4.

Cud. Prawdziwy cud.

W niecały tydzień później zdarzył się cud, inaczej tego nie można nazwać. Tak, tak, wiem, co mówię, jeszcze nie oszalałam, chociaż jak o tym usłyszałam, byłam bliska szaleństwa. The Calling, zespół, który ubóstwiam (a zwłaszcza wokalistę, ale mniejsza o szczegóły), da koncert w miasteczku oddalonym od Wolftown zaledwie o piętnaście kilometrów.


KONCERT THE CALLING!!! NA ŻYWO!!!


Muszę tam pojechać. Po prostu muszę. To prawdopodobnie jedyna okazja, by zobaczyć ich na żywo. Muszę więc, muszę, muszę, muszę, muszę, MUSZĘ!!!

Rok temu, w Nowym Jorku, przegapiłam ich koncert, bo byłam chora i z gorączką nie mogłam iść. Pamiętam to i do dziś sobie tego nie darowałam. A teraz mam drugą szansę!!!

Taak… Tylko najpierw powinnam zastanowić się nad rozwiązaniem dwóch podstawowych problemów. Po pierwsze: jak przekonać rodziców, żeby mnie puścili, po drugie: jak zdobyć bilety i z kim pójść na ten koncert. Hm, to w zasadzie trzy problemy, z czego pierwszy jest najpoważniejszy. Chociaż zdobycie biletów też może się okazać bardzo trudne. Co najmniej pół mojego liceum wybiera się na ten koncert.

Rano przeczytałam w gazecie artykuł (kiedy dotarł do mnie jego sens, to aż się zakrztusiłam), w którym była informacja o tym, gdzie można kupić bilety. Od razu przystąpiłam do ataku:

– Tato, ja muszę iść na ten koncert, mogę? – zawsze trzeba najpierw pytać o wszystko tatę, bo jak usłyszy, że mama się na coś nie zgadza, to za nic nie zdoła się go przekonać. Czy mnie się zdaje, czy u nas w domu wszyscy jesteśmy pod pantofelkiem (hm, a w zasadzie kapciem) mamy? Ciekawe…

– Jaki koncert? – odpowiedział, nie zwracając na mnie uwagi (i o to mi właśnie chodziło).

Rozumiecie, wybrałam najbardziej taktyczny moment dnia – śniadanie. Kiedy tata czyta gazetę, to można mu wszystko powiedzieć, a on przytakuje bez szemrania. Tak, uwielbiam, jak czyta tę swoją gazetę.

– Wiesz tato, The Calling ma dać wkrótce koncert! Odbędzie się w jakimś klubie, w Lorat, w tym miasteczku niedaleko Wolftown. Można tam już kupić bilety. Poproszę Ivette, żeby ze mną pojechała, to sobie kupię. Nie musisz mi dawać pieniędzy. Zostało mi jeszcze trochę od dziadków, wiesz, te które dostałam na gwiazdkę – powiedziałam szybko, w obawie, że mama może pokazać się na horyzoncie.

– Aha – mruknął tata.

– To jak, mogę iść?

– Tak, tak… – powiedział, nadal wpatrując się w jakiś tekst.

– Dzięki tato! – prawie krzyknęłam.

– A o co chodzi? – spytał nieprzytomnie, ale już mu nie odpowiedziałam, cel został osiągnięty!

Ha! Poszło zadziwiająco łatwo. Co do mamy, to stwierdziłam, że poinformuję ją dopiero po fakcie dokonanym, czyli po kupnie biletów. Tak, wtedy mi już chyba nie zabroni… w każdym razie mam taką nadzieję.

Od razu po śniadaniu wsiadłam na rower i szybko pojechałam do szkoły. Oby tylko Ivette mogła mnie podwieźć! Poza tym chciałabym, żeby pojechała ze mną na ten koncert. Głupio by było oglądać go samej.

Chociaż… nawet jak nie będzie chciała, to i tak nie przepuszczę takiej okazji. Muszę zobaczyć Aleksa Banda na żywo! I zrobię to, albo nie nazywam się Margo Cook!!!

Przed szkołę dotarłam w rekordowym czasie. Szybko przypięłam rower i pobiegłam na parking, by sprawdzić, czy autko Iv już tam stoi. No dobra, przyznaję się. Byłam tak podekscytowana, że się nie rozejrzałam i wbiegłam prosto pod samochód (tak, zauważyłam, że to u mnie częste, mam nadzieję, że nie będzie już następnego razu).

Samochód zahamował z piskiem opon, zatrzymując się jakieś pół metra ode mnie. Uff… Chłopak siedzący za kierownicą zaczął się na mnie wydzierać, ale raczej nie przytoczę tego, co powiedział… Natomiast z miejsca pasażera szybko wyskoczył… (werble proszę)… Peter!

– O, rany! Margo, nic ci się nie stało? – spytał, podbiegając do mnie.

Kurczę, znowu się wpakowałam. Ale obciach…

– Nie, nic, sorry… – powiedziałam speszona.

Gdy tylko chłopak w samochodzie zauważył, że znam Petera, od razu przestał się na mnie drzeć i jeszcze przepraszająco się uśmiechnął. Ivette miała rację, mówiąc, że jeśli tylko któreś z nich mnie polubi, to będą mnie lubić wszyscy. To jakiś horror!!!

– Na pewno wszystko jest okay? Wybacz, nie zauważyliśmy cię – tłumaczył się dalej Peter.

– To raczej ja wbiegłam wam pod koła – powiedziałam i zauważyłam z niechęcią, że zaczęłam się czerwienić.

Samochody stojące za ich wozem już zaczęły trąbić, więc przesunęliśmy się na chodnik, a tamten chłopak (nadal przepraszająco się do mnie uśmiechając) pojechał dalej.

– Gdzie ci się tak spieszyło? – spytał Peter.

– Eee, w zasadzie, to szukałam przyjaciółki, Ivette – wytłumaczyłam.

– Tej od różowego samochodu? – upewnił się.

Dlaczego? Dlaczego wszyscy ją kojarzą z tym jej obrzydliwym, różowym autem?! A jeżeli mnie też zaczną z nim kojarzyć??? No nie!!!

– Taa… – mruknęłam.

– Przyjechałaś na rowerze? – Peter dzielnie starał się podtrzymać rozmowę, bo muszę szczerze przyznać, jakoś nam się nie kleiła.

– Tak.

– Mnie podrzucił kumpel, David – powiedział, wskazując na chłopaka, który omal mnie nie przejechał. – Mój samochód jest w warsztacie, ale za parę dni powinni go naprawić.

– Aha – mruknęłam, no bo co w końcu miałam powiedzieć? Raczej nie znam się na samochodach.

W tym momencie zauważyłam różowy samochód Ivette, powoli wtaczający się na parking.

– O, już jedzie moja przyjaciółka. Jeszcze raz przepraszam, że wbiegłam wam pod koła, byłam zamyślona…

– Ależ nic się nie stało – przerwał mi i uśmiechnął się. Na jego policzkach pojawiały się znowu te niesamowite dołeczki. Hm, są naprawdę fajne!

– O, eee… to cześć – wydusiłam.

– Cześć – odpowiedział i odszedł.

O matko, jak to dobrze, że Iv już przyjechała. Zupełnie nie wiedziałam, o czym miałabym z nim rozmawiać! Nawet nie wiem, jaki on ma samochód, a co tu dopiero mówić o naprawach w jakimś warsztacie. Pewnie pomyślał, że jestem pomylona.

– O, już jesteś? – zdziwiła się Ivette, wysiadając z samochodu.

– Słuchaj, mam do ciebie prośbę. Zawiozłabyś mnie dzisiaj po lekcjach, żebym mogła kupić bilety? – od razu przystąpiłam do rzeczy.

– Jakie bilety? Aa, chodzi ci o ten koncert? – szybko skojarzyła.

– No właśnie. Bo widzisz, ja jestem fanką The Calling, muszę więc ich zobaczyć.

– Dobrze, zawiozę cię – zgodziła się.

– Świetnie! Ale… mam do ciebie jeszcze jedną prośbę. Nie chciałabyś pójść ze mną na ten koncert? – Za pierwszym razem poszło całkiem dobrze, może i teraz się uda?

– No, nie wiem – odpowiedziała z wahaniem. A niech to licho!

Muszę ją jakoś przekonać. To jej „no, nie wiem” brzmiało tak, jakby już zaczynała mieć ochotę na wspólną wyprawę, ale nie była tego do końca pewna. Już ja się postaram, żeby nabrała większej ochoty!

Kiedy chcę, to potrafię być strasznie namolna. Po jakiejś godzinie przekonywania Ivette się wreszcie złamała.

Na następnych lekcjach po prostu nie mogłam spokojnie usiedzieć. A co będzie, jeśli się okaże, że wszystkie bilety wyprzedali? Co ja wtedy zrobię?! To byłoby straszne!!!

Kiedy podczas którejś przerwy rozważałam możliwość urwania się z zajęć, Iv dźgnęła mnie łokciem pomiędzy żebra.

– Co? – jęknęłam i pomasowałam obolałe miejsce. Ivette ma bardzo kościste łokcie…

– Peter znowu na ciebie patrzy – mruknęła, spoglądając gdzieś ponad moim ramieniem.

– Taak? – spytałam i szybko się rozejrzałam.

Ha, rzeczywiście. To już drugi raz. Tylko że tym razem się nie odwrócił, gdy na niego spojrzałam. Uśmiechnął się. Tak, Peter się do mnie uśmiechnął.

– On się chyba w tobie buja – powiedziała Iv.

Że co? We mnie? Ja nie mogę…

– Tak sądzisz? – spytałam. Czyżbym usłyszała w swym głosie nadzieję? O, przepraszam, ale mnie się to nie zdarza! To działka Iv.

– Sądzę.

No proszę, ktoś się we mnie buja! I to nie byle kto! Peter! Hm, a w mojej poprzedniej szkole to ja ciągle się w kimś podkochiwałam, ale bez wzajemności. W zasadzie to tamci chłopcy chyba nawet nie wiedzieli, że w ogóle istnieję. To było absolutnie beznadziejne…

Po chwili jednak wróciłam myślami do koncertu. Zapytałam Ivette, czy nie chciałaby zwiać ze mną z lekcji, żeby pojechać po bilety, ale ona tylko stwierdziła, że chyba brak mi piątej klepki – tak więc musiałam cierpliwie czekać, aż skończymy zajęcia.

Już na parkingu okazało się, że mamy mały problem. Przypomniałyśmy sobie, że mój rower nie mieści się do bagażnika Iv. Co miałam teraz z nim zrobić? Eeech! W końcu zdecydowałyśmy, że go tu po prostu zostawimy. Na początku miałam pewne wątpliwości, ale Iv stwierdziła, że przecież nikt go stąd nie ukradnie. No, tak. Bez komentarza…

Musiałyśmy jeszcze po drodze wpaść do domu Iv po pieniądze, bo nie miałam przy sobie tyle gotówki, żeby jej pożyczyć. Aż wreszcie dotarłyśmy na miejsce. Co za ulga!!! Wysiadłyśmy z samochodu i podeszłyśmy do kasy.

Nie uwierzycie, na kogo wpadłyśmy w wejściu. No? Nie, nie na Petera. Nie tym razem. Teraz wpadłyśmy na Maksa! Zatkało mnie. Nie podejrzewałam, że słucha rocka. Myślałam, że może czegoś mocniejszego. W końcu, jak rany, jest metalowcem!

– O, kupiłeś bilety na koncert? – spytałam szalenie inteligentnie.

– Tak – mruknął. Też był zdziwiony naszym spotkaniem. – A ty?

– Rety, czemu się tak dziwicie? – przerwała nam Iv miłą pogawędkę. – Połowa naszego liceum idzie na ten koncert. W końcu w Wolftown nie ma zbyt wielu rozrywek, prawda?

Czy ona zawsze musi się wtrącać? Po tym jak się odezwała, Max mruknął tylko „cześć” i podszedł do swojego motoru. A gdyby nie Iv, to może bym z nim jeszcze pogadała.

No ale cóż, znowu uciekł. Wzięłam się więc w garść i z westchnieniem podeszłam do kasy. Bileterka podała nam… ostatnie dwie wejściówki. Spojrzałam wymownie na Ivette.

– A nie mówiłam?

– Kto by pomyślał… – mruknęła tylko.

Potem odwiozła mnie na pusty szkolny parking. Mojego roweru rzeczywiście nikt nie ukradł. Hm, w Nowym Jorku to by się nie udało. Ale tutaj? Wolftown to naprawdę dziwne miasto…

Wiecie, co jest tu najgorsze? To, że wszyscy są tacy okropnie mili (oczywiście poza cheerleaderkami). Poważnie. Wchodzisz do sklepu, a sprzedawczyni się do ciebie uśmiecha, mijasz na ulicy nieznanych ci ludzi, a oni się do ciebie uśmiechają, nawet twój sąsiad, którego nie cierpisz, uśmiecha się do ciebie! Aż ciarki chodzą po plecach. To nie jest normalne…


W domu szybko się okazało, że mój sposób na przekonanie mamy do koncertu The Calling, nie był dobry. Bilety już miałam, ale mama…

Pamiętacie, jak mówiłam, że o koncercie powiadomię mamę dopiero, jak kupię bilety?

To był błąd. Błąd przez duże B. Mama wściekła się jak nie wiem co. Jeszcze nigdy nie miałam takiej awantury. Chociaż nie… Jak byłam mała i wycięłam kawałek materiału z jej najlepszej sukienki na ubranka dla lalek, efekt był podobny. W każdym razie mam szlaban (a gdzie ja wychodzę po lekcjach?).

Na szczęście pozwoliła mi pójść na sam koncert, ale tylko po to, żeby bilety się nie zmarnowały. Mówię wam, kamień spadł mi z serca. Ale te dwa tygodnie poprzedzające występ The Calling były dla mnie po prostu nie do wytrzymania. Myślałam, że nie wysiedzę na miejscu.

Ja naprawdę jestem fanką Aleksa Banda, chociaż z całą pewnością nie mam na jego punkcie obsesji. To, że przez cały tydzień byłam kiedyś zła, ponieważ się ożenił, jeszcze o niczym nie świadczy. Zresztą każdy, kto widział teledysk do Wherever you will go czy choćby ten ostatni, Anything, przyzna mi rację. Alex jest po prostu świetny!

Dlatego tak bardzo nie mogłam się doczekać dnia, w którym zobaczę go z bliska i poproszę o autograf. To się dopiero nazywa beznadziejna miłość…

W końcu ten dzień nadszedł! Dziś, właśnie dziś, zobaczę go i usłyszę na żywo!!!


Na miejsce miałyśmy dojechać samochodem Ivette. Trochę mnie zdziwiło, że moi rodzice się na to zgodzili. Koncert zaczynał się dopiero o dziewiątej wieczorem, a potem jeszcze będziemy musiały same wrócić. A to przecież dość daleko. No, ale cóż, nie będę się przecież z nimi kłócić. To nawet lepiej, nie narobią nam obciachu, czekając na nas przed salą koncertową. Taaaak, a są do tego zdolni.

Długo zastanawiałam się, co na siebie włożyć. Doszło do tego, że nawet poprosiłam Iv o radę. I chyba nie muszę dodawać, że się do niej nie zastosowałam:

– Ślicznie by ci było w różowym!

Prędzej bym chyba umarła, niż pozwoliła, żeby ktoś zmusił mnie do włożenia czegoś różowego. Już i tak przeżywam tortury, siedząc w tym jej cukierkowym samochodzie.

W końcu się zdecydowałam: czarna spódniczka, biała bluzka i czarne botki na obcasie. Trochę szkolnie, ale tworzyło świetny efekt. Wyglądałam szałowo! (No, co? Zbytnia skromność obniża nasze poczucie wartości, przynajmniej tak mówi mój tata). Do małej torebki wrzuciłam komórkę, pamiętnik na autografy, długopis, błyszczyk, chusteczki i aparat fotograficzny. Ważyła tonę, nie żartuję.

Ale wreszcie, wreszcie siedziałam obok Iv w tym jej okropnym samochodzie i wreszcie ruszałyśmy!!!

– Ciekawe, czy przyjdzie Peter. Nie mówił ci? – spytała Ivette.

– Nie – odpowiedziałam i wpatrzyłam się w krajobraz za oknem.

– Wiesz, męczy mnie od rana, że miałam coś ważnego zrobić, ale nie mogę sobie przypomnieć, co – mówiła dalej.

– Ja też nie wiem – mruknęłam.

Ivette naprawdę wzorowo przestrzega przepisów drogowych. Ale chyba tylko ona to robi. Co chwilę mijały nas rozpędzone samochody. A my wlokłyśmy się w żółwim tempie. To było dobijające. Gdy dotarłyśmy w końcu na miejsce, oczywiście nie miałyśmy gdzie zaparkować.

Kiedy wreszcie wysiadłyśmy z samochodu, okazało się, że mamy jakiś kilometr do sali koncertowej i musimy tam dojść na piechotę. Koszmar – zwłaszcza w tych moich bucikach.

W klubie było już strasznie tłoczno. Szybko zaczęłyśmy się przepychać w stronę sceny, chciałam być jak najbliżej. No i na kogo wtedy wpadłyśmy? I to dosłownie? Tak! Na Petera! Ja to mam szczęście. On oczywiście bardzo się ucieszył (chociaż stopa go chyba bolała, bo moje obcasy są dość ostro zakończone) i przepchnął się razem z nami na sam przód, do swoich znajomych. Tym sposobem stałyśmy przy samej scenie.

Koncert był wspaniały. Alex Band dał z siebie wszystko. Rany, jak ja kocham jego głos… Jest taki… taki, bez dwóch zdań, cudowny. Ach… A jak wyglądał! Oczu nie mogłam od niego oderwać…

Potem razem z innymi fanami stałam w dłuuugiej kolejce po autograf i zdjęcie, ale je mam!!! Nawet uścisnęłam mu rękę!!! Uścisnęłam jego rękę!!! To najszczęśliwszy dzień w moim życiu! Serio!!! Nie umyję tej ręki!

Koncert trwał o wiele dłużej, niż to było zaplanowane, a poza tym jeszcze godzinę czekałam na ten autograf, więc dopiero dobrze po północy dotarłyśmy do samochodu. Byłyśmy wyczerpane, ale szczęśliwe. No, przynajmniej ja.

– I jak ci się podobało? – spytałam Ivette, wsiadając do środka.

– Było super! – zawołała. – Miałaś rację, Alex Band naprawdę jest świetny.

– A nie mówiłam? – Uwielbiam to zdanie.

– No to jedziemy – powiedziała i włączyła silnik.

Powoli ruszyłyśmy. Nie rozumiem Ivette. Jeśli przed nami jest pusta szosa, to po co się tak wlec? Podejrzewam, że wszyscy policjanci siedzą teraz w domach albo nawet już śpią. Większość mieszkańców Wolftown już dawno nas minęła i z zawrotną prędkością mknęła ku naszemu miasteczku, a my? Ciągnęłyśmy się gdzieś z tyłu.

Oczywiście nie wszyscy wracali teraz do domów. Zanim wyszłyśmy, Peter spytał nas, czy nie chcemy razem z jego przyjaciółmi iść do pubu. Taak, już lecę… Grzecznie odmówiłyśmy i w tył zwrot. Też mi rozrywka, no nie? Poza tym podobno mam szlaban, więc dobrze by było wrócić do domu na czas. Już nawet dzwoniłam do rodziców, że koncert się przedłużył i trochę się spóźnię.

W każdym razie właśnie w najlepsze sobie jechałyśmy i rozmawiałyśmy o tym, jaki to ten koncert był wspaniały, gdy samochód Iv zaczął wydawać dziwne dźwięki i nagle stanął na środku drogi. Zdumione zamilkłyśmy, jakby to miało sprawić, że znowu ruszy. No, ale cóż, nie pomogło. Kto by się spodziewał?

– Co się stało? – spytałam.

No nie, jak rany. Nie dość, że ten samochód jest różowy, to jeszcze kaprawy.

– Właśnie mi się przypomniało, co miałam zrobić z samego rana – westchnęła z rezygnacją Ivette.

– Co? – zapytałam, chociaż i tak znałam już odpowiedź, bo spojrzałam na wskaźnik poziomu benzyny.

– Miałam zatankować – powiedziała jeszcze ciszej. Ekstra! Jest druga w nocy, a my stoimy na środku szosy, bo Iv zapomniała zatankować! Ja naprawdę mam pecha do samochodów. Super. Jak teraz zadzwonię do taty, to już nigdy nie pozwolą mi nigdzie jechać, a zwłaszcza z Ivette. Po prostu świetnie.

– To… co zrobimy? – spytała niepewnie Iv.

– Masz zapasowy kanister w bagażniku?

– Nie.

I właśnie w takich momentach człowiek ma ochotę się rozpłakać albo kogoś zabić. Taak… co do zabijania, to rodzice uśmiercą mnie. To jest więcej niż pewne.

– Może zatrzymamy jakiś samochód? – zaproponowała Ivette i wysiadła z auta.

Poszłam za jej przykładem i rozejrzałam się. Otaczał nas las. Po obu stronach szosy był jakiś metr pobocza, a dalej zaczynała się ściana lasu. Już dawno wyminęły nas wszystkie samochody, a ci, co zostali, prawdopodobnie nadal siedzieli w pubach. Dookoła nie było żywej duszy, otaczały nas drzewa i było ciemno, bardzo ciemno, a Ivette chciała zatrzymać jakiś samochód…

– Przecież żaden samochód tędy nie jedzie!!! – wrzasnęłam.

– Eee, no tak – mruknęła. – Przepraszam.

A jeszcze godzinę temu było tak przyjemnie…

– To co zrobimy? – spytała znowu Iv.

– Nie mam pojęcia – odpowiedziałam i usiadłam na masce.

– Może zadzwonimy po rodziców?

– Nie! – zaprotestowałam gwałtownie. – Jeśli to zrobimy, to już nigdy nie pozwolą nam nigdzie jechać.

– To jak się stąd wydostaniemy?

Prawdopodobnie musiałybyśmy w końcu do nich zadzwonić, ale akurat wtedy zza zakrętu wyjechał jakiś motocykl! Wstałam i spojrzałam w tamtą stronę. Światła szybko się do nas zbliżały.

Nie uwierzycie, kto jechał na tym motocyklu. Co? Czy to jest aż tak oczywiste? No dobrze, tak, to był Max. W końcu to mógł być przecież jakiś morderca, jak na horrorach. Wykończyłby nas, a ciała ukrył w lesie… Wiem, wiem, mam zbyt wybujałą wyobraźnię…

Max zatrzymał się obok nas, ściągnął kask i spojrzał pytająco.

– Cześć – powiedziałam. – Mógłbyś nam pomóc? Skończyła się nam benzyna.

Popatrzył na nas jak na wariatki. Zresztą nic dziwnego. Bo kto jeździ na pustym baku? Aha, no tak: Ivette.

– Zapomniałam zatankować – wyjaśniła z zażenowaniem Iv, podchodząc do nas.

– Aha – mruknął Max i zsiadł z motoru. – Mam zapasowy kanister.

No i tym sposobem znowu mogłyśmy jechać. Ciekawe, co by było, gdyby Max się nie pojawił? Bardzo szybko się tego dowiedziałyśmy. W momencie, gdy Max wlewał nam benzynę do baku, obok nas zatrzymał się dżip. W środku, pomijając siedem innych upchniętych jak śledzie osób, siedział Peter.

– Co się stało? – zapytał i wysiadł, cały czas patrząc czujnie na Maksa.

Hm, czyżby się nie lubili?

– Skończyła się nam benzyna, ale już jest wszystko dobrze – odpowiedziałam i uśmiechnęłam się.

– Aha – mruknął. – Bo wiesz, możemy cię podwieźć. Spojrzałam na wypchanego po brzegi czarnego dżipa. Ciekawe, czemu powiedział „cię”? A co z Ivette?

– Nie, dzięki. Zaraz ruszamy. Max pożyczył nam benzynę – powiedziałam.

Gdy tylko skończyłam, Peter spojrzał wrogo na Maksa. Taak, oni z pewnością się nie lubią.

– W porządku – mruknął Max i wsadził pusty kanister do swojego bagażnika w motorze.

– Dzięki – powiedziałam.

– Zwrócimy ci tę benzynę – dodała Iv.

– Nie ma sprawy – mruknął i zapadła dość niezręczna cisza, którą przerywał jedynie szum wiatru i cichy, pijacki chichot, dochodzący z wnętrza dżipa.

– Musimy już jechać, bo rodzice mnie zabiją – stwierdziłam w końcu.

– Okay – powiedział Peter, ale nie wsiadł do dżipa.

To ciekawe, ale Max też nie ruszył. Stał obok swojego motoru i wyglądał, jakby na coś czekał. Hm, Peter też tak wyglądał. I obaj jakoś tak patrzyli na siebie wilkiem.

W każdym razie mnie się spieszyło. Nie zamierzałam dociekać w tamtym momencie, o co tym dwóm chodzi. Powiedziałam im więc „cześć” i wsiadłam do samochodu Iv.

Hm, dopiero gdy włączyłyśmy silnik i ruszyłyśmy, Max wsiadł na motocykl, a Peter do dżipa. Ciekawe… Nigdy nie zrozumiem chłopców. To zupełnie inny gatunek, ich zwoje mózgowe muszą jakoś inaczej funkcjonować.

Na szczęście do domu wróciłam na czas. Chociaż mama i tak narzekała, no bo w końcu mam ten szlaban. A niech to!


Dzisiejszy wieczór był jednak wspaniały, oczywiście poza historią z samochodem Ivette. Kiedy się położyłam, nie mogłam zasnąć, cały czas miałam przed oczami scenę, na której grał mój ulubiony zespół, a w uszach wciąż brzmiało romantyczne zawodzenie wokalisty i słodki dźwięk gitary.

A później długo myślałam o sytuacji na drodze. To, że się chyba podobam Peterowi, wiedziałam, ale czyżby Max też się mną interesował? Kurczę, a którego z nich ja lubię bardziej?

Sama nie wiem… Max od początku mi się podobał, poza tym już go trochę znam po tej naszej „cmentarnej” pracy domowej. A Peter? Jest fajny, ale czy ja wiem… A niech to, nie wiem.


Następne dwa tygodnie minęły mi nawet spokojnie – jeśli do spokojnych zdarzeń można zaliczyć to, że Peter coraz częściej zaczepiał mnie na korytarzu i zagadywał. Max, niestety, w ogóle nie zwracał na mnie uwagi. Nie to, co Peter…

– Cześć Margo, co słychać?

– Eee… nic ciekawego.

– Cześć Margo, byłaś dzisiaj świetna na treningu.

– Dzięki, ty też.

– Cześć Margo, podrzucić cię do domu?

– Nie, dzięki, jadę z Ivette.

– Cześć Margo, jaką masz teraz lekcję?

– Angielski.

Itepe, itede. Nie można się od niego odczepić…


Nie uwierzycie, co się stało pewnego dnia. Jak to usłyszałam, to po prostu… Nie, tego się nie da wyrazić słowami.

– Cześć – przywitał się jak zwykle, podchodząc do mnie po środowych zajęciach na basenie.

– Cześć – odpowiedziałam.

Dzisiaj na basen zawiózł mnie tata i obiecał, że po mnie przyjedzie. Jak zwykle się spóźniał, ale to u niego normalne, więc cierpliwie czekałam.

– Moi przyjaciele urządzają w sobotę imprezę nad jeziorem. Pomyślałem, że może poszłabyś ze mną, co?

No i w tym momencie mnie zatkało. Patrzyłam na niego, jakbym go zobaczyła pierwszy raz w życiu. Wiecie, w ogóle nie podejrzewałam go o coś takiego. Po prostu zagadywał do mnie na korytarzu, ale żeby zapraszać na randkę? I to tak szybko?

W końcu wydusiłam z siebie:

– Eee, czemu nie.

– To świetnie. Wpadnę po ciebie koło dziewiątej wieczorem, dobrze? Podrzucić cię teraz do domu?

Na szczęście samochód taty już podjeżdżał, więc powiedziałam szybko:

– Nie, mój tata już jedzie.

– Aha – mruknął zawiedziony. – To cześć.

– Cześć – odpowiedziałam, muszę to przyznać, z ulgą. Pozostało tylko pytanie: jak przekonać rodziców, żeby mnie puścili na tę imprezę? To może być bardzo trudne. Oj, bardzo…

W zasadzie to nawet nie wiedziałam, czy chcę tam iść. A jeśli nikt ze znajomych Petera mnie nie polubi? Co wtedy zrobię?

Gdy Ivette się o tym wszystkim dowiedziała, o mało nie padła ze szczęścia. Chociaż nie rozumiem, z czego ona się tak cieszy. To raczej ja się powinnam cieszyć, no nie? Trochę dziwnie się czuję. Zaprasza mnie na imprezę prawdziwy przystojniak, a ja nie skaczę z radości. Może dlatego, że nie wiem, o czym z nim gadać. Kiedy się spotykamy w szkole, to ja tylko potakuję, a jemu buzia się nie zamyka. On i jego ego (ciągle opowiada o sobie) są momentami przytłaczające. Naprawdę.

Z rodzicami sprawa poszła wyjątkowo gładko. Przełknęli wiadomość o imprezie, tak jakbym im powiedziała, że wychodzę na pięć minut do sklepu na rogu. Coś im się stało! To nie mogą być moi rodzice! Moi nigdy się tak nie zachowywali…

Poza tym liczyłam trochę na to, że może się jednak nie zgodzą. Miałabym przynajmniej wymówkę. Boję się tej randki, bo nie wiem, czego się spodziewać po znajomych Petera.

Tak, wiem, jestem dziwaczką. Powinnam się cieszyć, że ktoś się mną zainteresował, a ja marudzę. Ale czy to moja wina, że on mnie już tak bardzo nie interesuje?

No, może i moja…

Загрузка...