, jak powiedziała, zapatrzyć się na Oslo. Niestety, nic z tego nie wyszło, bo Jonathan otrzymał akurat wiadomość od swych przyjaciół z ruchu oporu. Rune wykonał właśnie zadanie i należało zawieźć go do domu. Jonathan musi pojechać ciężarówką, bo ładunek jest spory. Spotka się z Runem w lesie przy Kolbotn.
Czy Jonathan mógłby zabrać siostrę?
Tak, jeśli się przed nią nie wygada.
Mari mogła więc przejechać się ciężarówką i przy okazji przyjrzeć się Runemu.
– Oczywiście ani słowem nie wspomnisz o swoich planach i o nim w roli twego ewentualnego partnera – ostrzegł Jonathan. – On, rzecz jasna, nic nie wie o twoim problemie.
– Dobrze, nic nie powiem.
– No, a jak tam, pogodziłaś już się z myślą, że będziesz musiała opowiedzieć o wszystkim rodzicom?
– Ależ skąd! Ze strachu trzęsę się jak galareta.
– To jak wizyta u dentysty. Szybko minie.
– Co za idiotyczne porównanie! Mieć dziecko to problem na całe życie! O, Jonathanie, nigdy sobie z tym nie poradzę. Jestem jeszcze zbyt niedojrzała.
– Dojrzejesz – stwierdził z przekonaniem. – Zobaczysz, że dojrzejesz.
– Faktem jest, że moją jedyną nadzieją pozostaje ten Rune. Jeśli mu się spodobam, mogę powiedzieć, że to jego dziecko i kłopot z głowy.
– Nie sądziłem, że jesteś do tego stopnia powierzchowna, Mari – mruknął Jonathan.
– Wcale nie jestem powierzchowna! – wrzasnęła. – Jestem zdesperowana!
Dojechali do lasów w okolicach Kolbotn. Zaczęło już zmierzchać.
Jonathan otrzymał dokładne instrukcje, skąd ma zabrać Runego, i nietrudno było odszukać to miejsce. Runego tam jednak nie było.
Wysiedli z samochodu i zaczęli rozglądać się po lesie. W pobliżu nie było żadnego domu, dookoła rozciągały się leśne knieje.
– Jest tam – szepnął Jonathan prawie bezgłośnie.
Nie spostrzegli go wcześniej, ponieważ stał nieco w głębi, wśród drzew. W półmroku, przy swej ciemnej cerze i brunatnych włosach, ubrany w brązową zamszową kurtkę, ciemne spodnie i brzydkie brązowe gumiaki, przypominał do złudzenia pień złamanego drzewa.
Jonathan zobaczył, że Mari zdrętwiała. Wyczuł jej odrazę, zanim jeszcze wyrwało jej się spomiędzy warg ciche: „Nie!”. I wiedział też, że cały plan, by Rune wyratował siostrę z opałów, w jakich się znalazła, od razu skazany jest na niepowodzenie. Mari zareagowała tak gwałtownie, że nie sposób było tego nie zauważyć.
Jonathan ostrzegawczo stuknął ją w plecy i jakoś się pozbierała, kiedy Rune kulejąc zaczął zbliżać się w ich stronę.
– To moja siostra, Mari – drżącym głosem przedstawił dziewczynę Jonathan. – Moja starsza siostra – dodał z naciskiem.
Miał nadzieję, że Rune pamięta, iż to młodsza siostra miała im pomagać.
Rune z ociąganiem wyciągnął swą okaleczoną dłoń na powitanie. Mari zdołała ją ująć, nie wzdrygając się przy tym z obrzydzenia.
Potem, kiedy chłopcy ładowali na ciężarówkę jakieś podłużne zapakowane przedmioty i zakrywali je workami z drewnem do aparatury wytwarzającej gaz generatorowy, wcale się nie odzywała. Węgla drzewnego używano w ciężarówkach w wyjątkowych przypadkach, na ogół był on przeznaczony do samochodów osobowych. Ciężarówki zwykle miały aparaturę zamontowaną przy szoferce, natomiast samochody osobowe ciągnęły ją na specjalnej przyczepce; a worki z opałem jechały na dachu. Benzyna zarezerwowana była dla Niemców.
Wracali w milczeniu, wreszcie Jonathan uznał, że musi przerwać ciszę.
– Mari będzie dzisiaj u mnie nocować – wyjaśnił. – Teraz nie miała gdzie się podziać, i nie przeszkadza ci, mam nadzieję, że wyprawiła się z nami po twoje drewno?
– Nie, wcale – burknął Rune. Jonathan wyczuł, że oboje, i Mari, i Rune, czuli się nieswojo i choć musieli się we trójkę gnieździć w szoferce, starali się utrzymać między sobą jak największą odległość.
Mari odezwała się z rezerwą:
– Świetnie móc brać drewno z własnego lasu. Nie każdy tak może.
– Potrzebuję tego na słupy do ogrodowego płotu – odparł Rune zwięźle.
Jonathan nie wiedział, że Rune ma ogród. Tak naprawdę, to nic nie wiedział o swym towarzyszu, ale też i wiedzieć nie powinien.
W końcu jednak domyślił się, że podłużne przedmioty, które wiozą, z pewnością nie są pociętymi pniami drzew. Miały przecież zupełnie inny kształt.
– Dokąd mamy cię podrzucić? – spytał.
Rune natychmiast podał adres, który Jonathan już znał. Mieszkał tam człowiek z innej grupy ruchu oporu.
Jonathan skręcił, gdzie należało. Rune po drodze dał mu do zrozumienia, że chciałby z nim pomówić w cztery oczy. Kiedy więc zatrzymali się na pustej o tej porze uliczce, chłopak pomógł mu wyładować to, co przywieźli.
– Rozmawiałeś ze swoją drugą siostrą?
– Zgodziła się – odparł Jonathan po cichu. – Pracę w szpitalu zacznie w poniedziałek, czyli pojutrze.
– Świetnie. W następną środę musi się odbyć spotkanie, trzeba omówić kolejny wyjazd. Ona będzie potrzebna.
Jonathan skinął głową. Wsiadł do samochodu, żeby odwieźć siostrę na teren szpitala.
Z początku nic nie mówili, słowa wydawały się zbędne, wreszcie Mari nie wytrzymała:
– Tak mi przykro, Jonathanie, nie stanęłam na wysokości zadania. Chyba jednak jestem jeszcze bardziej powierzchowna, niż przypuszczałam.
– Nad odruchami niechęci trudno jest zapanować.
– To nie to, on miał takie cudownie dobre oczy. Ale całe życie…
– Rozumiem. Posłuchaj… Proszę cię, nie wspominaj nikomu o tej wyprawie. Nie wolno mi właściwie tego robić, przełożeni nic o tym nie wiedzą.
– Dobrze, będę cicho. Och, Jonathanie, tak okropnie się boję jutrzejszego dnia!
– Wszystko będzie dobrze, zobaczysz – pocieszał ją, udając optymizm.
– Łatwo ci tak mówić – westchnęła Mari. – Wy, mężczyźni, sami nie wiecie, jak wam dobrze! Zbyt łatwo unikacie odpowiedzialności. I proszę cię, nie powtarzaj mi już tych głupstw, że musicie służyć w wojsku i codziennie się golić, bo to nie jest żaden wstyd. Wy nie wiecie, co to wstyd!
– Amen – położył kres wybuchowi siostry Jonathan.
Jak było do przewidzenia, rozmowa z rodzicami okazała się bardzo przykra.
Z pomocą Jonathana Mari zdołała jednak powiedzieć przynajmniej to, co musiała. Zapłakana, nieszczęśliwa i zgnębiona, nie umiała pogodzić się z myślą, że teraz także i rodzice będą się na nią gniewać.
Hanna krzyczała najgłośniej, czego zresztą można było się spodziewać, zwłaszcza w takiej sytuacji, ale Jonathan przygotował siostrę na wybuch matki, podkreślając, że burza przez nią wywołana prędko ucichnie i Mari będzie mogła odetchnąć z ulgą.
– Czy nie rozumiecie, że musicie się pobrać? – wrzeszczała Hanna. – Inaczej to nie do pomyślenia, to wprost nieprzyzwoite!
Vetle posłał żonie ostrzegawcze spojrzenie, dzięki któremu Hanna przypomniała sobie swoją młodość, nie taką znów niewinną i bez skazy. Umilkła.
Vetle siedział blady, roztrzęsiony, zrozpaczony nieszczęściem, które dotknęło jego córkę. Przysunął się do rozszlochanej Mari i mocno ją objął.
– Pewna jesteś, że nie chcesz poślubić Józefa? I że on ciebie nie chce?
– Pewna, jak niczego innego pod słońcem – odpowiedziała Mari.
– Nie ma znaczenia, co wy, smarkacze, chcecie, a czego nie! – oburzyła się Hanna. – Wasze zdanie się nie liczy. Małżeństwo jest najlepszym rozwiązaniem.
– Kochana Hanno, w rodzie Ludzi Lodu wszyscy zawsze pobierali się z miłości – przypomniał żonie Vetle. – Pod tym względem różniliśmy się od innych. I bywało, że kobiety wychowywały swoje dzieci samotnie. Pomyśl tylko o dumnej Ingrid i jej synu, który nosił szacowne nazwisko Daniel Ingridssonn!
– Nie chcę syna, który by się nazywał Marissonn! – zapłakała Mari.
– Ależ oczywiście, że nie – uspokajał ją Vetle. – Twoje dziecko będzie nosiło nazwisko Volden, mama i ja pomożemy ci, na ile to możliwe. Uważam też, że powinnaś wrócić teraz do domu, nie oglądając się na Tengela Złego. Masz już dziewiętnaście lat i przestałaś być dzieckiem. Zobaczymy, być może zanim twój potomek przyjdzie na świat, wybrani zdołają dopaść naszego strasznego przodka i odetchniemy z ulgą.
– Ale musimy, rzecz jasna, porozmawiać z Christą i z Ablem – przypomniał Jonathan.
Vetle spochmurniał. Abel był bardzo życzliwy innym ludziom, ale miał swoje zasady, swą naukę o czystości ciała i duszy.
– Oczywiście – odparł Vetle. – Również ze względu na Christę lepiej będzie, jak wrócisz do domu. Ona i tak ma dość swoich kłopotów, żeby miała zajmować się jeszcze twoimi, Mari!
Dziewczyna na wszystko tylko kiwała głową.
– Nie daruję też temu łobuzowi! – Hanna prychała jak kotka, francuska krew znów zawrzała jej w żyłach. – Odebrać cnotę dziewczynie!
Jonathan powstrzymał się od wyjaśnienia, że w tym przypadku Józef nikomu cnoty nie odebrał.
– Mam ochotę porządnie złoić mu skórę – przyznał Vetle – to jednak do niczego nie doprowadzi. Ale przynajmniej usłyszy, co o nim myślę. Nie może przerzucić całej odpowiedzialności na Mari, tak łatwo się ten łobuz nie wywinie.
– Ja chcę do domu! – pisnęła Mari i znów zalała się łzami.
– Pojedziesz, nie martw się – czule uspokajał ją Vetle. – Ale co poczniemy z Karine? Jutro ma zacząć pracę w szpitalu, a co będzie jesienią?
– Mam nadzieję, że dobrze będziesz się opiekował młodszą siostrą – zwróciła się do syna Hanna. – Żeby i ona nie zeszła na złą drogę, tego by już było za wiele!
– Przecież ona ma dopiero piętnaście lat! – uspokajał ją Vetle.
– Jak gdyby to mogło stanowić jakąkolwiek przeszkodę dla mężczyzn! – syknęła Hanna. – Myślę jednak, że najlepiej będzie, gdy jesienią wróci do domu Christy. Przynajmniej o nią muszę być spokojna, nie bać się, że ten wasz przodek mi ją zabierze. Jest też chyba potrzebna Chriście.
– To prawda, Christa ma ogromnie dużo pracy – odparła Mari wycierając nos. – Abel wychował swoich synów w przekonaniu, że w domu tylko kobieta powinna pracować. Nigdy jej nie pomagają, tylko Joachim, ale on jest inny niż pozostali.
Hanna powoli wracała da równowagi. Teraz miała pretensję o co innego.
– I pomyśleć tylko, Mari, że prosiłaś Jonathana o pomoc w pozbyciu się dziecka! Przecież to nasz wnuk, nie pomyślałaś o tym?
Mari głęboko odetchnęła, starając się opanować płacz.
– Teraz o tym myślę.
– To przecież będzie także dziecko Ludzi Lodu – pokiwał głową Vetle. – Nie wolno ich marnować. A ponieważ Tova jest dotknięta, nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo, Mari.
– To znaczy, że już się na mnie nie gniewacie? Wybaczyliście mi?
– Oczywiście. – Hanna mocno przytuliła córkę. Gniew Hanny mijał równie szybko, jak się pojawiał. Nie zawsze można było nadążyć za jej zmiennymi humorami. – Zabierzemy cię teraz do domu, nie wyobrażasz sobie nawet, jak bardzo się cieszymy. Wiesz, jak trudno jest nie mieć dzieci przy sobie akurat w tym okresie, kiedy najbardziej potrzebują rodziców? Czy rozumiesz smutek i tęsknotę, jaką ja i Vetle odczuwaliśmy? Rozumiesz naszą nienawiść do tego… tego potwora, który przez sześćset pięćdziesiąt lat dręczy wasz ród?
– No tak – wtrącił się Jonathan. – Prawdą jest, że nienawidziliśmy go przez stulecia, ale z pewnością nie liczył się z takim poczuciem wspólnoty, przynależności do rodu, jakie zrodziło w nas rzucone przed wiekami przekleństwo.
– Owo poczucie wspólnoty to zasługa Tengela Dobrego – zauważył Vetle. – Ale masz rację, synu, naprawdę stworzyliśmy zwarty front przeciwko naszemu przodkowi.
– To bardzo ważne – przyznała Hanna. – A teraz Mari niech przez chwilę zapomni o swoich troskach, my z Vetlem zajmiemy się Christą i Ablem, no i tym młodym człowiekiem – dokończyła z groźbą w głosie.
Jonathan z ukosa spojrzał na Mari.
Nie mówiłem? triumfowało jego spojrzenie. Ojcu i mamie naprawdę można zaufać, kiedy trzeba, potrafią stanąć na wysokości zadania!
Mari, choć przygaszona, odetchnęła z ulgą.