Rozdział 17


Kiedy Martin Beck wrócił do Anderslöv, poszedł na komisariat, by porozmawiać z Herrgottem Nöjdem.

W recepcji nie było nikogo, ale przy kontuarze stał starszy mężczyzna w chodakach, mnąc w rękach podniszczoną karakułową czapkę. Drzwi do pokoju Nöjda były uchylone, więc Martin Beck otworzył je i zajrzał do środka. Przy biurku stała Britta, sekretarka, szukając czegoś w papierach.

– Herrgott pojechał w jakiejś sprawie do Hönsinge – poinformowała. – Powinien wrócić za godzinę.

Martin Beck, zastanawiając się, stał w progu. Chciał z kimś porozmawiać, ale nie miał ochoty czekać na Nöjda całą godzinę, a Kollberg też nie był dostępny. W końcu powiedział:

– Proszę mu przekazać, że jadę do Trelleborga i wrócę wieczorem.

Zamknął drzwi i poszedł do sekretariatu zadzwonić po taksówkę. Mężczyzna w chodakach położył karakułową czapkę na blacie i powiedział:

– Chciałem prosić o prawo jazdy.

Martin Beck pokręcił głową i oznajmił:

– Nie mogę go panu wydać.

– Ale to tylko na konia i wóz – rzekł mężczyzna błagalnym tonem.

– Proszę porozmawiać z sekretarką – odparł Martin Beck i podniósł słuchawkę.

Starszy człowiek sprawiał wrażenie tak zgnębionego i nieszczęśliwego, że Martin Beck dodał:

– Zaraz przyjdzie. Na pewno da się to załatwić.

Prawo jazdy na konia i wóz, pomyślał.

Czy coś takiego w ogóle istnieje?

Taksówkarz był rzadko spotykanym w tym zawodzie typem milczka.

Prowadził, a Martin Beck myślał. Próbował zebrać wszystko, co wiedział o mężczyźnie, który był kochankiem Sigbrit Mård.

Miał na imię Kaj.

Pisał do niej liściki na papierze, który wyglądał jak wyrwany z notesu. Jaką drogą dostawała wiadomości? Na pewno nie przez pocztę.

Prawdopodobnie był żonaty z kobietą o imieniu Sissy, która miała brata.

Spotykał się z Sigbrit w czwartki. Sporadycznie widywali się w inne dni tygodnia, ale zawsze w czwartki. Z wyjątkiem świąt i tygodni w czerwcu i lipcu. Mógł mieć wtedy urlop.

W sierpniu spotykali się niezwykle często. Może Sissy wyjechała na wieś, a on był słomianym wdowcem?

Prawdopodobnie miał beżowe volvo.

Nazywał ją Sigge.

Nie było wielu punktów zaczepienia.

Martin Beck myślał o kluczu w torebce Sigbrit Mård – tym, który nie pasował do żadnego zamka. Herrgott ustalił, że nie miała własnego klucza w pracy. Czy był to klucz do mieszkania Kaja albo mieli swoje miłosne gniazdko?

Miał wiele pytań – w większości były to tylko spekulacje oparte na dwóch świstkach i literze K w kalendarzu Sigbrit.

Litera mogła oznaczać co innego. Kawiarnia? Może w te dni pracowała na drugą zmianę? Kurs? Może uczęszczała na jakiś? Ale nic w jej domu na to nie wskazywało ani nikt, kto ją znał, o czymś takim nie wspomniał.

Powiedział taksówkarzowi, by zatrzymał się przy Stora Torget, a sam przeszedł pieszo krótki odcinek do miejsca pracy Sigbrit Mård.

Miejsce wyglądało na chętnie uczęszczane, sklepik był pełen ludzi, a wszystkie stoliki na sali zajęte.

Martin Beck odczekał chwilę, próbując odgadnąć, która z kobiet za ladą może być kierowniczką. Nieprzerwanie napływali nowi klienci i ekspedientki miały pełne ręce roboty.

W końcu wziął numerek i stanął w kolejce.

Właścicielką lokalu była dama po pięćdziesiątce. Pulchna, miała pogodny macierzyński wygląd i Martin Beck wyobrażał sobie, że zawsze otacza ją zapach świeżego pieczywa, bezy i kremu waniliowego.

Zaprowadziła go do małego kantorka za kuchnią.

– Nie potrafię wprost wyrazić, jakie to okropne, co stało się Sigbrit – sapnęła. – Miałam złe przeczucia, kiedy tak nagle znikła, ale to niepojęte, że mogło jej się przytrafić coś tak strasznego.

– Jaka ona była? – zapytał Martin Beck.

– Sigbrit? Urocza dziewczyna, bystra i sumienna, ze świetnym poczuciem humoru. Wszyscy ją lubili, koleżanki z pracy i inni. Klienci też za nią przepadali.

– Jak długo u was pracowała?

– A, będzie już trochę czasu, odkąd tu zaczęła. Była jedną z najdłużej u mnie pracujących dziewczyn. Niech pomyślę.

Przymknęła oczy, próbując sobie przypomnieć.

– Dwanaście lat – rzekła w końcu. – Zaczęła jesienią sześćdziesiątego pierwszego roku.

– To pewnie dobrze ją pani znała – powiedział Martin Beck. – Czy mówiła o swoich sprawach osobistych, na przykład małżeństwie?

– O tak, ale to było dziwne małżeństwo. Myślę, że miała rację, rozwodząc się z gościem, którego nigdy nie było w domu.

– Wie pani może, czy była związana z innym mężczyzną?

Kobieta wyciągnęła przed siebie pulchne ręce.

– Sigbrit nie była taka – powiedziała. – Była wierna mężowi, zapewniam pana, komisarzu. Chociaż on ciągle był na morzu i był łobuzem. Tak właśnie uważam.

– Myślałem raczej, czy po rozwodzie – uściślił Martin Beck.

– Cóż, Sigbrit była jeszcze młoda i ładnie wyglądała, właściwie dziwne, że nie znalazła sobie innego faceta. Ale z tego, co wiem, tak właśnie było.

– Na czym polegała jej praca? Stała za ladą czy podawała do stolika?

– Jedno i drugie. Dziewczyny się wymieniają, zależnie od tego, ile jest roboty. Czasem jest więcej w sklepie, a czasem mamy tylu gości, że potrzebujemy co najmniej dwóch osób do obsługi.

– W jakich godzinach pracowała?

– W różnych. Nie zamykamy przed dziesiątą wieczorem, więc dziewczyny pracują na zmiany.

– Na przykład czwartkowe wieczory? Pracowała wtedy?

Kobieta pokręciła głową i spojrzała na Martina Becka z lekkim zdziwieniem.

– Nie – powiedziała. – Czwartek wieczór zawsze miała wolny. Inne wieczory też oczywiście miała wolne, ale zawsze chciała w czwartek.

– Więc sama o to prosiła?

– Tak, właśnie. Chętnie natomiast pracowała w piątki i soboty, kiedy inne dziewczyny chciały mieć wolne.

Martin Beck milczał przez chwilę. Spojrzał na stojący na biurku telefon i zapytał:

– Czy odbierała tutaj prywatne rozmowy?

– Nie, nigdy. Nie lubię, kiedy pracownicy prowadzą tu prywatne rozmowy, jednak czasem się zdarza, pilne sprawy rodzinne na przykład. Ale do Sigbrit nikt nie dzwonił.

Spojrzała nagle na Martina Becka i zapytała, marszcząc brwi:

– Dlaczego pan komisarz o to wszystko pyta? On przecież już siedzi, ten wariat, co ją zabił. Na co te wszystkie pytania?

– Nadal pozostaje kilka niejasnych punktów – odparł Martin Beck. – Sądzimy, że w jej życiu był mężczyzna, i chcielibyśmy go odnaleźć.

Kobieta pokręciła głową.

– Nie wierzę w to – rzekła. – Sigbrit była zawsze rozmowna i otwarta. Na pewno by powiedziała, gdyby poznała nowego faceta.

– Więc nikt jej tutaj nie odwiedzał? Ani nie zabierał po pracy?

Znów pokręciła głową.

– Proszę się zastanowić – nalegał Martin Beck. – To może być ważne.

– Nie – powiedziała kobieta. – Nic takiego się nie zdarzyło.

– Czy wspominała kiedyś o kimś, kto miał na imię Kaj?

– Nie. Nigdy.

– I nigdy pani nie widziała, żeby ktoś ją odbierał samochodem?

Znów przeczący ruch głowy.

– Czy pozwoli mi pani porozmawiać z jej koleżankami? Obiecuję, że nie zajmę im dużo czasu.

– Dobrze – mruknęła. – Proszę tu zaczekać, a ja je przyślę. Czy chce pan również rozmawiać z panią Johansson z kuchni?

– Tak – odrzekł Martin Beck. – Jeśli to możliwe, chciałbym porozmawiać ze wszystkimi. Ilu ma pani pracowników?

– Pięć osób. Cztery dziewczyny, bo udało mi się znaleźć kogoś na miejsce Sigbrit, i bufetową, która robi kawę i kanapki. Mam też piekarnię, ale w innym lokalu dwie ulice stąd.

Wstała. Kiedy otworzyła drzwi, z kuchni dobiegł zapach kawy i świeżego pieczywa.

Martin Beck zobaczył chudą, siwowłosą kobietę z czerwonymi rękami, dekorującą talerz z kanapkami. Patrzył zdziwiony, jak nadziewa na wykałaczkę cząstkę mandarynki, oliwkę i czerwoną koktajlową wiśnię i wkłada w gruby kawał cielęciny w galarecie, leżący na liściu sałaty.

Kierowniczka wróciła z tacą, którą postawiła przed Martinem Beckiem.

Kawa i duży półmisek z ciastem francuskim i ciasteczkami.

– Mam nadzieję, że będzie smakować – powiedziała. – Ulla zaraz przyjdzie.

Martin Beck poczuł głód i choć właściwie nie był entuzjastą ciastek ani tłustego francuskiego, udało mu się przed przyjściem Ulli wyczyścić półmisek niemal do czysta.

Rozmawiał z czterema kelnerkami, a na końcu z pełną polotu bufetową.

Ich opinie o Sigbrit Mård różniły się – pani Johansson i dwie kelnerki nie podzielały chyba entuzjazmu swojej szefowej. Z rozmów wynikało, że ich zdaniem zadzierała nosa i pozowała na bardziej interesującą, niż naprawdę była.

Żadna z nich nie sądziła, że miała jakiś romans czy w ogóle relacje z mężczyznami.

Nigdy nie słyszały, by mówiła o jakimś Kaju, ani nie widziały w jej pobliżu beżowego volvo.

Martin Beck wyszedł z cukierni i skierował się do portu. Przystań promowa była pusta.

Szedł niespiesznie w stronę komendy. Była godzina druga, co oznaczało, że szansę na znalezienie Kollberga u Folkego Bengtssona są niewielkie. Kollberg z zasady nie opuszczał lunchu.

Nie cieszył się specjalnie na czekające go spotkanie z Folkem Bengtssonem, ale było konieczne. Tym razem chciał mu zadać konkretne pytania i może miał szansę na większą wolę współpracy z jego strony.

Zajrzał do Cosmopolit, restauracji leżącej niedaleko komendy. Kollberga tam nie było, ale rozpoznał paru kryminalnych, którzy siedzieli przy narożnym stoliku, konsumując śledzia z ziemniakami puree. Albo sałakę, jak to tutaj nazywali. Kiwnęli w jego stronę głowami, a on uniósł rękę w pozdrowieniu, nim zamknął za sobą drzwi.

Folke Bengtsson znajdował się w areszcie.

Martin Beck znalazł pokój z widokiem na port i czekając, aż strażnik przyprowadzi Bengtssona, wyglądał przez okno.

Przy nabrzeżu cumował mały niemiecki frachtowiec. Na jego pokład wyszła kobieta, by wyrzucić odpadki z wiadra za zewnętrzną burtę. Samotna mewa, niespiesznie lecąca pod wiatr, zapikowała natychmiast w stronę wody, chwyciła w dziob coś długiego i wiotkiego i porwała w górę, zataczając zgrabne kółko. Kobieta stała z wiadrem w ręce i patrzyła na mewy. W ciągu niespełna minuty zebrało się ich całe stado, krzyczały i biły skrzydłami, walcząc o kawałki jedzenia. Kobieta znikła w luku w przednim pomoście.

Folke Bengtsson, spokojny i nieporuszony, przywitał uprzejmie Martina Becka, zanim usiadł w fotelu dla interesantów przed biurkiem.

– Inspektor kryminalny Kollberg byl tutaj i przesłuchiwał mnie przed południem – powiedział. – Nie rozumiem, co jeszcze mógłbym dodać do tego, co już powiedziałem. Tylko tyle, że naprawdę jej nie zabiłem.

– Przyszedłem zapytać o coś szczególnego – oznajmił Martin Beck. – O coś, co powiedział mi pan, kiedy rozmawialiśmy w Domme dziesięć dni temu.

Folke Bengtsson spojrzał na niego uważnie i wyczekująco. Siedział wyprostowany z rękami złożonymi na kolanach i Martin Beck pomyślał, że wygląda jak grzeczny uczeń czekający na pytanie nauczyciela.

– Wspomniał pan przy okazji, że wcześniej widział parę razy byłego męża pani Mård, prawda?

– Tak, zgadza się. Widziałem go dwa razy.

– Czy może pan powiedzieć coś więcej na ten temat? – zapytał Martin Beck. – Pamięta pan, kiedy to było?

Folke Bengtsson, zastanawiając się, milczał przez chwilę. W końcu powiedział:

– Pierwszy raz był na wiosnę. Ostatnia niedziela maja. Pamiętam, bo wtedy był Dzień Matki i pojechałem do miasta, żeby zadzwonić do mojej mamy w Södertälje. Zawsze do niej dzwonię w Dzień Matki i w jej urodziny.

Umilkł i się zamyślił. Martin Beck czekał. W końcu zapytał:

– Tak? I widział pan wtedy Mårda? Może pan opowiedzieć, co się wydarzyło?

– Cóż, wjechałem samochodem na podwórze i wróciłem, by zamknąć bramę. Wtedy na drogę skręciło beżowe volvo, a ponieważ jechało dość wolno, stałem, myśląc, że to może do mnie. Nie żebym na kogoś czekał, przecież była niedziela, ale czasem ludzi przyjeżdżają i proszą, bym im sprzedał rybę albo jajka.

– Skąd nadjechał samochód?

– Od strony Malmö.

– Widział pan kierowcę?

– Tak, to przecież był on, jej mąż.

Martin Beck popatrzył na siedzącego przed nim mężczyznę i zapytał:

– Jak wyglądał?

Folke Bengtsson znów umilkł, tak jakby nie słyszał pytania. Potem powiedział:

– Słyszałem, że jest kapitanem. Ale według mnie nie wyglądał na marynarza. Był oczywiście dość mocno opalony, ale chudy i wątły. Raczej niski. Miał falujące, prawie białe włosy i okulary.

– Widział go pan wyraźnie? Nawet jeśli jechał powoli, nie miał pan przecież dużo czasu, by mu się przyjrzeć?

– Nie, wtedy może nie widziałem go tak dokładnie. Ale potem zobaczyłem go jeszcze raz.

– Kiedy?

Folke Bengtsson wyjrzał przez okno.

– Nie pamiętam dokładnie, ale nie tak dawno. Chyba na początku września.

– I co się wtedy stało? Też przyjechał samochodem?

– Nie, ale samochód stał na podwórzu Sigbrit. Byłem na łące sprawdzić, czy już wyrosły pieczarki. Ale nie. Tam zwykle rośnie dość dużo pieczarek, można zebrać parę litrów, a klienci się cieszą, że mogą kupić grzyby. Zwłaszcza pieczarki.

– Więc przechodził pan koło domu Sigbrit Mård?

– Tak, właśnie. A wtedy on wyszedł na schody, a potem wsiadł do samochodu. Może wtedy mi się zdawało, że wygląda na zbyt wątłego i cherlawego jak na marynarza.

Znów umilkł.

– Marynarze na ogół są silni – powiedział. – Ale coś słyszałem, że chorował.

– Czy wtedy też pan widział panią Mård?

– Nie, właściwie nie. Widziałem tylko, jak pan Mård stoi na schodach i zapina płaszcz, a potem idzie i wsiada do samochodu. Minął mnie, gdy zbliżałem się do domu.

– W którą stronę?

– Słucham?

– W którą stronę pojechał? Kiedy skręcił w główną drogę?

– W stronę Malmö. Słyszałem, że tam mieszka.

– Jak był ubrany?

– Pamiętam tylko płaszcz. Taki kożuch z brązowej owczej skóry podbity futrem. Wyglądał na nowy i elegancki, ale na tamten dzień chyba był za ciepły. Nie miał nic na głowie.

Podniósł wzrok i spojrzał na Martina Becka.

– Pamiętam, że dzień był ciepły.

– Czy pamięta pan coś jeszcze?

Folke Bengtsson pokręcił głową.

– Nie, tylko to.

– Czy widział pan numer rejestracyjny wozu?

– Nie, nie pomyślałem o tym.

– Czy miał stare tablice rejestracyjne, na których widać literę oznaczającą okręg?

Szwedzki urząd rejestracji pojazdów zmieniał właśnie system numeracji.

– Nie, nie pamiętam.

Folke Bengtsson wrócił do aresztu, a Martin Beck zabrał się radiowozem do Anderslöv. Kollberg jeszcze nie wrócił, ale Nöjd siedział w swoim pokoju na komisariacie. Martin Beck opowiedział mu o wyprawie do Trelleborga i Nöjd stwierdził po namyśle:

– Tak, to musiał być ten Kaj w beżowym volvo. Rozpytam się w mieście, czy ktoś inny widział jego albo samochód. Ale nie bardzo w to wierzę, gdyby ktoś go kojarzył, na pewno wyszłoby to wcześniej. Kiedy Sigbrit była zaginiona.

Przez chwilę milczeli. W końcu Nöjd powiedział:

– To oznacza, że Folke jest jedynym świadkiem, że ten facet w ogóle istnieje.

Загрузка...