3.

Przez następne dni wszystko szło zupełnie zwyczajnie. Poznałam lepiej Ivette i szczerze przyznam, że ją bardzo polubiłam, szybko się więc zaprzyjaźniłyśmy. Co prawda to jej upodobanie do różowego bywa nieznośne, ale poza tym jest w porządku. Dowiedziałam się od niej, że zaledwie kilka miesięcy temu przeprowadziła się do Stanów, bo jej ojciec został tu przeniesiony. Jest chyba politykiem. Iv ma też siostrę, ale ona mieszka w Paryżu, bo studiuje coś na Sorbonie.

A moi znajomi z Nowego Jorku? No, cóż… kilka razy rozmawiałam z kimś przez telefon, kiedyś wyskoczyłam też na weekend do mojej dawnej przyjaciółki Jenny… Ale prawdę mówiąc, takie kontakty na odległość szybko się rwą.

Teraz ciągle tylko szkoła, dom, szkoła, dom, szkoła, dom… aż się człowiekowi robi niedobrze. Monotonia i nuda.

Nie należy jednak chwalić dnia przed zachodem słońca. Nieoczekiwanie bowiem, w pewien czwartek pan Hawk, nauczyciel historii sztuki, zrobił coś absolutnie zaskakującego. Właśnie byłam w trakcie udawania, że go uważnie słucham, gdy „to” się stało.

Zazwyczaj pan Hawk strasznie przynudza. Mówienie tak monotonnym głosem powinno być zabronione albo przynajmniej surowo karane, może nawet dożywociem.

Rozmyślałam więc nad tym, czy pieniądze, które uzbierałam (to znaczy: dodatek od dziadków na Boże Narodzenie plus parę moich tygodniówek), przeznaczyć na nowe glany, czy może zabójcze dżinsy, które widziałam na jakiejś wystawie. Osobiście wolałabym glany, bo te, które mam, już się trochę zniszczyły. Problem w tym, że mama nie cierpi takich butów. Ale może da się przekonać?

Już prawie podjęłam decyzję w sprawie zakupów, gdy niespodziewanie usłyszałam głos profesora Hawka. Widocznie zmienił trochę intonację i wyrwało mnie to z rozmarzenia.

– Podzielę was na dwuosobowe grupy – powiedział. – Każda para otrzyma określone zadanie. Nie wolno z nikim się zamieniać na zadania ani zmieniać składu grup. Na napisanie pracy macie tydzień, więc radzę wziąć się do roboty.

W klasie rozległy się pełne zdziwienia pytania:

– Że co?

– Co, co on powiedział?

Widocznie tak jak ja, większość właśnie się ocknęła i powoli docierał do nich sens słów, które wcześniej wypowiedział nauczyciel. Praca domowa z historii sztuki… Jeszcze rozumiem z matematyki, angielskiego, nawet z fizyki, ale z historii sztuki? To przekracza wszelkie normy!

I wtedy zdałam sobie z czegoś sprawę. Prawdopodobnie nie będę miała pary. A jeśli to pan Hawk je wyznacza? Tylko kto będzie chciał ze mną współpracować? Co prawda mieszkam tu już prawie trzy tygodnie, ale nie wiem, czy ktoś będzie chciał spędzić ze mną czas po lekcjach…

Nauczyciel powoli zaczął wyczytywać nazwiska. Nagle usłyszałam:

– Margo Cook i Max Stone…

Eee, że co? Jestem w parze z Maksem? Metalem? O, kurczę… Ciekawe. Może teraz wreszcie się do mnie odezwie? To może być jednak interesujące doświadczenie.

Ale właściwie dlaczego mamy pracować razem? Nasze nazwiska nie zaczynają się na tę samą literę. Aha, no jasne. Przecież siedzimy obok siebie, a pan Hawk nie jest normalnym nauczycielem – normalny nauczyciel podzieliłby nas według listy w dzienniku. Mimo to jestem mu wdzięczna. Lepszy Max niż… niż ktokolwiek inny.

– …zapoznacie się z najstarszymi cmentarzami w Wolftown i napiszecie na ten temat esej – dokończył zdanie nauczyciel.

Cmentarze? Ten człowiek jest chory, i to poważnie. Mam zwiedzać cmentarze?! Czemu nie możemy tak jak inni połazić po zabytkowych kościołach albo muzeach? To niesprawiedliwe! Jak już mam okazję rozerwać się po lekcjach, zamiast siedzieć w domu, to dlaczego muszę, na litość boską, oglądać cmentarze??? To nie fair…

Kiedy lekcja się skończyła, podeszłam do Maksa, zanim zdążył jak zwykle niepostrzeżenie zniknąć. Swoją drogą, też bym chciała umieć tak robić. Zwłaszcza wtedy, gdy mama prosi mnie o posprzątanie pokoju. Zatem podeszłam do Maksa i spytałam:

– To kiedy napiszemy ten esej?

W odpowiedzi tylko wzruszył ramionami i nawet na mnie nie spojrzał.

– Może jutro po lekcjach pójdziemy do urzędu miasta i poprosimy o spis cmentarzy i jakąś informację, a w sobotę i w niedzielę je obejrzymy? – nie poddawałam się.

– Okay – mruknął i ruszył do wyjścia.

– A o której kończysz jutro zajęcia? – spytałam, dogoniwszy go przy drzwiach.

Wyraźnie chciał się mnie pozbyć, ale ja się tak łatwo nie poddaję. Powkurzam go jeszcze swoją obecnością.

– O trzeciej – mruknął ponuro.

– O, to tak jak ja! – odpowiedziałam pełna jakiegoś chorego entuzjazmu. – Może więc od razu tam pojedziemy, co?

– Dobra – mruknął po raz ostatni i wmieszał się w tłum na korytarzu.

Rany, ale trudno się z nim dogadać. Jakby się mówiło do ściany, albo nawet gorzej. Na szczęście doszliśmy chyba do porozumienia.

Szybko ruszyłam na poszukiwania Ivette, żeby jej o wszystkim powiedzieć. Zareagowała dokładnie tak, jak podejrzewałam.

– To niewiarygodne! – pisnęła. – Może się nawet zaprzyjaźnicie. O, a może będzie z tego jeszcze coś więcej.

– Nie sądzę – powiedziałam. – Strasznie trudno się z nim rozmawia. Chyba że mówiąc, nie oczekuje się żadnej reakcji.

– Szkoda tylko, że nie jest sportowcem – mruknęła do siebie Iv.

Czy mi się zdaje, czy ona ma na tym punkcie obsesję?

– Jest w szkolnej drużynie pływackiej – uświadomiłam ją.

– Naprawdę? To czemu trzyma z metalowcami, skoro mógłby się przyjaźnić z Peterem? – nie mogła mi uwierzyć.

– Nie mam pojęcia – mruknęłam i już dłużej nie słuchałam. Owszem, Max jest bardzo przystojny, ale jak dla mnie to chyba trochę za… cichy. Poza tym wyraźnie mnie unika, co też nie działa raczej na jego korzyść. Trochę mnie jednak intryguje, pewnie przez to jego dziwne zachowanie.

Właśnie szłyśmy korytarzem na matematykę (Boże, jak ja nie cierpię matmy…), gdy Iv dźgnęła mnie łokciem pomiędzy żebra (to okropnie wkurzający zwyczaj, muszę jej powiedzieć, żeby więcej tego nie robiła) i wyszeptała:

– Nie odwracaj się. Peter Deep patrzy na ciebie!

„Nie odwracaj się”. Oczywiście, że się odwróciłam. Miałabym przegapić prawdopodobnie jedyny moment w moim życiu, kiedy jakiś chłopak wpatrywał się we mnie? Mowy nie ma!

Szybko obejrzałam się za siebie. Rzeczywiście, Peter na mnie patrzył. A niech mnie! Historyczne wydarzenie! Trzeba to gdzieś zapisać dla potomnych! We mnie, w Margo Cook, wpatrywał się taki przystojniak. Ależ to cud!

Rodzice nie byli zachwyceni, kiedy im powiedziałam, że przez cały weekend będę się włóczyła z jakimś nieznanym im chłopakiem po cmentarzach. Hm… rzeczywiście to trochę głupio brzmi. Ale w końcu musieli się z tym pogodzić – pała z historii sztuki to byłby dopiero obciach…

Następnego dnia, w piątek, podczas ostatniej lekcji zaczęłam się zastanawiać, jak my właściwie dotrzemy do urzędu miasta. Nie miałam pojęcia, gdzie to może być. Tak, wiem, że istnieje coś takiego jak plan miasta, ale wcześniej jakoś na to nie wpadłam. Zresztą nigdy nie twierdziłam, że jestem szalenie błyskotliwa. Ktoś taki jak ja do szybko myślących raczej nie należy. Wiecie, dlaczego nie lubię matematyki? Bo nie potrafię liczyć w pamięci. OK, działania na liczbach dwucyfrowych jeszcze przeprowadzę, ale nie wymagajcie ode mnie niczego więcej. Liczenie to moja pięta Achillesowa…

Gdy tylko zabrzmiał ostatni dzwonek, wyszłam z Ivette przed szkołę i zaczęłam rozglądać się w tłumie uczniów, szukając wzrokiem Maksa.

– Pomóż mi go znaleźć – jęknęłam do Iv.

– Nie widzę go tu – stwierdziła tylko. – Szkoda, że nie masz historii sztuki z Peterem. Może zostalibyście przydzieleni do tej samej grupy.

– Taak… O, jest tam. To cześć – powiedziałam szybko i pomknęłam w stronę Maksa.

A on znowu usiłował mi uciec. Ale mnie wcale nie jest tak łatwo się pozbyć. Dogonię go, choćby to miała być ostatnia rzecz, którą zrobię w życiu! Lv. byłoby tak naprawdę, bo pędząc za nim, o mało nie wpadłam pod samochód.

Max szedł właśnie w kierunku parkingu i rozmawiał z jakimś chłopakiem. Szybko do niego podeszłam, ale taktownie poczekałam, aż skończą gadać.

– Tylko nie zapomnij, dzisiaj o północy – dobiegł mnie przyciszony głos znajomego Maksa.

Hm, ciekawe… co oni mogą robić o północy? Grać w karty? Czytać komiksy? A może jakieś „mocniejsze pisemka”?

– Okay – mruknął w odpowiedzi Max.

Jego kumpel akurat odwracał się w moją stronę, dlatego udałam, że właśnie do nich podeszłam. Nie chciałam, by uznali, że podsłuchiwałam, a ja przecież zupełnie przypadkowo usłyszałam strzęp ich rozmowy.

– Cześć. To jak, jedziemy? – powiedziałam na powitanie.

– Dobra – mruknął Max i westchnął.

Jego towarzysz spojrzał na mnie przelotnie i odszedł. Ale gbur, nawet nie powiedział mi „cześć”. Po prostu udał, że mnie nie widzi, i sobie poszedł. Ciekawe, czy wszyscy znajomi Maksa tak się zachowują?

Natomiast sam Max wyglądał tak, jakby miał nadzieję, że ja rzeczywiście nie zdążę go złapać, i spokojnie zwieje do domu.

– Przyjechałem samochodem, więc twój rower możemy schować do bagażnika – mruknął niezadowolony.

A niech mnie! To było zdanie! Powiedział pełne zdanie! Jak tak dalej pójdzie, to się może jeszcze rozkręci. Ha!

Przytaszczyłam mój rower, a Max władował go do bagażnika. No proszę, zmieścił się, a do autka Ivette nie chciał wejść (z tego akurat bardzo się cieszę).

Gdy już siedzieliśmy w samochodzie, powiedziałam:

– Możesz mi mówić Margo. – Uznałam po prostu, że on pewnie nawet nie wie, jak mam na imię.

– Jestem Max – mruknął, nawet na mnie nie patrząc.

– Od dawna tu mieszkasz? – spytałam w nadziei, że może dowiem się o nim czegoś ciekawego.

– Hm… – mruknął tylko.

– Pewnie od urodzenia, co?

– Hm…

Jak człowiek siedzi w takim towarzystwie, to zaczyna się poważnie zastanawiać, czy przypadkiem nie mówi za dużo. Tak na wszelki wypadek przestałam go więc wypytywać o jego życie. Wyraźnie nie lubił tego tematu.

Słabo jeszcze znam miasto, dlatego gdy jechaliśmy, pytałam go, co znajduje się w niektórych mijanych przez nas budynkach. No co? To w końcu neutralny temat. Chyba byłam nieco namolna, ale w ten sposób zdołałam go wreszcie zmusić do mówienia.

– A to? – spytałam, wskazując na niskie budynki, otoczone wysokim ogrodzeniem zakończonym drutem kolczastym.

– To Instytut – mruknął.

– Aaa, no tak. Moja mama tam pracuje – powiedziałam. – Wygląda jak więzienie.

– Masz rację – odparł i uśmiechnął się pod nosem. Uśmiechnął się!!! Ale numer! Czyżby miał poczucie humoru?

No, czego to się człowiek dowiaduje w takich chwilach…

Niestety, chwilę później dojechaliśmy na miejsce, więc musiałam porzucić te rozmyślania.

Hm, budynek urzędu miasta okazał się niepozorną kamieniczką, zbudowaną dobre pół wieku wcześniej. Gdybym przechodziła tędy sama, pewnie w ogóle nie zwróciłabym na niego uwagi.

Urzędnik ubrany w nieco wyblakły garnitur chyba strasznie się nudził, bo gdy tylko się pojawiliśmy, od razu do nas podbiegł, pytając, w czym może pomóc. Wyjaśniliśmy mu, o co nam chodzi (a raczej ja wyjaśniłam, bo Max w ogóle się nie odzywał), po czym urzędnik zniknął w archiwum.

Po paru chwilach wrócił. Przyniósł nam mapkę i kilka skserowanych kartek, zawierających historię tutejszych cmentarzy. W tym mieście są, na szczęście, tylko dwa dość stare, ale dla mnie to i tak o dwa za dużo.

Super, spędzę uroczo weekend, usiłując nie wdepnąć w czyjś grób. Już nie mogę się doczekać…

Kiedy byliśmy na ulicy, spytałam:

– To co teraz robimy? Wstąpimy jeszcze do biblioteki po jakieś informacje, czy dajemy sobie spokój i idziemy do domu?

– Wszystko jedno – mruknął Max.

Jak miło, cała inicjatywa po mojej stronie…

– No, to może chodźmy jeszcze do biblioteki. Chociaż część roboty będziemy mieli z głowy – stwierdziłam.

Spędziliśmy bardzo miło prawie dwie godziny, siedząc w dusznym pomieszczeniu i usiłując wyczytać coś z wyblakłych kartek jakichś starych książek. Pasjonujące zajęcie… aż się człowiekowi chce ziewać…

– To może się przydać – mruknął Max, podając mi kolejny wolumin.

– Miejski cmentarz bla, bla, założony przez bla bla… No, dobra. Nadaje się na wstęp – powiedziałam i zaczęłam notować.

Nie umawialiśmy się wcześniej, ale wygląda na to, że ja piszę, a on znajduje. Fajnie…

Gdy wyszliśmy wreszcie z biblioteki, okropnie wynudzeni, Max spytał:

– Podrzucić cię do domu?

– Nie – odpowiedziałam. – Pojadę na rowerze, zresztą i tak muszę jeszcze wpaść do koleżanki. – Obiecałam Iv, że do niej przyjadę i wszystko jej opowiem… jakby było co opowiadać. – To o której jutro się spotykamy?

– Może o dwunastej, na tym starszym cmentarzu – mruknął i podszedł do bagażnika, żeby wyjąć mój rower.

– Okay. To twój samochód? – spytałam, wskazując brodą na granatowe auto.

– Ojca – mruknął. Ależ on rozmowny…

– Trudno jest dostać prawo jazdy w Wolftown?

– Nie masz prawa jazdy? – zdziwił się.

No, nie. Zaczynam na poważnie czuć się inna. Wszyscy się tu dziwią. Najpierw Ivette, a teraz Max. Czy w tym mieście to przestępstwo, że ktoś nie umie prowadzić samochodu?! Po prostu, jak rany, nigdy tego nie potrzebowałam!

– Nie, ale chciałabym je zrobić – dodałam szybko.

– To nie jest trudne. Musisz zapisać się na kurs jazdy i zdać egzamin z teorii i praktyki – mruknął i zerknął w stronę swojego auta. Najwyraźniej miał ochotę już się stąd zmyć.

– Aha. To cześć – powiedziałam i wsiadłam na rower.

A co tam. Nie będę go już dręczyć moją, jak widać denerwującą dla niego, obecnością.

Wkrótce minął mnie samochodem i zniknął. Hm, Max jest dziwny, ale nie taki zły i co najważniejsze, odkryłam, że potrafi się uśmiechać. Ciekawe tylko, o co chodziło z tym spotkaniem o północy? Eee tam, to nie moja sprawa, nie zamierzam zawracać tym sobie głowy.

Następnego dnia, z samego rana, musiałam się zerwać na te głupie sobotnie zajęcia na basenie. Kurczę, powoli zaczynam nienawidzić pływania. Pijawka potrafi skutecznie obrzydzić człowiekowi życie. Jak na mój gust, to świetnie nadawałaby się na kaprala w wojsku. Ale pewnie jej tam nie przyjęli, bo była za niska…

Na basenie spotkałam oczywiście Maksa, ale nie rozmawialiśmy ze sobą. Zresztą i tak mieliśmy się spotkać za parę godzin. Na cmentarzu.

Kiedy wróciłam do domu po zajęciach, zjadłam śniadanie. Tak, tak. Rano nie zdążyłam, zresztą i tak pewnie dostałabym kolki, pływając zaraz po posiłku. Ach, te uroki pływania…

Rodziców, jak zwykle o tej porze, nie było już w domu, więc musiałam jechać rowerem. Nie miałam nic przeciwko temu, tylko że niebo wyglądało tak, jakby zaraz miało zacząć padać.

Super… Będę w strugach deszczu zwiedzać bagnisty cmentarz. Żyć nie umierać, no nie? Wrzuciłam do koszyka zawieszonego na ramie kierownicy zeszyt i składaną parasolkę. Przy moim szczęściu na pewno lunie.

Właśnie byłam gdzieś tak w połowie drogi, gdy zagrzmiało. No… nieźle się zapowiada… Prawdziwa burza z piorunami, albo coś gorszego.

Na miejsce dojechałam za wcześnie, Maksa jeszcze nie było. Przypięłam rower do jakiejś sztachety i otworzyłam parasolkę. Właśnie zaczęło padać, dobrze przynajmniej, że deszcz nie złapał mnie podczas jazdy.

Po kilku minutach, ciągnących się w nieskończoność (zwłaszcza że moje dżinsy, które pod wpływem wody farbują, powoli nasiąkały deszczem; parasolki są do bani!), pod bramę cmentarza podjechał samochodem Max. Nie miał ze sobą własnego parasola, więc chociaż uparcie twierdził, że deszcz mu nie przeszkadza, staliśmy razem skuleni pod moją lichą parasolką. Mam za miękkie serce, powinnam była pozwolić mu zmoknąć, może wtedy chociaż trochę uratowałabym dżinsy, a raczej moje nogi. Pewnie potem nie będę mogła ich domyć. Będą sinoniebieskie…

Najpierw chwilę spacerowaliśmy, próbując znaleźć jakieś wymyślne nagrobki, albo miejsca spoczynku ważnych osobistości, ale bądźmy szczerzy, nie znaleźliśmy ani tego, ani tego. Widać w Wolftown nie mieszkał nikt sławny, a rodziny wszystkich tutaj „poległych” zupełnie nie miały wyobraźni…

Po godzinie miałam spodnie ubłocone prawie do kolan. Super… mogliby tu przecież wybrukować ścieżki. No ale sama sobie wykrakałam ten bagnisty cmentarz.

Wręczyłam parasol Maksowi, wyjęłam z kieszeni długopis i zaczęłam notować, mówiąc na głos:

– „Po dokładnym obejrzeniu nagrobków na miejskim cmentarzu stwierdziliśmy, że są one bardzo zaniedbane i okropnie brzydkie”…

– Nie przesadzasz? – mruknął Max, nawet na mnie nie patrząc.

– Przecież są brzydkie – odpowiedziałam i jeszcze raz spojrzałam na pobliski szary, obdrapany nagrobek, na którym już nawet nie było widać, gdzie kiedyś wyryto napis z nazwiskiem.

– No tak, ale profesorowi może się nie spodobać, że tak to krytykujemy – mruknął, zerkając w mój przemoczony zeszyt.

– Niech ci będzie: „…stwierdziliśmy, że są bardzo zaniedbane i nie grzeszą urodą. Według nas urząd miasta powinien odrestaurować zabytkowe nagrobki i tablice”…

– A one są zabytkowe?

– Powiedzmy, że tak. No, więc: „…zabytkowe nagrobki i tablice, które szpecą swoim obecnym wyglądem piękno otoczenia”…

– Piękno otoczenia?

Przez ten jego durny sceptycyzm krew mnie zaraz zaleje…

– A co mam napisać? „Równie wstrętny krajobraz”? Musimy to trochę ubarwić.

– No dobra – mruknął, wzruszył ramionami i zaczął się rozglądać, usiłując coś dostrzec przez strugi deszczu.

Widać było mu wszystko jedno, co piszę, puściłam więc wodze wyobraźni:

– „W strugach deszczu cmentarz sprawiał wrażenie opuszczonego i był to bardzo przygnębiający widok”…

I tak dalej, i tak dalej… Przez kolejne trzy godziny zwiedzaliśmy drugi cmentarz, który wyglądał niemal tak samo jak ten poprzedni. Tylko kałuż i błota było tam jeszcze więcej.

Niestety deszcz cały czas przybierał na sile. W zasadzie to już nie był deszcz, to nie była nawet ulewa, to było urwanie chmury. Parasolka nie na wiele się zdała, bo i tak byliśmy cali mokrzy, a mnie czekała jeszcze szalenie miła jazda powrotna do domu. Ekstra, już nie mogę się doczekać…

– Może dzisiaj przepisalibyśmy ten esej na czysto w bibliotece? – zaproponował Max.

– Dobra – zgodziłam się.

Jeszcze było wcześnie, więc czemu nie? Poza tym miałabym wolną niedzielę. Chociaż z drugiej strony nie mam pojęcia, na co mi ona. Nie mam tu znajomych urządzających cotygodniowe imprezy, ale mniejsza o to. Najwyraźniej to Max miał jakieś plany.

Podjechaliśmy tam samochodem Maksa (mój rower czekał cierpliwie w bagażniku, idealnie suchy – szczęściarz).

Zaparkowaliśmy po drugiej stronie ulicy. Nawet nie otwieraliśmy parasolki, i tak byliśmy cali mokrzy (współczuję tapicerce i siedzeniom w aucie Maksa, będzie miał co czyścić). A co tu dopiero mówić o widoczności. Widziałam raptem na jakieś dwa metry przed sobą, a potem wszystko zacierało się w strugach deszczu.

Byłam pełna podziwu dla umiejętności Maksa i tego, że nie wpakował się na jakąś latarnię, prowadząc samochód przy takiej pogodzie.

Przed przejściem na drugą stronę rozejrzałam się, czy nic nie nadjeżdża, a ponieważ nie zauważyłam żadnych świateł, śmiało weszłam na jezdnię. Ten deszcz był naprawdę wkurzający. Włosy ociekały mi wodą, i ledwo widziałam asfalt pod stopami, a co tu dopiero mówić o bibliotece po drugiej stronie.

Nagle ktoś złapał mnie w pasie i zostałam gwałtownie wciągnięta z powrotem na chodnik. Upuściłam parasolkę, a ta wpadła w kałużę w miejscu, w którym przed chwila stałam. W chwilę potem tuż przede mną przejechał na pełnym gazie samochód z wyłączonymi światłami, obryzgując mnie i mojego wybawcę od góry do dołu wodą zmieszaną z błotem. Byłam tak zaskoczona, że nie od razu zorientowałam się, co się stało. Spojrzałam na ulicę i coś ścisnęło mnie w gardle – parasolka była całkiem zmiażdżona…

– Matko! – wyrwało mi się i spojrzałam na Maksa, który nadal mnie trzymał w ramionach. Zaczerwieniłam się. Uświadomiłam sobie, że wygląda to, jakbyśmy się do siebie przytulali.

– Nie zauważyłam go – dodałam, czując, że muszę się jakoś wytłumaczyć.

– Nie miał włączonych świateł – mruknął Max, puścił mnie zakłopotany i ruszył przez ulicę. – Jechał nieprzepisowo.

Szybko pobiegłam za nim, czujnie się rozglądając na boki.

– Dziękuję – powiedziałam, chwytając go za ramię. – Jakbyś mnie nie złapał, to on by mnie potrącił!

– Nie ma sprawy – mruknął i spojrzał jeszcze bardziej zakłopotany na swoje ramię, które kurczowo ściskałam.

„Nie ma sprawy”? Ten człowiek właśnie uratował mi życie! Kurczę! Mam wobec niego dług nie do spłacenia.

Puściłam jego rękę, co go wyraźnie ucieszyło, ale nadal czułam, że muszę coś jeszcze powiedzieć.

– Jak ty go zauważyłeś? Ja niczego nie widziałam. W odpowiedzi tylko wzruszył ramionami.

O rany, mogłam zostać przejechana! To straszne! W takich momentach człowiek zaczyna sobie zdawać sprawę, jakie jego życie jest kruche. I pomyśleć, że moje mogło się tak nagle skończyć!!! Przecież ja naprawdę nie widziałam tego samochodu! Gdyby nie Max…

Bibliotekarka prawie dostała zawału na nasz widok, kiedy ociekający wodą weszliśmy do jej schludnej i suchej biblioteki. Pozwoliła nam jednak zostać i nawet dała za darmo papier podaniowy, bylebyśmy tylko szybko się wynieśli. To było miłe z jej strony, zwłaszcza że swojego nie wzięliśmy.

Nawet sprawnie się uwinęliśmy. Max mi dyktował, a ja notowałam. Ciekawe, czy nauczyciel mnie odczyta? No bo ja mam dysleksję, dysgrafię, dysortografię i te wszystkie inne tałatajstwa, które sprawiają, że człowiek ma brzydkie pismo. Zaproponowałam, żeby to Max pisał, ale się okazało, że bazgrze jeszcze gorzej ode mnie. Coś takiego…

Ponieważ, co wydawało się niemożliwe, pogoda wciąż się pogarszała, Max odwiózł mnie pod sam dom. Nie wiem, jak bym wróciła rowerem. Chyba musiałabym gdzieś przeczekać.

Na początku jechaliśmy w milczeniu, ale nie mogłam tego długo znieść. Ja po prostu lubię, kiedy wokół mnie jest chociaż trochę hałasu.

– Jeszcze raz dziękuję – powiedziałam, patrząc na jego profil (ma zgrabny nos, naprawdę).

– Nie ma za co – mruknął zmieszany.

– Jakim cudem go zobaczyłeś? – drążyłam dalej.

W odpowiedzi mruknął coś niezrozumiałego. Uparcie wpatrywał się w szosę przed nami, nawet na mnie nie zerknął. Chociaż akurat przy tej pogodzie lepiej, że tego nie zrobił.

– Jak go zauważyłeś? – powtórzyłam jeszcze raz.

– Usłyszałem – mruknął wymijająco i z niechęcią.

– Przecież przez ten deszcz i pioruny nic nie słychać – stwierdziłam i wsłuchałam się w otaczające mnie dźwięki.

Istna kakofonia.

– Mam wyćwiczony słuch – mruknął jeszcze ciszej.

– Jak?

Tak, wiem, że może przesadzam z tymi pytaniami, ale mógłby się w końcu otworzyć i cokolwiek o sobie powiedzieć.

– Czasem gram z kolegami – powiedział tak cicho, że ledwo go usłyszałam.

– Naprawdę? – zainteresowałam się. – Masz zespół? No, nareszcie jakiś przełom!

– Nie, po prostu gram ze znajomymi.

– To zespół rockowy?

Tak, wiem, że to pytanie jest po prostu idiotyczne, ale mi się wymknęło. No bo w jakim niby zespole mógłby grać metal?

– To nie jest zespół – mruknął pod nosem.

On mnie dobija… Ale i tak zaczynam go lubić. Jest jakiś taki dziwny, ale fajny na swój sposób. I taki tajemniczy.

W każdym razie już więcej nie rozmawialiśmy. Dałam mu spokój i też wpatrzyłam się w monotonny i szary krajobraz za oknem.

Zanim wysiadłam z samochodu, jeszcze raz mu podziękowałam. Znowu się zmieszał, ale musiałam to zrobić. Gdyby nie on, nie wiem, co by ze mną było.


W następnym tygodniu oddaliśmy esej (cztery kartki mojej weny twórczej), a potem, na kolejnej lekcji, nauczyciel czytał na głos nasze oceny:

– Bardzo spodobała mi się praca Margo Cook i Maksa Stones – powiedział. – Szczególnie ciekawe były ich odczucia w związku z wyglądem cmentarzy w naszym mieście i propozycja, żeby je odrestaurować. Tak, to była bardzo ciekawa praca. Uważam, że ten esej powinien zostać wysłany do urzędu miasta i tak też zrobię. Gratuluje dzieciaki, wspaniała praca. Obydwoje dostajecie najwyższe oceny. Natomiast, co do pracy…

No proszę. Nasza praca była najlepsza? Po takiej przemowie wybaczę mu nawet te „dzieciaki”. Ha!

Spojrzałam wymownie na Maksa i uśmiechnęłam się z satysfakcją.

– A nie mówiłam?

– Przyznaję ci rację i cofam wszystko, co wcześniej powiedziałem – mruknął i też się uśmiechnął.

Mimo że w pewnym sensie się z Maksem zaprzyjaźniliśmy (no i, jakkolwiek by na to patrzeć, uratował mi życie), wcale nie stał się bardziej rozmowny. Tych parę zdań, które rzucił w czasie naszej wspólnej pracy i jego dzisiejsza wypowiedź to nieliczne wyjątki. Raczej ze sobą nie rozmawiamy. Najwyżej rzucamy do siebie: „cześć” na szkolnym korytarzu. Czasem do niego zagaduję, ale przeważnie mi nie odpowiada.

W ogóle trudno go złapać na przerwie. Ciągle gdzieś znika ze swoimi kumplami. Ale cóż, może kiedyś znowu pogadamy…

To głupie, ale zauważyłam, że zaczynam zachowywać się jak Ivette. No, ale fajnie byłoby mieć chłopaka. Móc z nim pogadać, przytulić się do niego. Poza tym… ja jeszcze nigdy się nie całowałam. Chciałabym się dowiedzieć, jak to jest. Czy to źle?

Jak na razie, to tylko Peter zauważa moją obecność. Inni (oczywiście poza Ivette) ciągle mnie w irytujący sposób ignorują. To wkurzające. Czuję się jak taki ludzki cień. Jestem, ale mnie nie ma.

Загрузка...