Kiedy Martin Beck wrócił do Anderslöv, poszedł na komisariat, by porozmawiać z Herrgottem Nöjdem.
W recepcji nie było nikogo, ale przy kontuarze stał starszy mężczyzna w chodakach, mnąc w rękach podniszczoną karakułową czapkę. Drzwi do pokoju Nöjda były uchylone, więc Martin Beck otworzył je i zajrzał do środka. Przy biurku stała Britta, sekretarka, szukając czegoś w papierach.
– Herrgott pojechał w jakiejś sprawie do Hönsinge – poinformowała. – Powinien wrócić za godzinę.
Martin Beck, zastanawiając się, stał w progu. Chciał z kimś porozmawiać, ale nie miał ochoty czekać na Nöjda całą godzinę, a Kollberg też nie był dostępny. W końcu powiedział:
– Proszę mu przekazać, że jadę do Trelleborga i wrócę wieczorem.
Zamknął drzwi i poszedł do sekretariatu zadzwonić po taksówkę. Mężczyzna w chodakach położył karakułową czapkę na blacie i powiedział:
– Chciałem prosić o prawo jazdy.
Martin Beck pokręcił głową i oznajmił:
– Nie mogę go panu wydać.
– Ale to tylko na konia i wóz – rzekł mężczyzna błagalnym tonem.
– Proszę porozmawiać z sekretarką – odparł Martin Beck i podniósł słuchawkę.
Starszy człowiek sprawiał wrażenie tak zgnębionego i nieszczęśliwego, że Martin Beck dodał:
– Zaraz przyjdzie. Na pewno da się to załatwić.
Prawo jazdy na konia i wóz, pomyślał.
Czy coś takiego w ogóle istnieje?
Taksówkarz był rzadko spotykanym w tym zawodzie typem milczka.
Prowadził, a Martin Beck myślał. Próbował zebrać wszystko, co wiedział o mężczyźnie, który był kochankiem Sigbrit Mård.
Miał na imię Kaj.
Pisał do niej liściki na papierze, który wyglądał jak wyrwany z notesu. Jaką drogą dostawała wiadomości? Na pewno nie przez pocztę.
Prawdopodobnie był żonaty z kobietą o imieniu Sissy, która miała brata.
Spotykał się z Sigbrit w czwartki. Sporadycznie widywali się w inne dni tygodnia, ale zawsze w czwartki. Z wyjątkiem świąt i tygodni w czerwcu i lipcu. Mógł mieć wtedy urlop.
W sierpniu spotykali się niezwykle często. Może Sissy wyjechała na wieś, a on był słomianym wdowcem?
Prawdopodobnie miał beżowe volvo.
Nazywał ją Sigge.
Nie było wielu punktów zaczepienia.
Martin Beck myślał o kluczu w torebce Sigbrit Mård – tym, który nie pasował do żadnego zamka. Herrgott ustalił, że nie miała własnego klucza w pracy. Czy był to klucz do mieszkania Kaja albo mieli swoje miłosne gniazdko?
Miał wiele pytań – w większości były to tylko spekulacje oparte na dwóch świstkach i literze K w kalendarzu Sigbrit.
Litera mogła oznaczać co innego. Kawiarnia? Może w te dni pracowała na drugą zmianę? Kurs? Może uczęszczała na jakiś? Ale nic w jej domu na to nie wskazywało ani nikt, kto ją znał, o czymś takim nie wspomniał.
Powiedział taksówkarzowi, by zatrzymał się przy Stora Torget, a sam przeszedł pieszo krótki odcinek do miejsca pracy Sigbrit Mård.
Miejsce wyglądało na chętnie uczęszczane, sklepik był pełen ludzi, a wszystkie stoliki na sali zajęte.
Martin Beck odczekał chwilę, próbując odgadnąć, która z kobiet za ladą może być kierowniczką. Nieprzerwanie napływali nowi klienci i ekspedientki miały pełne ręce roboty.
W końcu wziął numerek i stanął w kolejce.
Właścicielką lokalu była dama po pięćdziesiątce. Pulchna, miała pogodny macierzyński wygląd i Martin Beck wyobrażał sobie, że zawsze otacza ją zapach świeżego pieczywa, bezy i kremu waniliowego.
Zaprowadziła go do małego kantorka za kuchnią.
– Nie potrafię wprost wyrazić, jakie to okropne, co stało się Sigbrit – sapnęła. – Miałam złe przeczucia, kiedy tak nagle znikła, ale to niepojęte, że mogło jej się przytrafić coś tak strasznego.
– Jaka ona była? – zapytał Martin Beck.
– Sigbrit? Urocza dziewczyna, bystra i sumienna, ze świetnym poczuciem humoru. Wszyscy ją lubili, koleżanki z pracy i inni. Klienci też za nią przepadali.
– Jak długo u was pracowała?
– A, będzie już trochę czasu, odkąd tu zaczęła. Była jedną z najdłużej u mnie pracujących dziewczyn. Niech pomyślę.
Przymknęła oczy, próbując sobie przypomnieć.
– Dwanaście lat – rzekła w końcu. – Zaczęła jesienią sześćdziesiątego pierwszego roku.
– To pewnie dobrze ją pani znała – powiedział Martin Beck. – Czy mówiła o swoich sprawach osobistych, na przykład małżeństwie?
– O tak, ale to było dziwne małżeństwo. Myślę, że miała rację, rozwodząc się z gościem, którego nigdy nie było w domu.
– Wie pani może, czy była związana z innym mężczyzną?
Kobieta wyciągnęła przed siebie pulchne ręce.
– Sigbrit nie była taka – powiedziała. – Była wierna mężowi, zapewniam pana, komisarzu. Chociaż on ciągle był na morzu i był łobuzem. Tak właśnie uważam.
– Myślałem raczej, czy po rozwodzie – uściślił Martin Beck.
– Cóż, Sigbrit była jeszcze młoda i ładnie wyglądała, właściwie dziwne, że nie znalazła sobie innego faceta. Ale z tego, co wiem, tak właśnie było.
– Na czym polegała jej praca? Stała za ladą czy podawała do stolika?
– Jedno i drugie. Dziewczyny się wymieniają, zależnie od tego, ile jest roboty. Czasem jest więcej w sklepie, a czasem mamy tylu gości, że potrzebujemy co najmniej dwóch osób do obsługi.
– W jakich godzinach pracowała?
– W różnych. Nie zamykamy przed dziesiątą wieczorem, więc dziewczyny pracują na zmiany.
– Na przykład czwartkowe wieczory? Pracowała wtedy?
Kobieta pokręciła głową i spojrzała na Martina Becka z lekkim zdziwieniem.
– Nie – powiedziała. – Czwartek wieczór zawsze miała wolny. Inne wieczory też oczywiście miała wolne, ale zawsze chciała w czwartek.
– Więc sama o to prosiła?
– Tak, właśnie. Chętnie natomiast pracowała w piątki i soboty, kiedy inne dziewczyny chciały mieć wolne.
Martin Beck milczał przez chwilę. Spojrzał na stojący na biurku telefon i zapytał:
– Czy odbierała tutaj prywatne rozmowy?
– Nie, nigdy. Nie lubię, kiedy pracownicy prowadzą tu prywatne rozmowy, jednak czasem się zdarza, pilne sprawy rodzinne na przykład. Ale do Sigbrit nikt nie dzwonił.
Spojrzała nagle na Martina Becka i zapytała, marszcząc brwi:
– Dlaczego pan komisarz o to wszystko pyta? On przecież już siedzi, ten wariat, co ją zabił. Na co te wszystkie pytania?
– Nadal pozostaje kilka niejasnych punktów – odparł Martin Beck. – Sądzimy, że w jej życiu był mężczyzna, i chcielibyśmy go odnaleźć.
Kobieta pokręciła głową.
– Nie wierzę w to – rzekła. – Sigbrit była zawsze rozmowna i otwarta. Na pewno by powiedziała, gdyby poznała nowego faceta.
– Więc nikt jej tutaj nie odwiedzał? Ani nie zabierał po pracy?
Znów pokręciła głową.
– Proszę się zastanowić – nalegał Martin Beck. – To może być ważne.
– Nie – powiedziała kobieta. – Nic takiego się nie zdarzyło.
– Czy wspominała kiedyś o kimś, kto miał na imię Kaj?
– Nie. Nigdy.
– I nigdy pani nie widziała, żeby ktoś ją odbierał samochodem?
Znów przeczący ruch głowy.
– Czy pozwoli mi pani porozmawiać z jej koleżankami? Obiecuję, że nie zajmę im dużo czasu.
– Dobrze – mruknęła. – Proszę tu zaczekać, a ja je przyślę. Czy chce pan również rozmawiać z panią Johansson z kuchni?
– Tak – odrzekł Martin Beck. – Jeśli to możliwe, chciałbym porozmawiać ze wszystkimi. Ilu ma pani pracowników?
– Pięć osób. Cztery dziewczyny, bo udało mi się znaleźć kogoś na miejsce Sigbrit, i bufetową, która robi kawę i kanapki. Mam też piekarnię, ale w innym lokalu dwie ulice stąd.
Wstała. Kiedy otworzyła drzwi, z kuchni dobiegł zapach kawy i świeżego pieczywa.
Martin Beck zobaczył chudą, siwowłosą kobietę z czerwonymi rękami, dekorującą talerz z kanapkami. Patrzył zdziwiony, jak nadziewa na wykałaczkę cząstkę mandarynki, oliwkę i czerwoną koktajlową wiśnię i wkłada w gruby kawał cielęciny w galarecie, leżący na liściu sałaty.
Kierowniczka wróciła z tacą, którą postawiła przed Martinem Beckiem.
Kawa i duży półmisek z ciastem francuskim i ciasteczkami.
– Mam nadzieję, że będzie smakować – powiedziała. – Ulla zaraz przyjdzie.
Martin Beck poczuł głód i choć właściwie nie był entuzjastą ciastek ani tłustego francuskiego, udało mu się przed przyjściem Ulli wyczyścić półmisek niemal do czysta.
Rozmawiał z czterema kelnerkami, a na końcu z pełną polotu bufetową.
Ich opinie o Sigbrit Mård różniły się – pani Johansson i dwie kelnerki nie podzielały chyba entuzjazmu swojej szefowej. Z rozmów wynikało, że ich zdaniem zadzierała nosa i pozowała na bardziej interesującą, niż naprawdę była.
Żadna z nich nie sądziła, że miała jakiś romans czy w ogóle relacje z mężczyznami.
Nigdy nie słyszały, by mówiła o jakimś Kaju, ani nie widziały w jej pobliżu beżowego volvo.
Martin Beck wyszedł z cukierni i skierował się do portu. Przystań promowa była pusta.
Szedł niespiesznie w stronę komendy. Była godzina druga, co oznaczało, że szansę na znalezienie Kollberga u Folkego Bengtssona są niewielkie. Kollberg z zasady nie opuszczał lunchu.
Nie cieszył się specjalnie na czekające go spotkanie z Folkem Bengtssonem, ale było konieczne. Tym razem chciał mu zadać konkretne pytania i może miał szansę na większą wolę współpracy z jego strony.
Zajrzał do Cosmopolit, restauracji leżącej niedaleko komendy. Kollberga tam nie było, ale rozpoznał paru kryminalnych, którzy siedzieli przy narożnym stoliku, konsumując śledzia z ziemniakami puree. Albo sałakę, jak to tutaj nazywali. Kiwnęli w jego stronę głowami, a on uniósł rękę w pozdrowieniu, nim zamknął za sobą drzwi.
Folke Bengtsson znajdował się w areszcie.
Martin Beck znalazł pokój z widokiem na port i czekając, aż strażnik przyprowadzi Bengtssona, wyglądał przez okno.
Przy nabrzeżu cumował mały niemiecki frachtowiec. Na jego pokład wyszła kobieta, by wyrzucić odpadki z wiadra za zewnętrzną burtę. Samotna mewa, niespiesznie lecąca pod wiatr, zapikowała natychmiast w stronę wody, chwyciła w dziob coś długiego i wiotkiego i porwała w górę, zataczając zgrabne kółko. Kobieta stała z wiadrem w ręce i patrzyła na mewy. W ciągu niespełna minuty zebrało się ich całe stado, krzyczały i biły skrzydłami, walcząc o kawałki jedzenia. Kobieta znikła w luku w przednim pomoście.
Folke Bengtsson, spokojny i nieporuszony, przywitał uprzejmie Martina Becka, zanim usiadł w fotelu dla interesantów przed biurkiem.
– Inspektor kryminalny Kollberg byl tutaj i przesłuchiwał mnie przed południem – powiedział. – Nie rozumiem, co jeszcze mógłbym dodać do tego, co już powiedziałem. Tylko tyle, że naprawdę jej nie zabiłem.
– Przyszedłem zapytać o coś szczególnego – oznajmił Martin Beck. – O coś, co powiedział mi pan, kiedy rozmawialiśmy w Domme dziesięć dni temu.
Folke Bengtsson spojrzał na niego uważnie i wyczekująco. Siedział wyprostowany z rękami złożonymi na kolanach i Martin Beck pomyślał, że wygląda jak grzeczny uczeń czekający na pytanie nauczyciela.
– Wspomniał pan przy okazji, że wcześniej widział parę razy byłego męża pani Mård, prawda?
– Tak, zgadza się. Widziałem go dwa razy.
– Czy może pan powiedzieć coś więcej na ten temat? – zapytał Martin Beck. – Pamięta pan, kiedy to było?
Folke Bengtsson, zastanawiając się, milczał przez chwilę. W końcu powiedział:
– Pierwszy raz był na wiosnę. Ostatnia niedziela maja. Pamiętam, bo wtedy był Dzień Matki i pojechałem do miasta, żeby zadzwonić do mojej mamy w Södertälje. Zawsze do niej dzwonię w Dzień Matki i w jej urodziny.
Umilkł i się zamyślił. Martin Beck czekał. W końcu zapytał:
– Tak? I widział pan wtedy Mårda? Może pan opowiedzieć, co się wydarzyło?
– Cóż, wjechałem samochodem na podwórze i wróciłem, by zamknąć bramę. Wtedy na drogę skręciło beżowe volvo, a ponieważ jechało dość wolno, stałem, myśląc, że to może do mnie. Nie żebym na kogoś czekał, przecież była niedziela, ale czasem ludzi przyjeżdżają i proszą, bym im sprzedał rybę albo jajka.
– Skąd nadjechał samochód?
– Od strony Malmö.
– Widział pan kierowcę?
– Tak, to przecież był on, jej mąż.
Martin Beck popatrzył na siedzącego przed nim mężczyznę i zapytał:
– Jak wyglądał?
Folke Bengtsson znów umilkł, tak jakby nie słyszał pytania. Potem powiedział:
– Słyszałem, że jest kapitanem. Ale według mnie nie wyglądał na marynarza. Był oczywiście dość mocno opalony, ale chudy i wątły. Raczej niski. Miał falujące, prawie białe włosy i okulary.
– Widział go pan wyraźnie? Nawet jeśli jechał powoli, nie miał pan przecież dużo czasu, by mu się przyjrzeć?
– Nie, wtedy może nie widziałem go tak dokładnie. Ale potem zobaczyłem go jeszcze raz.
– Kiedy?
Folke Bengtsson wyjrzał przez okno.
– Nie pamiętam dokładnie, ale nie tak dawno. Chyba na początku września.
– I co się wtedy stało? Też przyjechał samochodem?
– Nie, ale samochód stał na podwórzu Sigbrit. Byłem na łące sprawdzić, czy już wyrosły pieczarki. Ale nie. Tam zwykle rośnie dość dużo pieczarek, można zebrać parę litrów, a klienci się cieszą, że mogą kupić grzyby. Zwłaszcza pieczarki.
– Więc przechodził pan koło domu Sigbrit Mård?
– Tak, właśnie. A wtedy on wyszedł na schody, a potem wsiadł do samochodu. Może wtedy mi się zdawało, że wygląda na zbyt wątłego i cherlawego jak na marynarza.
Znów umilkł.
– Marynarze na ogół są silni – powiedział. – Ale coś słyszałem, że chorował.
– Czy wtedy też pan widział panią Mård?
– Nie, właściwie nie. Widziałem tylko, jak pan Mård stoi na schodach i zapina płaszcz, a potem idzie i wsiada do samochodu. Minął mnie, gdy zbliżałem się do domu.
– W którą stronę?
– Słucham?
– W którą stronę pojechał? Kiedy skręcił w główną drogę?
– W stronę Malmö. Słyszałem, że tam mieszka.
– Jak był ubrany?
– Pamiętam tylko płaszcz. Taki kożuch z brązowej owczej skóry podbity futrem. Wyglądał na nowy i elegancki, ale na tamten dzień chyba był za ciepły. Nie miał nic na głowie.
Podniósł wzrok i spojrzał na Martina Becka.
– Pamiętam, że dzień był ciepły.
– Czy pamięta pan coś jeszcze?
Folke Bengtsson pokręcił głową.
– Nie, tylko to.
– Czy widział pan numer rejestracyjny wozu?
– Nie, nie pomyślałem o tym.
– Czy miał stare tablice rejestracyjne, na których widać literę oznaczającą okręg?
Szwedzki urząd rejestracji pojazdów zmieniał właśnie system numeracji.
– Nie, nie pamiętam.
Folke Bengtsson wrócił do aresztu, a Martin Beck zabrał się radiowozem do Anderslöv. Kollberg jeszcze nie wrócił, ale Nöjd siedział w swoim pokoju na komisariacie. Martin Beck opowiedział mu o wyprawie do Trelleborga i Nöjd stwierdził po namyśle:
– Tak, to musiał być ten Kaj w beżowym volvo. Rozpytam się w mieście, czy ktoś inny widział jego albo samochód. Ale nie bardzo w to wierzę, gdyby ktoś go kojarzył, na pewno wyszłoby to wcześniej. Kiedy Sigbrit była zaginiona.
Przez chwilę milczeli. W końcu Nöjd powiedział:
– To oznacza, że Folke jest jedynym świadkiem, że ten facet w ogóle istnieje.