Maj Sjöwall Per Wahlöö ZABÓJCA POLICJANTA
Maj Sjöwall Per Wahlöö POLISMÖRDAREN 1974

Rozdział 1


Przyszła na przystanek z dużym wyprzedzeniem. Autobus miał przyjechać dopiero za pół godziny. Trzydzieści minut z życia człowieka to niewiele. Poza tym była przyzwyczajona do czekania i zawsze przychodziła wcześniej. Myślała o tym, co zrobi na obiad i trochę o tym, jak wygląda. Jak zwykle.

Jednak w chwili przyjazdu autobusu nie miała już myśleć o niczym. Zostało jej tylko dwadzieścia siedem minut życia.

Dzień był ładny, powietrze czyste, trochę wietrzne, z powiewem wczesnojesiennego chłodu, ale kaprysy pogody nie mogły zaszkodzić jej starannie ułożonym włosom.

Jak wyglądała?

Stojąc na poboczu, sprawiała wrażenie kobiety koło czterdziestki, dość wysokiej i mocno zbudowanej, z prostymi nogami i szerokimi biodrami, trochę przy kości i bardzo przestraszonej, że to widać. Ubierała się przede wszystkim modnie, często kosztem wygody – w ten wietrzny jesienny dzień miała na sobie zielony płaszcz w stylu lat trzydziestych, nylonowe pończochy i cienkie brązowe lakierowane botki na płaskim obcasie. Na jej lewym ramieniu wisiała czworokątna torebka z dużym mosiężnym zamkiem, również brązowa, tak jak i skórkowe rękawiczki. Była starannie umalowana, a jasne włosy miała obficie spryskane lakierem.

Zauważyła samochód dopiero wtedy, gdy się zatrzymał. Mężczyzna za kierownicą wychylił się i otworzył drzwi.

– Podwieźć cię? – zapytał.

– Tak – powiedziała, trochę wytrącona z równowagi. – Oczywiście. Nie myślałam…

– O czym nie myślałaś?

– Nie liczyłam na to, że złapię okazję. Chciałam jechać autobusem.

– Przecież widziałem, gdzie stoisz. I przypadkiem tak się składa, że mi pasuje. Pospiesz się.

Pospiesz się. Ile sekund zajęło jej wejście do samochodu i zajęcie miejsca obok kierowcy? Pospiesz się. Jechał szybko i po chwili znaleźli się poza miastem.

Siedziała z torebką na kolanach, trochę spięta, jakby zdziwiona czy zaskoczona. Trudno było stwierdzić, czy pozytywnie czy też nie, bo sama tego nie wiedziała.

Spoglądała na niego z boku, ale wydawał się całkowicie skoncentrowany na prowadzeniu samochodu.

Skręcił w prawo z głównej drogi i po chwili powtórzył ten manewr. Droga stawała się coraz gorsza. Można było dyskutować, czy w ogóle zasługiwała jeszcze na miano drogi.

– Co robisz? – spytała i zaśmiała się nerwowo.

– Mam sprawę.

– Gdzie?

– Tutaj – odparł i zahamował.

Przed sobą widział ślady własnych kół na mchu. Wydawały się dość świeże.

– Tam – powiedział, wskazując ruchem głowy. – Za tym stosem drzewa będzie dobre miejsce.

– Żartujesz?

– Nigdy nie żartuję w takich sprawach.

Wyglądało na to, że pytanie go dotknęło lub zdenerwowało.

– Mój płaszcz… – zaczęła.

– Zostaw w samochodzie.

– Ale…

– Mam koc.

Wysiadł, obszedł samochód i przytrzymał jej drzwi. Oparła się o niego i zdjęła płaszcz.

Zwinęła go starannie i położyła na siedzeniu obok torebki.

– Dobrze.

Zachowywał się spokojnie i pewnie, ale nie wziął jej za rękę, tylko poszedł niespiesznym krokiem w stronę stosu drzewa. Podążyła za nim.

Miejsce z tyłu było osłonięte od wiatru, ciepłe i słoneczne. Powietrze przenikał świeży zapach zieleni i odgłos brzęczenia much. Wciąż prawie jak latem, a to lato figurowało w historii meteorologii jako najcieplejsze.

Nie był to właściwie starannie ułożony stos drzewa, tylko sterta porąbanych bukowych pni, wysoka na jakieś dwa metry.

– Zdejmij bluzkę.

– Tak – odrzekła speszona.

Czekał cierpliwie, aż rozepnie guziki.

Potem pomógł jej zdjąć bluzkę, delikatnie, nie dotykając ciała.

Stała, trzymając ją w ręku, i nie wiedziała, co ma z nią zrobić.

Wyjął bluzkę z jej ręki i położył ostrożnie na stosie pni. Przez materiał przebiegł zygzakiem mały skorek.

Stała przed nim w spódnicy, a jej piersi wypełniały stanik w cielistym kolorze. Utkwiła wzrok w ziemi, opierając plecy o równą powierzchnię narąbanego drewna.

Zadziałał tak błyskawicznie, że nie zdążyła nawet pojąć, co się stało. Sama nigdy tak szybko nie reagowała.

Chwycił obiema dłońmi pasek tuż koło pępka i jednym gwałtownym ruchem zdarł z niej spódnicę i rajstopy. Był silny i materiał pękł z trzaskiem jak stara zasłona. Spódnica opadła jej do kostek, a on ściągnął jej rajstopy i majtki do wysokości kolan i szarpnął lewą miseczkę stanika, uwalniając obwisłą, ciężką pierś.

Dopiero teraz podniosła wzrok i spojrzała mu w oczy. Oczy wypełnione odrazą, nienawiścią i dzikim pożądaniem.

Nie zdążyła nawet pomyśleć o tym, by krzyknąć. Poza tym nie miałoby to sensu.

Wybrał miejsce bardzo starannie.

Uniósł ręce, zacisnął silne opalone palce na jej szyi i udusił ją.

Uderzyła tyłem głowy w stos drzewa i pomyślała: moje włosy.

To była jej ostatnia myśl.

Przytrzymał ją za gardło trochę dłużej, niż było to konieczne.

Potem zwolnił uchwyt prawej dłoni i trzymając ją wciąż wyprostowaną, uderzył z całej siły pięścią w podbrzusze.

Upadła na ziemię i leżała teraz prawie naga wśród wonnej marzanki i zeszłorocznych liści.

Z jej gardła wydobył się charkot. Wiedział, że to normalne, że ona już nie żyje.

Śmierć nie dodaje uroku, a ona nigdy nie była ładna za życia, nawet w młodości.

Leżąc w leśnym podszycie, mogła budzić co najwyżej współczucie.

Poczekał parę minut, nim wyrównał oddech i uspokoił szybkie bicie serca.

Znów był taki jak zwykle, spokojny i rzeczowy.

Za stosami drewna znajdował się niedostępny wiatrołom, pozostałość po gwałtownej jesiennej burzy w roku sześćdziesiątym ósmym, a za nim gęsto posadzony las świerkowy wysokości dorosłego mężczyzny.

Wziął ją pod pachy i poczuł w dłoniach nieprzyjemnie lepkie od potu włosy.

Przeciągnięcie jej przez trudno dostępny teren, pełen przewróconych pni i wyrwanych z ziemi korzeni zajęło mu sporo czasu, ale nigdzie się nie spieszył. Parę metrów dalej znajdował się mulisty dół wypełniony żółtawą wodą. Wepchnął tam jej bezwładne ciało, wdeptując je w dno. Przedtem popatrzył na nią przez chwilę i stwierdził, że po słonecznym lecie pozostała jej opalenizna, ale lewa pierś była blada w jasnobrązowe plamki. Chciałoby się powiedzieć – trupioblada.

Wrócił do samochodu po zielony płaszcz. Zastanawiał się przez moment, co ma zrobić z torebką. Owinął ją w bluzkę zdjętą ze stosu drewna i zaniósł wszystko do glinianki. Kolor płaszcza rzucał się w oczy, więc wziął grubą gałąź i wepchnął płaszcz, torebkę i bluzkę najgłębiej, jak się dało.

Następny kwadrans spędził na zbieraniu świerkowych gałęzi i kawałków mchu.

Przykrył gliniankę tak dokładnie, by przypadkowy przechodzień nie zwrócił uwagi, że coś takiego w ogóle tam się znajduje.

Przez kilka minut obserwował rezultat i wprowadził jeszcze kilka poprawek, nim poczuł się zupełnie zadowolony.

Wzruszył ramionami i wrócił do samochodu. Wyjął z bagażnika bawełnianą szmatkę i wytarł nią gumiaki. Kiedy skończył, rzucił gałganek na ziemię. Leżał tam, mokry, ubrudzony gliną i w pełni widoczny. Nie miało to znaczenia. Kawałek szmaty może leżeć gdziekolwiek.

Niczego nie dowodzi i nie można go powiązać z konkretną osobą.

Potem wsiadł do samochodu i odjechał.

W drodze myślał, że wszystko poszło zgodnie z planem a ona dostała dokładnie to, na co zasłużyła.

Загрузка...