Rozdział 22


Dla Månssona i Kollberga nastały ciężkie chwile. Stig Malm ścigał ich niczym jastrząb przez całe środowe popołudnie. Jedyną pociechą było to, że szef taktycznego komanda pozostał w Sztokholmie i zadowalał się nękaniem swego sztabu przez telefon.

„Jak wam idzie?”

„Znaleźliście już samochód?”

„Zidentyfikowaliście zabójcę?”

„Kim jest drugi desperat?”

I najbardziej przytłaczające pytanie:

– Czemu nic nie robicie?

Trafiło na Månssona, który nie dał się wyprowadzić z równowagi.

– Och, robimy całkiem sporo.

Kollberg obserwował go z drugiej strony biurka i podziwiał jego spokój. Månsson nieporuszony żuł wykałaczkę, podczas gdy Malm nadal trajkotał w słuchawce.

– Dopiero teraz dostaliśmy trochę materiału do pracy – powiedział.

I po chwili:

– Nie, nie rób tego. Na pewno lepiej nadzorować śledztwo z centrali, żeby ktoś trzymał wszystkie sznurki. Tak, odezwiemy się.

Månsson położył słuchawkę.

– Grozi, że tu przyjedzie. Jeżeli te cholerne samoloty latają, możemy go tu mieć za dwie godziny.

– Nie – powiedział z rozpaczą w głosie Kollberg. – Wszystko. Tylko nie to.

– Nie sądzę, że mówił to poważnie – rzekł Månsson. – Teraz zresztą zaczyna się nam rozjaśniać. Poza tym wiem od dawna, że on nie lubi latać samolotem.

Månsson miał rację. Malm się nie pojawił, a w czwartek rano sprawa się rozjaśniła.

Kollberg spał niespokojnie po prawie niejadalnym posiłku, jaki zjadł w restauracji uchodzącej za tanią. Kiedy się obudził, pomyślał z zazdrością o Martinie Becku, który pewnie stołuje się po królewsku w pensjonacie w Anderslöv, a teraz siedzi z Nöjdem, rozważając sprawę Sigbrit Mård.

Potem zjadł w hotelu podwójną porcję jajecznicy z szynką i był w nieco lepszym humorze, kiedy otwierał wielkie miedziane drzwi komendy i człapał w górę po schodach, żeby spotkać Månssona i zasięgnąć porannych wiadomości. Po drodze widział słowa ZABÓJSTWO POLICJANTA na pierwszych stronach wszystkich gazet.

– Cześć – powiedział Månsson. – Nie chcę przeszkadzać ci w śniadaniu, ale wiemy już, kto strzelał do Hectora i Elofssona.

– Kto?

– Nazywał się Krister Paulson. W centralnym rejestrze odcisków palców udało im się w końcu znaleźć właściwą kartę. Jak zwykle zwalili winę na jakiś problem z komputerem.

Problem z komputerem. Kollberg westchnął. Odkąd policję scentralizowano, w jego życiu było pełno takich katastrof.

– Poza tym znaleźliśmy samochód. Stał zepchnięty za jakąś starą szopę u rolnika niedaleko Vellinge. Rolnik powiedział, że stał tam od niedzieli, ale sądził, że to jakiś stary złom, który ktoś postawił, żeby się go pozbyć. Widział wprawdzie nasze ogłoszenie w gazetach, ale co z tego, kiedy to były nie ten numer, nie ten kolor i nie ta marka. Benny tam pojechał, by zająć się gratem. Przyholowanie go tutaj nie zajmie dużo czasu.

– Mhm – mruknął Kollberg.

Cały kraj był zaśmiecony starymi wrakami, które po prostu gdzieś sobie stały. Był to bezsprzecznie najtańszy i najłatwiejszy sposób na pozbycie się wyeksploatowanego samochodu.

– Co wiemy o tym Kristerze Paulsonie? – zapytał.

– Już całkiem sporo. Niedawno został zwolniony z zakładu karnego. Dwadzieścia cztery lata i już dość długi rejestr kar. Pochodził ze środkowej Szwecji, ale mieszkał tu przez jakiś czas.

– A teraz nie żyje.

– Tak. Hector go zastrzelił. Można to nazwać samoobroną. Jak dotąd więcej o nim nie wiemy. Jest opinia psychiatry, który twierdzi, że był typem neurotycznym.

Månsson spojrzał na jeden z papierów, które miał przed sobą.

– Tak – powiedział. – Aspołeczny. Zbuntowany przeciw społeczeństwu. Nie miał wykształcenia i nigdy nie pracował. Ale też nigdy nie sądzono go za ciężkie przestępstwa, choć wcześniej bywał uzbrojony. Pewnie chciał zgrywać twardziela. Był też narkomanem.

Kollberg westchnął. Ten typ ludzi był tak powszechny w tak zwanym społeczeństwie dobrobytu, że nie dałoby się policzyć jego przedstawicieli. A co gorsza, nikt naprawdę nie wiedział, co z nimi zrobić.

Wkład policji w sprawę ograniczał się do walenia ich po głowie pałką i sprawianiu im małego łomotu w areszcie.

– Ciekawi mnie, czy by strzelał, gdyby Hector nie zaczął wymachiwać pistoletem.

– Co powiedziałeś?

– Nic. Tylko głośno myślałem.

Månsson milczał przez chwilę. Potem powiedział:

– Słyszałem, co mówiłeś. Sam się nad tym zastanawiałem. Ale dałem sobie spokój. Rzecz w tym, że nigdy się tego nie dowiemy.

– Zastrzeliłeś kogoś?

Månsson zlustrował wzrokiem obgryzioną wykałaczkę i zaśmiał się do siebie.

– Tak – powiedział. – Raz w życiu. Krowę, która uciekła z rzeźni i tułała się po mieście. To było wtedy, gdy mieliśmy jeszcze tramwaje i nieszczęsne stworzenie rzuciło się na stary wagon na Kreuger i Tollbron. Prawdziwa corrida.

– Mhm – powtórzył Kollberg.

– Ale to było dawno temu – ciągnął Månsson. – I, że tak powiem, szczególny przypadek. Do dziś żałuję, że nie miałem wtedy przy sobie szabli. Mógłbym wystąpić jako matador.

– Nigdy nie zabiłem krowy – powiedział Kollberg.

– Nie masz czego żałować – odrzekł Månsson. – Leżała tam, krwawiąc, i tylko na mnie patrzyła. Nie, teraz nie noszę przy sobie pistoletu. Leży oczywiście w szufladzie.

Kopnął biurko.

– Nie wierzę za bardzo w strzelanie – wyznał. – I pewnie to chciałeś ode mnie usłyszeć. Poza tym mam słaby wzrok.

Kollberg milczał.

– Brałem zresztą udział w ciekawej akcji kilka lat temu – powiedział Månsson. – Wtedy jeszcze wierzyłem, że mam szansę zostać komisarzem kryminalnym, więc pojechałem na szkolenie do Anglii. Nie do Londynu, tylko do innego miasta. Nazywało się Luton. Policjanci, z którymi pracowałem, mieli pewnego wieczoru ciężki przypadek. Jakiś wariat włamał się do mieszkania byłej żony, groził jej i strasznie hałasował. W jednej ręce miał pistolet, a w drugiej samurajski miecz.

– I co się stało?

– Cóż, kiedy tam przyjechaliśmy, dwaj policjanci, zwykli bobbies, mieli wejść i go zabrać. Ale on był zupełnie szalony, wywijał wkoło mieczem i ciął jednego z policjantów w rękę. Potem oddał kilka strzałów w powietrze. Wiesz, co wtedy zrobili?

– Nie.

– Posłali po dwóch następnych policjantów, którzy przyszli z komisariatu z wielką siecią. Potem zarzucili sieć na tego gościa i uwięzili go jak cyrkowego niedźwiedzia. Sieć, rozumiesz?

– Niegłupi pomysł – stwierdził Kollberg.

– Chciałem to opisać w branżowym czasopiśmie. Ale kolesie ze Sztokholmu pewnie by umarli ze śmiechu. I w końcu to nigdy nie zostało opublikowane.

– O tym Kasprze nadal nic nie wiemy – rzekł Kollberg.

– Nie. Ale mamy dwie możliwości. Możemy pogadać z kumplami Kristera Paulsona. Jeżeli coś powiedzą. W dzisiejszych czasach niektórzy młodzi ludzie są dziwni.

– Nie są, jeśli rozmawiasz z nimi sam – powiedział Kollberg.

– Poza tym w samochodzie powinny być jego odciski palców. Albo może coś innego.

Månsson bębnił palcami po biurku.

– Ten Krister Paulson pochodził ze Sztokholmu – zauważył. – Typowe. Teraz zrobiło się tam tak okropnie, że nawet przestępcy stamtąd uciekają. W zamian przyjeżdżają grandzić tutaj.

Coś było w tym, co mówił Månsson, ale Kollberg zadowolił się wzruszeniem ramion.

Zadzwonił telefon.

– Proszę. Twoja kolej – oznajmił Månsson z zapraszającym gestem.

Kollberg ze smętną miną podniósł słuchawkę.

Ale tym razem nie był to Malm, tylko Benny Skacke.

– Cześć – powiedział. – Jestem ciągle w Vellinge i czekam na pomoc drogową. Wygląda na to, że wóz ma pusty bak. Ale jest w dobrym stanie, nie ma co do tego wątpliwości. Skradzione rzeczy są w środku.

– Tylko za bardzo tam nie myszkuj i nie zostaw mnóstwa odcisków palców – ostrzegł go Kollberg.

– Nie – zapewnił Skacke. – Nie zrobię tego. Możesz mi zaufać. Ale chciałem pomówić o czymś innym.

Benny Skacke zawsze czuł się niezbyt pewnie, kiedy rozmawiał z Kollbergiem. Mieli trochę wspólnych przejść, o których Skacke najchętniej by zapomniał.

– Śmiało, chłopcze – zachęcił go Kollberg. – Czego chcesz?

– Cóż, Vellinge to po części nadal taka miejscowość, gdzie ludzie wszystko o sobie wiedzą, Chociaż leży w rejonie Malmö.

– Czego się dowiedziałeś?

– Jeden z tutejszych stwierdził kradzież samochodu w niedzielę. Choć chyba wcześniej tego nie zgłaszał. Zresztą jego żona zgłosiła.

– Dobra robota, Benny – pochwalił go Kollberg. – Daj mi numer i inne dane, żebyśmy mogli rozesłać ogłoszenia.

Kollberg zanotował szczegóły. Potem wysłał je teleksem.

– To trzyma się kupy – stwierdził Månsson.

– Mhm – potwierdził Kollberg. – Zaczyna być widoczny jakiś związek.

– A zatem – powiedział Månsson. – Krister Paulson i ten Kasper robią razem skok. Ktoś ich widzi podczas włamania. Wóz patrolowy z Elofssonem, Borglundem i Hectorem przypadkiem jest w pobliżu. Zatrzymują samochód ze złodziejami. Krister Paulson strzela do Hectora i Elofssona, ale Hector wyciąga pistolet…

– Wyciągnął wcześniej – uściślił Kollberg.

– Dobrze, jak wolisz. W każdym razie zabija Kristera Paulsona. Kasper wpada w panikę, wskakuje do samochodu i odjeżdża. Udaje mu się przejechać przez most przy Höllviksnäs, jedyny trudny przejazd. Potem może wybierać boczne drogi, których nie mamy żadnych szans zamknąć ani skutecznie pilnować.

Kollberg nie był znawcą Skånii, ale wiedział, że Ljunghusen leży na przylądku odciętym przez kanał Falsterbo i prowadzi tam tylko jedna droga.

– Czy mógł zdążyć, zanim nadjechał pierwszy radiowóz?

– Z łatwością. To tylko kilka minut jazdy. Ljunghusen leży przy samym kanale. Ale, jak rozumiesz, tamtego ranka było trochę zamieszania. Mieliśmy w rejonie mnóstwo ludzi, ale większość pędziła sto osiemdziesiąt kilometrów na godzinę nową autostradą z Malmö do Vellinge. Do tego dwa z naszych samochodów miały stłuczkę w czasie akcji. Nasz przyjaciel Kasper dociera jednak do Vellinge. Tam kończy się benzyna. Zjeżdża z drogi. Potem kradnie następny samochód i jedzie dalej.

– Dokąd?

– Pewnie gdzieś cholernie daleko. Tego gościa nie ma już w naszym rejonie. Ale mamy dane jego nowego samochodu. Na pewno uda się go wytropić.

– Tak – odrzekł Kollberg.

Myślał o czymś innym.

– O ile właściciel nie podał nam nie tego numeru, nie tej marki i nie tego koloru – powiedział Månsson.

– Chciałbym cię o coś spytać – zaczął Kollberg. – Nawet jeśli będzie ci trudno odpowiedzieć. Nie chcę podważać oficjalnej wersji, ale sam muszę wiedzieć, co naprawdę się zdarzyło.

– Nie krępuj się – odparł Månsson.

– Co właściwie stało się Borglundowi?

– Mam tylko przypuszczenia – zaznaczył Månsson.

– Jakie?

– Sądzę, że Borglund spał na tylnym siedzeniu, kiedy zatrzymali samochód ze złodziejami. Gdy wyszedł, wszystko zaczęło się dziać bardzo szybko. Krister Paulson i ewentualnie ten Kasper zaczęli strzelać, potem Hector im odpowiedział, z wiadomym rezultatem. Jak tylko padł pierwszy strzał, Borglund się schował, to znaczy wskoczył do rowu. Trafił widocznie na gniazdo os i jedna użądliła go w tętnicę szyjną. Próbował pracować w niedzielę, ale czuł się tak źle, że poszedł do domu. A w poniedziałek trafił do szpitala. Był już wtedy nieprzytomny i nigdy przytomności nie odzyskał.

– Nieszczęśliwy wypadek – mruknął Kollberg.

– Tak. Ale nie wyjątkowy. Z tego, co wiem, takie rzeczy zdarzały się wcześniej.

– Rozmawiałeś z nim, zanim trafił do szpitala?

– Tak. Praktycznie nic nie wiedział. Zatrzymali samochód, nie wiedział dlaczego, a potem jeden z tych z samochodu zaczął strzelać. Wtedy się schował. Pewnie po prostu się przestraszył.

– Teraz usłyszałem, co wszyscy zamieszani w sprawę, oprócz Kaspra, mają do powiedzenia. I nikt nie twierdzi, że ten Kasper strzelał czy w ogóle dopuścił się jakiejś przemocy. Dla mnie to ewidentne przekłamanie mówić, że Borglund został zamordowany.

– Nikt właściwie tego nie stwierdził. Powiedziano tylko, że zmarł w wyniku obrażeń, jakie odniósł w czasie strzelaniny. I to jest prawda. Do czego zmierzasz?

Månsson patrzył na Kollberga z niepokojem.

– Myślę o tym chłopaku, którego ścigamy. W tej chwili nie wiemy, kim jest, ale z pewnością niedługo będziemy wiedzieć. Jest obiektem nadzwyczajnej obławy, w której każdy może stracić głowę. A całkiem możliwe, że jedyne, co zrobił, to współudział we włamaniu do pustego letniego domku. To mi się nie podoba.

– Nie – zgodził się Månsson. – Ale w tym zawodzie niewiele może się podobać.

I znów zadzwonił telefon.

Malm.

„Jak poszło? Co zrobiliście?”

Kollberg przekazał słuchawkę Månssonowi.

– On jest lepiej poinformowany – skłamał.

Månsson zdał uporządkowaną relację z najnowszych ustaleń, niewzruszony jak zwykle.

– Co powiedział? – zapytał Kollberg, kiedy rozmowa dobiegła końca.

– Znakomicie – odrzekł Månsson. – Tak właśnie powiedział i dodał jeszcze, że powinniśmy dać z siebie wszystko.

„Dać z siebie wszystko”.

W godzinę później zjawił się Benny Skacke z osławionym samochodem.

Specjaliści od daktyloskopii zrobili swoje i przyszedł czas na inspekcję.

– Stary grat – orzekł Månsson. – I mamy tu skradziony towar: stary telewizor, kilka dywanów, dziwna figurka czy co to jest. Kilka butelek alkoholu. Chłam. Do tego parę pięciokoronówek ze skarbonki.

– Do tego dwa trupy i dwóch w szpitalu, pewnie niesprawnych do końca życia.

– Tak, to na pewno były niepotrzebne ofiary – zgodził się Månsson.

– Teraz możemy tylko pilnować, by nie było ich więcej – powiedział Kollberg.

Przeszukali starannie starego chevroleta. Obaj mieli w tym wprawę, a Månsson mógł wręcz rościć sobie prawo do tytułu specjalisty od znajdowania rzeczy, których nikt inny nie zauważył.

Teraz też to znalazł.

Cienki, parokrotnie złożony biały papier, który tkwił między siedzeniem a oparciem na miejscu obok kierowcy. Tapicerka była przetarta i mały świstek dostał się pod obicie.

Kollberg był prawie pewny, że sam nigdy by go nie znalazł.

Znalazł za to dwie pocztówki w schowku w desce rozdzielczej. Obie zaadresowane do Kristera Paulsona na Stenbocksgatan w Malmö. Prawdopodobnie napisały je dwie różne dziewczyny. Tekst był mało ciekawy. Znalezisko byłoby znacznie bardziej interesujące dwadzieścia cztery godziny wcześniej. Nawet adres nie wnosił nic nowego. Policja już go ustaliła przy pomocy opieki społecznej.

Wzięli rzeczy ze sobą do pokoju Månssona.

Kollberg rozwinął świstek papieru, a Månsson wyjął lupę.

– Cóż to jest? – zapytał Kollberg.

– Potwierdzenie wymiany z duńskiego banku – odrzekł Månsson. – To znaczy odbitka. Rzecz, którą albo się od razu wyrzuca, albo wkłada złożoną do kieszeni spodni. A potem gubi, wyjmując chusteczkę, żeby się wysmarkać.

– Czy to się podpisuje? Swoim nazwiskiem?

– Przeważnie – odparł Månsson. – Czasami nie. To zależy od regulaminu banku. To jest podpisane.

– Co za koszmarny charakter pisma – rzekł Kollberg.

– Młodzi zwykle dziś tak piszą. Co tam przeczytałeś?

– Ronnie, tak mi się wydaje.

– A potem coś na K. Potem małe a i jakiś haczyk.

– To może być Ronnie Kaspersson – zawyrokował Månsson. – Albo Kasparsson. Ale to tylko domysły.

– W każdym razie na pewno Ronnie.

– Musimy sprawdzić, czy istnieje jakiś Ronnie Kaspersson – rzekł Månsson.

Skacke wszedł do pokoju. Stał przez chwilę, przestępując z nogi na nogę. Kollberg spojrzał na niego i powiedział:

– Daj już z tym spokój, Benny. Stare sprawy są dawno pogrzebane i zapomniane. A skoro mamy współpracować, nie możesz się zachowywać jak pięciolatek, który wyjadł konfitury. O co chodzi?

– Cóż, mam paru młodych, którzy znali Kristera Paulsona. Dziewczyna i dwóch chłopaków. Opieka społeczna pomogła nam do nich dotrzeć. Znaleźli ich więcej, ale tylko ta trójka wygląda na takich, którzy chcieliby gadać. Być może. Czy któryś z was chce z nimi porozmawiać?

– Ja – odrzekł Kollberg. – Z przyjemnością.

Młodzi wyglądali bardzo pospolicie. To znaczy, nie byliby tak odbierani siedem czy osiem lat temu. Mieli na sobie długie wyszywane skórzane kurtki, chłopcy dżinsy, również wyszywane we wszystkich możliwych miejscach, a dziewczyna spódnicę do kostek, indyjską, marokańską czy coś w tym rodzaju. Wszyscy mieli skórzane buty na wysokich obcasach i włosy sięgające do ramion.

Patrzyli na Kollberga z tępą obojętnością, która w każdej chwili mogła się przerodzić w otwartą wrogość.

– Cześć – powiedział Kollberg. – Chcecie czegoś? Kawy, ciastek?

Chłopcy wymamrotali coś nieartykułowanego na potwierdzenie, ale dziewczyna odrzuciła włosy z twarzy i oświadczyła:

– Kawa i białe pieczywo są bardzo niezdrowe. Kto w tym społeczeństwie chce zachować zdrowie, musi się trzymać tylko dostępnych naturalnych produktów, a unikać mięsa i wszystkich rzeczy przetworzonych.

– Słusznie – stwierdził Kollberg.

Zwrócił się do aspiranta, który stał w drzwiach z dziwnym wyrazem twarzy, z jednej strony pełnym wzgardy i wyższości wobec młodych ludzi, a z drugiej uniżonym i służalczym wobec Kollberga.

– Przynieś tu trzy kawy z mnóstwem ciastek. A potem pójdź do makrobiotycznego sklepiku na rogu i kup biodynamiczną marchewkę.

Aspirant poszedł. Chłopcy rechotali, podczas gdy dziewczyna siedziała wyprostowana, milcząca i poważna.

Obiecujący młody policjant był trochę czerwony na twarzy, kiedy wrócił z zestawem kawowym i marchewką.

Teraz rechotali wszyscy troje i nawet Kollberg miał ochotę się roześmiać. Niestety, lepiej było tego nie robić.

– Tak – powiedział Kollberg. – To miło z waszej strony, że przyszliście. Wiecie o co chodzi, prawda?

– O Kristera – rzucił jeden z chłopców.

– Dokładnie.

– Krister nie był z gruntu złym człowiekiem – oznajmiła dziewczyna. – Ale zepsuło go społeczeństwo i nienawidził go. A teraz gliny go zastrzeliły.

– On też paru postrzelił – wtrącił Kollberg.

– Tak – odparła. – Wcale mnie to nie dziwi.

– Jak to?

Po dłuższej chwili odpowiedział jeden z chłopców:

– Zwykle miał przy sobie broń. Sztylet, spluwę albo coś w tym rodzaju. Krister mówił, że to konieczne w dzisiejszych czasach. Był trochę narwany, czy jak to się nazywa.

– Moją pracą jest siedzenie i grzebanie w takich sprawach – rzekł Kollberg. – To odpychające i dość niewdzięczne zadanie.

– A naszym odpychającym i niewdzięcznym zadaniem jest przejęcie kontroli nad tym zgniłym społeczeństwem, którego sami nie zepsuliśmy – odpowiedziała dziewczyna. – I sprawić w jakiś sposób, by znów dało się tu żyć.

– Czy Krister nie lubił policji? – zapytał Kollberg.

– My wszyscy nienawidzimy glin – odrzekła dziewczyna. – Czemu mielibyśmy lubić? Przecież gliny nienawidzą nas.

– To prawda – potwierdził jeden z chłopców. – Nigdzie nie możemy żyć w spokoju i nic nie możemy robić. Ledwo siądziesz na ławce czy trawniku, zjawiają się gliny, żeby się przyczepić. A jak tylko mają okazję, dają nam łomot.

– Albo szydzą – dodała dziewczyna. – To chyba jeszcze gorsze.

– Czy któreś z was spotkało chłopaka, z którym Krister był w Ljunghusen?

– Kaspra, tak – powiedział chłopak, który dotąd się nie odzywał. – Widziałem go tylko przez chwilę. Potem poszedłem, bo piwo się skończyło.

– Jakie sprawiał wrażenie?

– Miły chłopak, jak sądzę. Spokojny, jak my.

– Wiedziałeś, że nazywa się Kasper?

– Tak, choć myślę, że naprawdę nazywał się inaczej. Coś tam mamrotał: Robin, Ronny czy jakoś tak.

– Co sądzicie o tym, co się stało?

– Że to typowe – powiedział drugi z chłopców. – Że musiało do tego dojść. Wszyscy nas nienawidzą, a gliny najbardziej i kiedy ktoś z nas w końcu z desperacji stawia opór, dzieje się właśnie tak. Nie rozumiem, dlaczego więcej chłopaków nie kupuje broni i noży. Dlaczego tylko my mamy obrywać?

Kollberg myślał przez chwilę. Potem zagadnął:

– Gdybyście mogli robić dokładnie to, co chcecie, co byście robili?

– Ja bym został kosmonautą i latał w kosmos – rzekł jeden z chłopców.

Ale dziewczyna powiedziała:

– Ja bym wyjechała na wieś i żyła tam dobrze i zdrowo, miała dużo zwierząt i dzieci, i dbała, by się nie zatruwały, tylko wyrosły na porządnych ludzi.

– Czy mógłbym uprawiać trochę haszu w twoim ogródku? – zapytał drugi z chłopców.

Nie powiedzieli więcej niczego ciekawego i Kollberg wkrótce wrócił do Månssona i Skackego.

Tym razem poszło szybko.

Był ktoś, kto nazywał się Ronnie Kaspersson.

Kto był karany, a jego odciski palców znajdowały się na kierownicy i na desce rozdzielczej.

Do tego jeszcze spostrzegawczy facet ze stacji benzynowej koło Katrineholm, który tankował samochód skradziony w niedzielę w Vellinge. Zwrócił uwagę, że kierowca miał długie jasne włosy i płacił monetami pięciokoronowymi. Facet był niemal nadnaturalnie spostrzegawczy – potrafił nawet podać numer rejestracyjny samochodu. Kiedy Kollberg zapytał, jak go zapamiętał, odpowiedział:

– Zapisuję wszystkie numery. Stary nawyk. Będzie jakaś zapłata?

– Tak, zatankuję u ciebie następnym razem, kiedy będę przejeżdżał – odrzekł Kollberg. – Ale nie zdziw się, jeśli będę miał sztuczną brodę, a wóz fałszywe numery.

W piątek wiedzieli już sporo o Ronniem Kasperssonie: gdzie mieszkają jego rodzice, gdzie widziano go ostatni raz, w jakim kierunku pojechał, mianowicie na północ, a nawet znali jego numer PESEL.

To wszystko odciągnęło śledztwo diabelnie daleko od rejonu Malmö.

Pościg za zabójcą policjanta trzeba było prowadzić na drugim końcu kraju.

– Grupa operacyjna z Malmö zostaje rozwiązana – oznajmił wojskowym żargonem Malm. – Natychmiast przyjeżdżajcie do mnie do Sztokholmu.

– Pocałuj mnie w dupę – mruknął Kollberg.

– Co?

– A, nic takiego.

Kiedy spakował torbę i poszedł po samochód, uświadomił sobie, że ma już dość.

Загрузка...