Rozdział 24


Herrgott Nöjd pstryknął kciukiem i dwoma palcami za prawym uchem tak, że kapelusz przesunął mu się do przodu nad lewe oko. Wyglądał jak Huckleberry Finn, tylko o trzydzieści pięć lat starszy.

– Dziś pojedziemy ustrzelić bażanta. A potem go zjemy. Jestem cholernie dobry w gotowaniu. To jedna z zalet kawalerskiego życia. Człowiek uczy się przyrządzać dobre żarcie.

Martin Beck mruknął coś nieokreślonego.

Sam był najgorszym kucharzem, jakiego można sobie wyobrazić. Może dlatego, że zbyt późno został kawalerem. Ale chyba nie. Kiedy tylko brał się do prac domowych, czuł się, jakby miał dwie lewe ręce.

– A gdzie będziemy polować? Masz tu jakieś tereny łowieckie?

– Ma się w końcu przyjaciół – rzekł Nöjd. – Możemy czuć się zaproszeni. Pożyczę ci swoje buty. I dubeltówkę, mam dwie.

Nöjd z uśmiechem przełożył papiery na biurku.

– O ile nie uważasz, że ciekawsze jest orzeźwienie duszy poprzez wymianę myśli z Folkem – dodał.

Martin Beck wzruszył ramionami. Rozmowy z Folkem Bengtssonem weszły w fazę totalnej stagnacji. Mniej więcej jak partia szachów, w której obaj gracze mają tylko po królu i skoczku na szachownicy.

– Przeczytałem tu coś ciekawego – powiedział Nöjd, wyjmując zagraniczne czasopismo policyjne. – W Dayton w Ohio, mieście o wielkości zbliżonej do Malmö, popełniono w tym roku sto pięć morderstw, czyli proporcjonalnie dziesięć razy więcej niż w Nowym Jorku. Jedyne miasto z gorszymi wiarygodnymi statystykami to Detroit. Siedemdziesiąt jeden spośród tych zabójstw popełniono przy użyciu broni palnej. To na pewno gorzej niż w Sztokholmie.

– Piszą, ile mają tam napadów i rozbojów?

– Nie. Jeśli porównamy to teraz z rejonem policyjnym Trelleborg, mieliśmy tu jedno morderstwo. I jest to niezwykle wysoki wskaźnik.

– Jedno – podkreślił Martin Beck. – Wystarczy jednak, by spędzać mi sen z oczu. W nocy znów śnił mi się Bengtsson.

Nöjd się roześmiał.

– Folke? Nic bym nie powiedział, gdyby przyśniła ci się Sigbrit.

Nöjd dotknął tu przypadkiem psychologicznego fenomenu, jaki dotyczył Martina Becka i z pewnością innych policjantów o podobnym stopniu służbowym. Generalnie mógł wyjść i obejrzeć zmasakrowane lub poćwiartowane ludzkie ciało bez reakcji silniejszej niż uniesienie brwi. Nawet jeśli miał nieprzyjemne wewnętrzne odczucia, był w stanie zrzucić je z siebie jak stary płaszcz, gdy tylko wracał do siebie do domu. Dręczyły go natomiast sytuacje, kiedy czuł, że coś jest nie tak, jak w historii z Sigbrit Mård i Folkem Bengtssonem. Mężczyzna, który został z góry skazany i nie mógł się bronić. To przypominało trochę lincz.

– Druga wiadomość dnia dotyczy badania miejsca zbrodni – powiedział Nöjd. – Szmatki, którą znalazłem w pobliżu zwłok, kiedy tam byliśmy. Prawdę mówiąc, zupełnie o niej zapomniałem.

Wybuchnął śmiechem.

– No i co z nią? – zapytał Martin Beck.

– Zbadali ją technicy kryminalni – odrzekł Nöjd. – Tu jest raport. Ma w sobie włókna bawełny, żwir, błoto, glinę, tłuszcz, olej i opiłki niklu. Żwir i błoto mają dokładnie taki sam skład, jak próbki pobrane z glinianki, w której leżała Sigbrit. Z drugiej strony była ziemia, gdzie ją znalazłem, zupełnie innego rodzaju. Można wysunąć teorię, że ten, kto zamordował Sigbrit, użył tej szmatki do wytarcia butów. Na pewno miał na nogach wysokie buty.

– Opiłki niklu – powtórzył Martin Beck. – To dość nietypowe.

– Też tak sądzę. W każdym razie nic, co wskazywałoby na Folkego jako sprawcę.

Ale to Folke Bengtsson zostanie skazany, pomyślał Martin Beck. Chyba że…

– Wystarczy, teraz jedziemy na polowanie – zarządził Nöjd.

Polowanie było szczególnym przeżyciem dla Martina Becka, który nigdy nie brał udziału w czymś podobnym. Ubrany w zapasowe buty Nöjda, dżinsy, budrysówkę i czapkę zrobioną szydełkiem przez żonę Everta Johanssona, maszerował przez łąki u boku Nöjda, który trzymał na smyczy opierającego się Timmy’ego. Martin Beck niósł śrutówkę, zapasową broń Nöjda, spoczywającą w zgięciu lewego łokcia. Widział kiedyś, prawdopodobnie na filmie, że tak robią prawdziwi myśliwi.

– Pierwszy strzał twój – rzekł Nöjd. – W końcu to ty jesteś gościem. Mój będzie drugi.

Łąka uginała się miękko pod nogami, trawa była wysoka i zmarznięta po zimnej nocy.

Uparte kwiaty opierały się nadchodzącej wielkimi krokami zimie, a w niektórych miejscach rosły spore skupiska zielonkawych grzybów.

– Gąski – powiedział Nöjd. – Na pewno jadalne. Możemy później trochę zebrać i mieć jako dodatek do obiadu. To się chyba tak nazywa.

Kapelusze grzybów były zmarznięte, całkowicie lub częściowo, ale jak na tak późną porę roku dzień był piękny. Martin Beck szedł w milczeniu – słyszał, że myśliwy powinien się tak zachowywać. I myślał tylko trochę o uduszonych rozwódkach, wypuszczonych na wolność mordercach seksualnych, kluczach, które nie pasują do niczego, i szmatkach z opiłkami niklu.

Powietrze było rześkie i czyste, niebo błękitne z pojedynczymi postrzępionymi chmurkami. Wyglądało to naprawdę ładnie.

I wtedy pofrunął w górę ptak, z odległości dwudziestu centymetrów od jego nóg. Martin Beck był zupełnie zaskoczony, wzdrygnął się i wystrzelił, a ptak odleciał jak wyrzucony z katapulty.

– O Jezu – sapnął Nöjd i zachichotał. – Nie chciałbym cię mieć w drużynie w strzelaniu do rzutków. Miło z twojej strony, że nie postrzeliłeś Timmy’ego albo mnie.

Martin Beck też się roześmiał. Uprzedzał przecież, że jego doświadczenia w tej dziedzinie są, delikatnie mówiąc, ograniczone.

Następny bażant wzleciał jakieś czterdzieści minut później i Nöjd go zestrzelił z taką łatwością, jakby to robił od niechcenia.

W drodze powrotnej Martin Beck zajmował się zbieraniem grzybów.

– Tak, z grzybami jest łatwiej – stwierdził Nöjd. – Nie ruszają się.

Kiedy wrócili do pomidorowego samochodu Nöjda, Martin Beck powiedział:

– Opiłki niklu? Skąd mogły się tam wziąć?

– Jakiś warsztat mechaniczny zajmujący się wyspecjalizowaną produkcją. Skąd mam wiedzieć?

– To może być ważne.

– Może – zgodził się Nöjd.

Wyglądało na to, że myśli teraz wyłącznie o obiedzie.

A ten był wyśmienity. Martin Beck nie mógł sobie przypomnieć, gdzie ostatnio lepiej jadł.

Chociaż Rhea Nielsen gotowała dobrze, chętnie i często.

Okazało się, że Nöjd ma w zamrażarce wszelkie możliwe osobliwości, na przykład smardze, które sam zbierał, i pyszną mieszankę jagód, jeżyn i leśnych malin. Wspaniale nadawała się na deser, szczególnie z „niefabryczną” bitą śmietaną, jak to wyraził.

Ledwo wytarli usta, kiedy zadzwonił telefon.

– Nöjd?

– Jak najbardziej.

– Myślę, że to świetna robota. Opowiadaj.

– Jak? W liście?

– Przekażę wiadomość. Sądzę, że przyjedziemy jutro.

– Jeżeli dalej będziecie tak działać, mogą was przenieść do Anderslöv.

– Nie chcesz? To było najgłupsze, co usłyszałem.

– Tak, cześć.

Nöjd położył słuchawkę i spojrzał, mrużąc oczy, na Martina Becka.

– Kto to był?

– Jeden z chłopaków z Trelleborga. Znalazł mieszkanie, do którego pasuje klucz z torebki Sigbrit.

Martin Beck był bardzo zaskoczony i nawet nie starał się tego ukryć.

– Jak on do diabła to zrobił? – zapytał.

– Mamy tu przysłowie, że najgłupsze wieśniaki mają najlepsze buraki. Można by sądzić, że pasuje do tego przypadku. A jednak nie.

Nöjd zaczął zbierać ze stołu, nie przestając mówić.

– Rzecz w tym, że kilku chłopaków w Trelleborgu dało z siebie wszystko, by znaleźć te drzwi, jeżeli są w mieście. Zrobili sporo kopii i masę nadgodzin, a jakby co, Trelleborg to nie Sztokholm ani Dayton w Ohio, na przykład. Miasto nie jest tak cholernie wielkie i przy wystarczającej dozie uporu można to zrobić w taki sposób.

Przerwał i zaśmiał się pod nosem. Martin Beck ochłonął i pomógł mu przy sprzątaniu ze stołu i zmywaniu.

– Twierdzę też, że dochodzi do tego ważny czynnik. Kilku tutejszych chłopaków jest niezłych, komendant może ich sobie dobierać. Nie musi brać każdego, jak w Sztokholmie czy Malmö.

Od czasu przybycia do Anderslöv Martin Beck został niezwykle uświadomiony, że wśród niezliczonych przeciętniaków i przerażająco dużej liczby kompletnych niekompetentnych policjantów było naprawdę wielu dobrych policjantów.

– Ci chłopcy chcieli pokazać szychom ze Sztokholmu, a tobie przede wszystkim, że na południe od Drogi Krajowej też są ludzie, którzy do czegoś się nadają. I próbowali tak długo, aż znaleźli właściwe drzwi. Dziś po południu. Na ile ich znam, próbowaliby tak długo, aż mogliby przysiąc, że takiego zamka nie ma w całym Trelleborgu.

– Znasz jakieś szczegóły?

– No jasne. Na przykład adres. Parę innych rzeczy. Niczego nie ruszali, tylko obejrzeli.

Mała kawalerka, skromnie umeblowana. Wynajmowana przez Sigbrit pod jej panieńskim nazwiskiem Jönsson. Czynsz był wpłacany gotówką w ofrankowanej, wypisanej na maszynie białej kopercie pierwszego dnia każdego miesiąca przez trzy i pół roku. Został nawet opłacony za miesiąc, w którym Sigbrit już nie żyła, czyli na zdrowy rozum nie mogła zrobić tego sama. Zatem zrobił to ktoś inny.

– Kaj.

– Możliwe.

– Jestem tego dość pewny.

– Na odwrocie koperty zawsze były dwa słowa i litera, napisane na maszynie. „Czynsz S. Jönsson”.

– Możemy tam pojechać jutro rano.

– Z wielką chęcią. Drzwi są teraz zapieczętowane.

– Kaj – powiedział do siebie Martin Beck. – Prawie na pewno nie Folke Bengtsson.

– Dlaczego nie?

– Jest za skąpy – odparł Martin Beck.

– Nie, czynsz nie był wysoki. Siedemdziesiąt pięć koron. Zawsze odliczone w kopercie, mówi właściciel nieruchomości.

Martin Beck pokręcił głową.

– Nie Bengtsson – powiedział. – To nie ten człowiek. Zupełnie nie pasuje do jego zachowania.

– Cóż – odparł Nöjd. – Folke lubi rutynę.

– To nie pasuje do jego relacji z kobietami. Ma inny pogląd na tak zwaną płeć odmienną.

– Płeć odmienna – powtórzył Nöjd. – Można tak powiedzieć. Opowiadałem już o tej babce z Abbekås? Tej drapieżnej roślinie?

Martin Beck skinął głową.

– A co do Kaja, to naprawdę widmowa postać – rzekł Nöjd. – Nie ma go w naszym rejonie, mogę to powiedzieć na dziewięćdziesiąt dziewięć procent. I wiem przypadkiem, że chłopcy z Trelleborga ciężko pracują nad tym Kajem, rysopis i wszystko. Uważają, że nie ma takiej osoby w całym rejonie policyjnym Trelleborga.

– Mhm – odparł Martin Beck.

– Pozostaje więc możliwość, że Folke wymyślił tego gościa i samochód, żeby odwrócić uwagę od siebie.

– To całkiem możliwe – zgodził się Martin Beck. Ale w to nie wierzył.

Następnego dnia pojechali do Trelleborga zbadać sytuację.

Mieszkanie mieściło się w niewielkiej oficynie przy starej kamienicy czynszowej, która wyglądała na podniszczoną, lecz nie zrujnowaną. Dom stał przy bocznej uliczce, na oko bardzo spokojnej.

Sekretne schronienie Sigbrit Mård znajdowało się na pierwszym piętrze albo na drugim poziomie, jak mówi się w południowej Szwecji.

Martin Beck pozwolił koledze złamać pieczęć, czując, że Nöjd uważa to za zabawne w pewnym sensie.

Mieszkanie było naprawdę bardzo skromne.

Zalatywało w nim stęchlizną – z pewnością nikt tu nie wietrzył od ponad miesiąca.

W małym ciemnym przedpokoju leżało trochę poczty wrzuconej przez otwór na listy, z pewnością tylko reklamy i przesyłki zbiorowe.

Nazwisko na tabliczce było zestawione z pojedynczych białych plastikowych liter i tworzyło pseudonim S. JÖNSSON.

Na prawo od przedpokoju znajdowały się toaleta i umywalka, z półką na przybory toaletowe. Dwie szczoteczki do zębów w jednej szklance, paczka tamponów, szminka, puder, pilnik do paznokci i cień do powiek. W okrągłym plastikowym pudełku leżał krążek dopochwowy. Sigbrit Mård nie chciała ryzykować.

Były tam również mydło, pędzel i maszynka do golenia, co nie dowodziło, że należały do mężczyzny. Sigbrit goliła się pod pachami.

W pokoju znajdowały się stolik i dwa krzesła. Wzdłuż jednej ze ścian leżał standardowy materac z pianki, obleczony kolorowym pokrowcem kupionym z wyprzedaży.

Na materacu leżała poduszka z błękitną poszewką.

Obok stołu stał elektryczny piecyk, który można było włączyć do kontaktu w ścianie.

Wtyczka została jednak wyciągnięta pewnie już jakiś czas temu.

Otworzyli szuflady stołu. Puste, nie licząc paru niezapisanych kartek i cienkiego papieru w niebieską linię.

Martin Beck miał wrażenie, że go rozpoznaje.

W kuchni znaleźli następujące przedmioty: czajnik do kawy, dwie filiżanki, dwie szklanki, słoik Nescafe, nienapoczętą butelkę białego wina, opróżnioną do połowy butelkę whisky dobrej marki, Chivas Regal, cztery puszki szwedzkiego piwa Carlsberg i karafkę niewiadomego pochodzenia.

Była też popielniczka i druga w pokoju. Obie umyte.

Na ścianie znajdował się jedyny przedmiot ozdobny, jeżeli tak to można nazwać.

Drukowana karta z tekstem, który nic nie mówił osobom niewtajemniczonym.

– To nie bardzo przypomina gniazdko miłosne – ocenił Herrgott Nöjd.

Martin Beck nie odpowiedział. Nöjd dużo wiedział o różnych sprawach.

Prawdopodobnie najmniej właśnie o miłości.

Nie było żadnych abażurów, tylko gołe żarówki. Wszystko zostało starannie wysprzątane. Szczotka, szufelka i szmatka znajdowały się w schowku w kuchni.

Martin Beck przykucnął, by obejrzeć poduszkę. Były na niej dwa rodzaje włosów.

Długie blond i znacznie krótsze, prawie białe.

Uważnie studiował materac. Były na nim plamy, z pewnością do analizy, i kędzierzawe włosy.

– To wymaga badania technicznego. I musi być cholernie dokładne.

Nöjd skinął głową.

– To właściwe miejsce – stwierdził Martin Beck. – Nie ma wątpliwości. Wyrazy uznania dla trełłeborskiej policji.

Spojrzał na Nöjda i powiedział:

– Czy masz czym zapieczętować na nowo drzwi?

– No pewnie – odparł flegmatycznie Nöjd.

I poszli.

W chwilę później spotkali asystenta policji, który znalazł mieszkanie. Patrolował ulice pieszo, miał rude włosy i nie mówił ze skåńskim akcentem.

– Dobra robota – pochwalił Martin Beck.

– Dziękuję.

– Przesłuchałeś sąsiadów?

– Tak, ale to nic nie dało. Głównie starsze osoby. Zwrócili uwagę, że czasem byli tam wieczorem jacyś ludzie, ale większość z nich kładzie się spać o siódmej. Nigdy nie widzieli tam żadnego mężczyzny, tylko kobietę. Babcia, która ją widziała, skojarzyła sobie nagle, że to mogła być jedna z dziewczyn z cukierni. Ale dopiero wtedy, kiedy o tym napomknąłem. Kilku widziało natomiast czasem przez okno zaparkowany na ulicy beżowy samochód. Sądzili, że volvo.

Martin Beck pokiwał głową. Kawałki puzzli zaczynały wskakiwać na miejsce.

– Dobra robota – rzekł z poczuciem, że się powtarza.

– Ach, cała przyjemność po mojej stronie. Szkoda, że nie udało się nam wpaść na trop tego Kaja.

– Jeżeli on w ogóle istnieje – mruknął Nöjd.

– Istnieje – powiedział Martin Beck w drodze powrotnej na komisariat. – Możesz być pewny.

– Skoro tak mówisz.

Dzień był przenikliwie chłodny mimo wciąż czystego nieba. Na przystani cumował enerdowski prom o nazwie „Rugia”.

Wyjątkowo brzydki, pomyślał Martin Beck.

Od dłuższego czasu budowali coraz brzydsze statki.

Kaj, pomyślał. Szmatka. Opiłki niklu. Beżowe volvo. I ten niemożliwy Folke Bengtsson.

Ale teraz mimo wszystko patrzył na sprawy z nieco większym optymizmem.

Загрузка...