Samochód nie był dobry. Zbyt rzucał się w oczy, by mógł się do czegoś nadawać. Wielki jasnozielony chevrolet z trzema siódemkami w numerze rejestracyjnym oraz mnóstwem chromu i świateł.
Poza tym był widziany i nadgorliwy sąsiad zdążył już wykręcić numer 90 000.
Był wczesny ranek, zimny i dżdżysty, choć dla paru osób dzień miał okazać się gorący.
Z ziemi unosiła się wilgoć i mieszała z leniwą mgłą znad morza. Świt był szarobiały, mglisty i zwodniczy.
Na tylnym siedzeniu zielonego samochodu leżało kilka zrolowanych dywanów, telewizor, radio tranzystorowe i pięć butelek alkoholu. Waliza mieściła kilka obrazów, statuetkę wątpliwego pochodzenia, cokół i parę innych rupieci.
Na przednim siedzeniu siedziało dwóch złodziei. Byli młodzi, nerwowi i popełnili mnóstwo błędów. Obaj wiedzieli, że zostali zauważeni, a poza tym mieli pecha. Źle zaczęli, a potem miało być jeszcze gorzej.
O tej godzinie nie paliły się już latarnie, ale słaby blask z nieba odbijał się w kroplach rosy na lakierze. Silnik szumiał na niskich obrotach, kiedy jasnozielony samochód sunął między żywopłotami willowych ogrodów. Na końcu ulicy zwolnił i przystanął. Potem skręcił na szosę, ostrożnie jak cyrkowy tygrys wchodzący na arenę. Choć od dawna nie padało, beton był mokry i dla niewtajemniczonych mógł wyglądać jak świeżo po przejeździe polewaczki.
Wtajemniczeni wiedzieli, że działalność miejskiego zakładu oczyszczania nie sięga tak daleko na peryferie miasta.
Jasnozielony amerykański wóz ze zgaszonymi reflektorami. Wynurzył się z mgły jak widmo, z rozmazanymi konturami i niemal bezgłośnie.
Po drugiej stronie stał przerażająco realny policyjny radiowóz.
Czarno-biały czterodrzwiowy valiant ze szperaczami i dwoma niebieskimi kogutami na dachu. Nikt nie mógłby się pomylić. Dla pewności wyraźnie wypisano drukowanymi literami POLICJA na drzwiach, masce i bagażniku.
Gęstość ruchu samochodowego w Szwecji była wciąż wysoka, a z uwzględnieniem radiowozów anormalna. Nawet jeśli coraz częściej zdarzało się, że taki pojazd nagle stawał i wypluwał osobliwie ubranych mężczyzn z bronią w ręku, czynnik ludzki był w tym niemal całkiem nieobecny.
Radiowozy myszkowały po różnych dziwnych miejscach albo stały na wolnym biegu, zatruwając powietrze, a policjantom wysiadały kręgosłupy i zmniejszał się iloraz inteligencji, przy wzrastającym poziomie alienacji w społeczeństwie.
Policjant patrolujący pieszo był teraz osobliwością – w każdym razie był to widok, który nie wróżył nic przyjemnego.
Ten patrol składał się z trzech policjantów o nazwiskach Elofsson, Borglund i Hector.
Elofsson i Borglund byli starym zgranym teamem i wyglądali jak większość policjantów w średnim wieku. Hector był młodszy i przejawiał więcej entuzjazmu. Był z nimi, łagodnie mówiąc, zupełnie niepotrzebnie, dla rozrywki i paru nadgodzin, pyszniąc się wypielęgnowanymi baczkami, które zdawały się teraz normą u młodszych policjantów.
Borglund był grubawy i leniwy, spał teraz z otwartymi ustami na tylnym siedzeniu.
Elofsson pił kawę z termosu w kratkę i apatycznie palił papierosa. Hector nie znosił tytoniu i demonstracyjnie opuścił boczną szybę. Siedział z rękami na kierownicy i patrzył w milczeniu przez przednią szybę z kwaśną i znudzoną miną. Wszyscy trzej mieli na sobie szaroniebieskie mundury typu kombinezon, z pendentem, pistoletem i pałką w białej skórzanej pochwie.
Radiowóz stał na poboczu z zapalonymi światłami postojowymi. Silnik chodził prawidłowo na wolnym biegu, a trujące spaliny przykrywały duszącym, śmiertelnym całunem zmarniałą roślinność na skraju rowu.
Żaden z policjantów od dłuższego czasu się nie odezwał.
Hector siedział i wodził palcem po kartce z kodem radiowym, który przedstawiał się następująco:
01 – Zagrożenie alkoholowe; 02 – Dziecko, zaginięcie; 03 – Dziecko, opieka; 04 – Oszustwo; 05 – Pożar; 06 – Awantura domowa; 07 – Awantura, inna; 08 – Zwierzę, poszkodowane (martwe, opieka); 09 – Zgon; 10 – Poszukiwany; 11 – Pijaństwo; 12 – Prowadzenie pojazdu pod wpływem alkoholu; 13 – Agresywne zachowanie; 14 – Zaginięcie osoby; 15 – Naruszenie miru domowego, nieuprawnione wtargnięcie; 16 – Pomoc, działania ratownicze, usługi; 17 – Kontrola, osoba, pojazd; 18 – Alarm; 19 – Przeszukanie mieszkania; 20 – Pobicie, przemoc; 21 – Pojazd mechaniczny, kradzież; 22 – Pojazd mechaniczny, odnaleziony po kradzieży; 23 – Wybryk, dziecko, młodzież; 24 – Groźby karalne; 25 – Chory psychicznie; 26 – Napad, kradzież torebki; 27 – Przestępstwo przeciw moralności; 28 – Choroba, nieszczęśliwy wypadek; 29 – Próba samobójcza; 30 – Wyrządzenie szkody; 31 – Kradzież, włamanie; 32 – Kradzież, inne; 33 – Wykroczenie w ruchu drogowym; 34 – Przeszkoda w ruchu drogowym itp.; 35 – Wypadek drogowy, karetka; 36 – Wypadek drogowy, inne; 37 – Transport, konwój; 38 – Transport, inne; 39 – Przemoc wobec urzędnika państwowego; 40 – Eksmisja; 41 – Alarm, kontrola paszportowa, lotnisko; 42 – Alarm, policja celna, wybrzeże Öresund; 43 – Alarm, policja celna, prom kolejowy; 44 – Alarm, policja celna, Limhamn; 45 – Przestępstwo narkotykowe; 46 – Śledzenie; 47 – Ujęcie niebezpiecznej osoby, chorej psychicznie; 48 – Ściganie osoby śledzonej; 49 – Ostrzeżenie, najwyższa ostrożność; 50 – Osoba z niebezpiecznym narzędziem; 51 – Alarm ogólny; 52 – Zgłoszenie, raport wstępny; 53 – Odprawa, eksmisja; 54 – Pomoc innemu patrolowi; 55 – Brak wyników śledzenia; 56 – Nie podejmować akcji; 57 – Nie podejmować działań; 58 – Wizja lokalna; 59 – Notatka pamięciowa; 60 – Zgłoszenie pokrzywdzonego; 61 – Kara porządkowa; 62 – Kara za parkowanie; 63 – Umorzenie raportu; 64 – Wykonano; 65 – Przekazano; 66 – Inne; 67 – Krótki postój; 68 – Przerwa.
W chwilę później Hector podkręcił radio, ale Elofsson natychmiast je ściszył, jako starszy stażem. Hector wiedział przynajmniej, że nie ma się sensu się upierać i głos z radia był teraz stłumionym mamrotaniem utrzymanym w niepoważnym tonie. Eloffson w ogóle nie słuchał, Borglund chrapliwie oddychał i Hector musiał się bardzo wysilać, by zrozumieć, co mówią.
– „Dzień dobry, dzień dobry, dzień dobry, drodzy koledzy na ulicach i drogach. Mamy trochę tego i owego. Szóstka na Björkgatan w Sofielund. Hałas, chyba impreza alkoholowa. Niech pojedzie tam najbliższy patrol i podejmie działania. Co? Tak, grają i śpiewają. Björkgatan 23. Podejrzenie 31 przed pustą willą w Ljunghusen. Amerykański hot rod: dwukolorowy niebieski chrysler, tablice z A i trzy szóstki w numerze. Niech najbliższy patrol podejmie działania. Adres: Östersjövägen 36. Może mieć związek z podejrzeniem włamania do willi. Zaobserwowano młodego mężczyznę i dwie dziewczyny. Kontrola rutynowa”.
– To przecież tutaj – rzekł Hector.
– Co? – zapytał Elofsson.
Borglund zareagował nieco urażonym chrapnięciem.
– „Koledzy w pobliżu zawsze mogą sprawdzić – powiedział głos. – Podjąć rutynowe działania. Nie ryzykować. Sprawdzić samochód, jeśli się pojawi. Kierunek jazdy nieznany. Starać się nie zwracać na siebie uwagi. Podejść spokojnie do sprawy, jeśli traficie na ślad pojazdu. Rutynowa kontrola. Nic więcej. Dzień dobry, dzień dobry”.
– To przecież tutaj – powtórzył Hector.
Elofsson siorbnął łyk z termosu, ale nie odpowiedział. Borglund poruszył się we śnie.
– Całkiem blisko – rzekł Hector.
– Nie przemęczaj się, chłopcze – odparł Elofsson i sięgnął do torebki z ciastkami.
Zatopił zęby w cynamonowym ślimaku.
– Całkiem blisko – powtórzył Hector. – Jedziemy tam.
– Spokojnie, chłopcze. To na pewno nic takiego. A jeśli coś, są przecież inni policjanci.
Hector poczerwieniał.
– Nie rozumiem, o czym mówisz – powiedział. Elofsson przeżuwał.
Borglund westchnął głęboko i jęknął przez sen. Może przyśnił mu się naczelny komendant policji państwowej.
Stali jakieś dwadzieścia metrów od skrzyżowania, kiedy na drogę wyjechał jasnozielony chevrolet.
– Mamy drani – warknął Hector.
– Tak sądzisz? – zapytał Elofsson.
Mówił niewyraźnie z ustami pełnymi jedzenia.
– Teraz im pokażemy – powiedział Hector. Przełożył bieg i wcisnął pedał gazu.
Radiowóz szarpnął do przodu.
– Co jest? – wymamrotał niewyraźnie Borglund.
– Złodzieje – odparł Hector.
– Tak sądzisz, co? – powiedział Elofsson.
– Jak? – wymamrotał półsennie Borglund. – Co się dzieje?
Młodzieńcy w zielonym aucie zauważyli radiowóz dopiero, gdy się z nim zrównali, a wtedy było już za późno.
Hector przyspieszył, zajechał im drogę w poprzek i zahamował. Radiowóz wpadł w poślizg na zroszonej nawierzchni. Zielony samochód przedarł się w prawo i stanął przednimi kołami o centymetry od brzegu rowu. Kierowca nie miał specjalnego wyboru.
Hector pierwszy wyskoczył na drogę. Zdążył już odpiąć kaburę i wyjąć swojego walthera kaliber 7,65.
Elofsson wyszedł z drugiej strony.
Borglund dołączył ostatni, zasapany i zdezorientowany.
– Co się dzieje? – zapytał.
– Nie ma świateł – rzucił ostro Hector. – Będą konsekwencje. Wysiadać z wozu, wy cholerne śmiecie.
W prawej ręce trzymał pistolet.
– A kiedy mówię „teraz”, nie mam na myśli jutra. Wysiadać!
– Tylko spokojnie – rzekł Elofsson.
– Żadnych sztuczek – powiedział Hector.
Mężczyźni w zielonym samochodzie wysiedli z dwóch stron. Ich twarze były białymi plamami we mgle.
– To tylko rutynowa rozmowa – mówił Elofsson. Był najbliżej, ale jeszcze nie dotknął nawet pistoletu.
– Tylko spokojnie – powtórzył.
Hector stał za nim nieco z boku, z pistoletem w dłoni i palcem na spuście.
– My nic nie zrobiliśmy.
Głos był młody. Mógł równie dobrze należeć do dziewczyny, jak i do chłopaka przechodzącego mutację.
– Wszyscy tak mówią – rzekł Hector. – Na przykład nieprawidłowe oświetlenie. Co na to powiecie? Zajrzyj do wozu, Emil.
Elofsson z odległości kilku metrów zauważył, że dwaj podejrzani to mężczyźni. Obaj ubrani w skórzane kurtki, dżinsy i sportowe obuwie, lecz na tym podobieństwa się kończyły.
Jeden był wysoki, ciemnowłosy i krótko ostrzyżony, drugi wzrostu trochę mniej niż średniego, z falującymi blond włosami do ramion. Żaden nie wyglądał na więcej niż dwadzieścia lat.
Elofsson podszedł do wyższego z chłopaków, dotykając palcami kabury, lecz jej nie odpinając. Zamiast tego przesunął rękę, wyjął latarkę i oświetlił tylne siedzenie samochodu.
Potem znów schował ją do kieszeni.
– Mhm – powiedział.
Potem odwrócił się gwałtownie do wysokiego i chwycił go za klapy marynarki.
– Dobra, gnojki – odezwał się z tyłu Hector.
– Co się dzieje? – zapytał Borglund.
I była to widocznie uwaga, która uruchomiła bieg wydarzeń.
Elofsson działał nawykowo. Chwycił obiema rękami kurtkę młodzieńca. Następnym krokiem było przyciągnięcie ofiary do siebie i uderzenie z prawego kolana między nogi. Po tym sprawa powinna być załatwiona. Bez broni palnej.
Ale Emil Elofsson załatwiał aresztanta kolanem ostatni raz. Krótkowłosy młodzieniec miał inny pomysł. Trzymał prawą rękę w pobliżu paska, a lewą w kieszeni. Po wewnętrznej stronie paska schował rewolwer i nie miał żadnych wątpliwości, jak go użyć. Wyjął go i zaczął strzelać.
Rewolwer był bronią skonstruowaną do strzelania na krótki dystans, niklowanym coltem cobra kaliber 32 z sześcioma nabojami w magazynku. Dwa pierwsze strzały trafiły Elofssona w przeponę, trzeci przeleciał pod jego lewą ręką, podobnie jak czwarty. Oba trafiły stojącego z tyłu Hectora niemal w to samo miejsce, w lewe biodro, aż zachwiał się i upadł jak długi na plecy, uderzając karkiem w niski druciany płotek biegnący tuż przy skraju drogi.
Strzały numer pięć i sześć chybiły. Prawdopodobnie były przeznaczone dla Borglunda, który miał tę ludzką przypadłość, że bał się strzelaniny i już przy pierwszym wystrzale rzucił się szczupakiem do rowu po północnej stronie drogi. Rów był głęboki i wilgotny i jego ciężkie ciało upadło z głuchym łoskotem na samo dno. Leżał na brzuchu w błocie, nie odważając się unieść głowy, i niemal natychmiast poczuł ostry ból po prawej stronie szyi.
Elofsson zdążył już odepchnąć się obcasem i unieść kolano o parę centymetrów, kiedy trafiły go kule. Uczepiony skórzanej kurtki, rozluźnił uchwyt dopiero wtedy, gdy strzelec zrobił parę kroków w tył i otworzył bębenek, by przeładować.
Upadł do przodu i leżał teraz częściowo na boku, z policzkiem przy nawierzchni drogi i prawą ręką bezradnie uwięzioną pod ciałem, jak pistolet w nadal zamkniętej kaburze.
Mimo słabego światła widział wyraźnie, jak mężczyzna z rewolwerem cofa się i spokojnie ładuje nowe naboje, które najwidoczniej leżały luzem w kieszeni kurtki.
Elofsson bardzo cierpiał, a przód jego munduru był już przemoczony i przesiąknięty krwią. Nie mógł mówić ani się poruszyć, tylko patrzeć. Sytuacja była beznadziejna. A jednak odczuwał bardziej zdziwienie niż przerażenie. Jak to mogło się stać? Od dwudziestu lat radził sobie z ludźmi, wyzywał, popychał, kopał i walił pałką albo płazował szablą. Zawsze był silniejszy i miał przewagę, uzbrojony przeciw nieuzbrojonym, mający po swojej stronie prawo i władzę przeciw tym, którzy władzy i praw nie mieli.
A teraz leżał tutaj.
Mężczyzna z rewolwerem był o dwadzieścia kroków od niego. Przejaśniło się i Elofsson zobaczył, jak odwraca głowę, i usłyszał trzy słowa:
– Do wozu, Kasper!
Potem mężczyzna podniósł lewą rękę, oparł lufę na zgięciu łokcia i starannie wycelował. W kogo?
Pytanie było zbyteczne. Rykoszet uderzył w beton mniej niż pół metra od twarzy Elofssona. Jednocześnie rozległ się strzał z tyłu. Ten drugi drań też strzelał? Czy może był to Borglund? Odrzucił tę myśl. O ile Borglund nie został już zabity, leżał gdzieś i udawał, że nie żyje.
Człowiek z rewolwerem stał teraz nieruchomo. Na szeroko rozstawionych nogach.
Mierzył.
Elofsson zamknął oczy. Czuł, jak wypływa z niego tętniąca krew. Życie nie przemknęło mu przed oczami, tylko pomyślał: umieram.
Hector nie wypuścił pistoletu, padając. Leżał na plecach z głową opartą o płotek i również widział postać z rewolwerem i krótko ostrzyżone ciemne włosy, choć mniej wyraźnie i z większej odległości. Poza tym Elofsson leżał dokładnie na linii celu, ale tak przyciśnięty do drogi, że pole do strzału nad nim było wolne.
W przeciwieństwie do swego kolegi Hector specjalnie się nie zdziwił. Był młody i mniej więcej tego się spodziewał w rozgorączkowanych fantazjach na temat swojej pracy. Prawa ręka nadal była sprawna, ale coś niedobrego działo się z lewą i było mu bardzo trudno położyć ją na obudowie rewolweru i ją otworzyć. A było to konieczne, ponieważ zgodnie z policyjną instrukcją nie miał w komorze ani jednego naboju. (Mieli je za to Elofsson i Borglund, ale z niewielkim pożytkiem). Manewr powiódł się, gdy przeciwnik oddał pierwszy strzał drugiej serii.
Hector cierpiał. Ból w ręce i całej lewej stronie był nie do opisania i przyćmiewał mu wzrok. Oddał pierwszy strzał odruchowo, bez celowania i poszedł on wysoko.
Zrozumiał, że źle wybrał moment na niedokładny strzał. Hector przyzwoicie strzelał na strzelnicy, ale w sytuacji realnego zagrożenia życia nie wystarczyło być dobrym strzelcem.
Niewyraźny ludzki kontur oddalony o dwadzieścia pięć metrów miał wszystkie atuty po swojej stronie, a jego zachowanie wskazywało na to, że nie zamierza iść do domu, zanim wszyscy policjanci w zasięgu jego wzroku nie będą stuprocentowo martwi.
Hector wziął głęboki wdech – tak go zabolało, że omal nie zemdlał. Kula trafiła w druciany płot i zadźwięczała w jego stalowych okach. Wibracja z tyłu głowy sprawiła, że przez ułamek sekundy widział zdumiewająco wyraźnie. Uniósł pistolet, starając się utrzymać wyprostowane ramię i nieruchomą dłoń. Cel był niewyraźny, ale widoczny.
Hector oddał strzał. Potem stracił przytomność. Pistolet automatyczny wypadł z jego dłoni.
Elofsson był natomiast wciąż przytomny. Dziesięć sekund później znów otworzył oczy i nic się nie zmieniło. Mężczyzna z rewolwerem stał jak przedtem, na szeroko rozstawionych nogach, z bronią w zgięciu łokcia, pozornie nieruchomy. Celował.
Znów odgłos wystrzału z tyłu.
I, cud nad cudami, mężczyzna z rewolwerem wzdrygnął się i wyrzucił ręce nad głowę.
Broń wypadła mu z dłoni. Potem, jakby kontynuując ten sam ruch, upadł na drogę, zupełnie bezwładnie, jak gdyby wcale nie miał kręgosłupa. Leżał bez życia. Z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk.
Trudno było to nazwać szczęśliwym przypadkiem, ponieważ Hector dokładnie celował i zrobił, co mógł. Natomiast było to niemal bajkowe trafienie. Kula musnęła bark, następnie obojczyk przeciwnika, i utkwiła dokładnie w rdzeniu kręgowym. Młodzieniec z rewolwerem zginął na miejscu, prawdopodobnie jeszcze stojąc. Nie miał nawet szansy, by się położyć i zaczerpnąć ostatni oddech.
Elofsson usłyszał, jak samochód odjeżdża z ostrym zrywem.
Potem zapadła zupełna cisza, abstrakcyjna i nienaturalna.
Po czasie, który wydawał się bardzo długi, ktoś zaczął się poruszać w pobliżu.
Po kolejnej długiej chwili, choć nie mogło to być więcej niż parę minut albo nawet sekund, Borglund przyczołgał się na czworakach. Jęczał i świecił latarką, gdzie popadnie.
Włożył rękę pod Elofssona, wzdrygnął się i ją wyciągnął. Wpatrywał się w krew.
– Chryste Panie, Emil – powiedział.
I:
– Na litość boską, coś ty zrobił?
Elofsson czuł, jak uchodzą z niego wszystkie siły. Ostatnia rzecz, do jakiej był zdolny, to mówić albo się poruszyć.
Borglund podniósł się ciężko, dysząc.
Elofsson słyszał, jak człapie do radiowozu i gorączkowo szuka częstotliwości alarmowej.
– Halo, halo, droga numer sto przy Östersjövägen w Ljunghusen. Dwaj koledzy postrzeleni. Ja ranny. Strzelanina. Strzelali. Pomocy!
Elofsson usłyszał z daleka w odpowiedzi metaliczny radiowy głos. Najpierw najbliższe rejony.
– Tu Trelleborg. Jedziemy.
– Rejon Lund. Jesteśmy w drodze.
Ostatnia była centrala w Malmö.
– Dzień dobry. Pomoc w drodze. Będzie za kwadrans. Najwyżej dwadzieścia minut.
Po chwili Borglund wrócił, niosąc niezdarnie apteczkę pierwszej pomocy. Przetoczył Ełofssona na plecy, rozciął jego mundur i zaczął na wyczucie wkładać kompresy między brzuch a przesiąłcniętą krwią bieliznę. Przez cały czas mówił niewyraźnie i monotonnie:
– Na litość boską, Emil. Na litość boską.
Elofsson leżał na mokrym. Krew mieszała się z rosą. Marzł. To zwiększało ból. Wciąż był zdziwiony.
Chwilę później usłyszał inne głosy. Ludzie z domu za drucianym płotkiem obudzili się i odważyli wyjść.
Młoda kobieta klęczała schylona nad Elofssonem i trzymała go za rękę.
– Już dobrze – powiedziała. – Już dobrze. Zaraz nadejdzie pomoc.
Jeszcze bardziej się zdziwił. Człowiek trzymał go za rękę. Przedstawiciel społeczeństwa. Po chwili oparła jego głowę o swoje kolana, kładąc mu drugą dłoń na czole.
Siedział tak, dopóki nie rozległo się wycie syren z wielu wozów, najpierw słabe, lecz po chwili przejmujące i ostre.
W tej samej chwili słońce przebiło się przez mgłę i rzuciło bladożółte światło na tę niedorzeczną scenę.
Zdarzyło się to rano osiemnastego listopada 1973 roku w najdalszym zakątku rejonu policyjnego Malmö. W rzeczy samej w najdalszym zakątku Szwecji. Kilkaset metrów dalej długie lśniące fale toczyły się w stronę wygiętego łukowato piaszczystego brzegu, który we mgle wydawał się nie mieć końca. Morze.
Za morzem leżał kontynent europejski.