Rozdział 10


To była niezwykle wytworna procesja. Punktualnie o pierwszej dnia siódmego listopada 1973 roku wyruszyła z komisariatu w Anderslöv z umundurowanym asystentem policji na czele. Kollberg czuł się jak Abbott i Costello w jednej osobie, kiedy maszerował za Martinem Beckiem, a Timmy z tyłu obwąchiwał mu pięty. Ostatni szedł Nöjd, w nieodłącznych zielonych gumiakach, z kapeluszem safari zsuniętym na szyję i z psem ciągnącym smycz.

Potem pomyślał, że powinni jeszcze nieść flagi, bo właśnie tego dnia trzysta czterdzieści jeden lat temu Gustaw II Adolf poległ w bitwie pod Lützen.

– Najlepiej idźmy powoli, żeby wszyscy mogli nadążyć – posiedział Nöjd i szeroko się uśmiechnął.

Kollberg i Martin Beck wsiedli do radiowozu, podczas gdy Nöjd wepchnął psa do swojej pomidorowej ascony, po czym siadł za kierownicą, by poprowadzić wyprawę.

Ale jeśli Lennart Kollberg czuł się śmiesznie, było to nic w porównaniu z tym, do czego miało powód parę innych osób.

Nikt nie pomyślał o tym wcześniej, ale godzina, którą wybrali, wypadła podczas niemal rytualnego dla większości reporterów wydarzenia.

Mianowicie lunchu.

Ktoś jednak musiał stać na straży, bo nowina rozniosła się błyskawicznie.

Ze stołówki pensjonatu ruszyli mężczyźni i kobiety z ustami pełnymi śledzia z ziemniakami albo golonki i buraczków. Ktoś trzymał nawet w jednej ręce drinka, a w drugiej aparat fotograficzny w futerale. Za nimi podążali zdumieni kelnerzy, którzy zachodzili w głowę, co może oznaczać ta masowa ucieczka przed rachunkiem, oraz inni goście, którzy pewnie myśleli, że wybuchł pożar lub coś w tym rodzaju. Zamieszanie wzrosło, ponieważ część zostawiła samochody na placu, a inni na długim parkingu za ogrodem pensjonatu.

Nöjd jednak zachował obiecany spokój i kiedy Kollberg odwrócił się zaraz po tym, jak minęli kościół, zobaczył sznur co najmniej dziesięciu samochodów za radiowozem.

Podejrzewał, że wszystkie mieszczą to, co nazywano czwartą władzą.

Tylko jeden pojazd świecił nieobecnością, a był to zielony singer Åkego Bomana.

Wyjaśnienie było bardzo proste. Martin Beck spełnił obietnicę z poprzedniego dnia i zadzwonił do Trelleborga z poufną informacją o harmonogramie dnia.

W połowie drogi do Domme Nöjd zwolnił, zjechał na pobocze i stanął. Wysiadł, przekroczył rów i znikł za małym budynkiem gospodarczym. Wrócił po jakiejś minucie i z niewzruszoną miną zapiął rozporek na oczach zdumionych ludzi w długiej kolumnie samochodów, niepewnych, czy też mają wysiąść, czy jednak nie.

Nöjd podszedł do radiowozu, schylił się i powiedział:

– To tylko manewr pozorowany. Żeby zobaczyć, czy nikt nie wyłamie się z kolumny.

Przyglądał się z arcypoważną miną ludziom w samochodach. Potem wsiadł do swojego i pojechał dalej. Kollberg i Martin Beck widzieli, jak trzęsą mu się ramiona. Najwyraźniej siedział, śmiejąc się sam do siebie.

– Cholernie zazdroszczę Herrgottowi – powiedział Kollberg. – Jakie on ma poczucie humoru.

– Tak – odezwał się niespodziewanie asystent. – To bardzo wesoły człowiek. Praca z nim to prawdziwa radość i nie mam nawet poczucia, że jestem jego podwładnym. Dzielą nas cztery stopnie w siatce płac, ale kto by się tym przejmował.

Martin Beck wiedział, że człowiek za kierownicą nazywa się Evert Johansson, i to było wszystko. Zapytał:

– Jak długo pracujesz w policji?

– Sześć lat. To była jedyna praca, jaką mogłem dostać. Pewnie nie zabrzmi to najlepiej, ale wcześniej pełniłem służbę w Malmö i tam było prawdziwe piekło. Patrzyli na mnie, jakbym nie był człowiekiem, i sam zauważyłem, że zaczynam być jakiś dziwny. Byłem przy demonstracji w roku 1969, kiedy pałowaliśmy ludzi jak wariaci. Sam uderzyłem dziewczynę, która miała nie więcej niż siedemnaście lat i jeszcze małe dziecko ze sobą.

Martin Beck popatrzył na Everta Johanssona. Młody mężczyzna o jasnym otwartym spojrzeniu. Kollberg westchnął, ale się nie odezwał.

– Potem widziałem nawet siebie w telewizji. Normalnie miałem ochotę iść i się powiesić. Tego samego wieczora postanowiłem z tym skończyć, ale…

– Tak?

– Cóż, trafiła mi się nadzwyczajna żona. Wpadła na pomysł, bym poszukał pracy gdzieś na prowincji. Miałem szczęście. Dostałem się tu na służbę. Inaczej nie byłbym dziś policjantem.

Nöjd skręcił w prawo i po chwili byli już na miejscu.

Dom był mały i stary, ale wyglądał na zadbany. Niedaleko bramy stał sportowy wóz Åkego Bomana – on sam siedział na przednim siedzeniu i czytał książkę.

Folke Bengtsson stał przy kurniku z łopatą w ręce. Miał na sobie kombinezon i skórzane buty, a na głowie cyklistówkę w kratkę.

Nöjd podszedł do bagażnika i wyjął plastikową reklamówkę. Martin Beck zastanawiał się, co może w niej być.

– Zajmij się psem, Evert – powiedział Nöjd. – Wiem, że to niewdzięczne zadanie, ale nasze nie jest wiele lepsze. I postaraj się utrzymać tych wszystkich ludzi z dala od posesji.

Potem wszedł przez furtkę, a Martin Beck i Kollberg za nim. Kollberg starannie zamknął ją za sobą.

Folke Bengtsson odłożył łopatę i podszedł do nich.

– Cześć, Folke – przywitał go Nöjd.

– Cześć – odrzekł Folke Bengtsson.

– Wejdziemy, żeby pogadać?

– Pogadać?

– Tak – rzekł Nöjd. – Mamy wszystkie papiery i tak dalej. Ale ty mnie przecież znasz. Nie przyszedłbym, gdyby to nie było konieczne.

– Tak, wejdźcie, proszę.

– Dziękuję – powiedział Martin Beck. Kollberg nie powiedział nic.

Kiedy znaleźli się w środku, Nöjd wyjął z reklamówki buty i postawił gumiaki koło drzwi.

Martin Beck miał dość niepewny wyraz twarzy.

Jak mało wiedział o wiejskich zwyczajach. Poza tym nie świadczyło to dobrze o jego zdolności wyciągania wniosków. Idziesz do kogoś z wizytą w gumiakach. Bierzesz zatem ze sobą parę butów.

Folke Bengtsson też zdjął swoje gumiaki.

– Usiądźmy w pokoju gościnnym – zaproponował bezbarwnym głosem.

Martin Beck obejrzał najpierw pokój, urządzony spartańsko, ale starannie. Jedynym wyposażeniem, które można nazwać luksusowym, były duże akwarium i telewizor.

Na dworze słychać było silniki parkujących samochodów, a w chwilę potem przytłumiony gwar rozmów. Bengtsson bardzo mało się zmienił przez te dziewięć lat. Nawet jeśli naznaczyło go więzienie, nie było to w żaden sposób widoczne.

Martin Beck myślał o lecie 1964 roku.

Bengtsson miał wtedy trzydzieści osiem lat i wyglądał na zdrowego, spokojnego i silnego mężczyznę. Niebieskooki i lekko szpakowaty. Wysoki, dobrze zbudowany, był całkiem przystojny i sprawiał ogólnie przyjemne wrażenie.

Teraz miał czterdzieści siedem lat i trochę więcej siwych włosów.

Poza tym nie było żadnej różnicy.

Martin Beck przesunął dłonią po twarzy, Nagle wszystko do niego wróciło. Jak niesłychanie trudno było dotrzeć do tego człowieka, sprawić, by się odsłonił albo przynajmniej przejęzyczył lub do czegoś przyznał.

– Cóż – powiedział Nöjd. – Nie ja chcę z tobą rozmawiać, ale zakładam, że wiesz, o co chodzi.

Folke Bengtsson skinął głową. Być może. W każdym razie uczynił lekki ruch głową.

– Sądzę, że znasz tych panów – powiedział Nöjd.

– Tak – rzekł Bengtsson. – Bardzo dobrze poznaję pierwszego asystenta kryminalnego Becka i asystenta kryminalnego Kollberga. Dzień dobry.

– Teraz są komisarzami – powiedział Nöjd. – Ale to nie ma większego znaczenia.

– Cóż – rzekł Kollberg. – Patrząc od strony formalnej, jestem tylko pełniącym obowiązki komisarza. Mój właściwy tytuł to inspektor kryminalny. Ale, jak mówi Herrgott, jest to w gruncie rzeczy bez znaczenia. Czy nie możemy zresztą mówić sobie na ty?

– Proszę bardzo – odrzekł Bengtsson. – Tu w ogóle wszyscy są bardzo niekonwencjonalni. Zauważyłem na przykład, że dzieci mówią „ty” proboszczowi.

– Tak, to prawda – potwierdził Nöjd. – „Cześć, Kalle!” wołają, kiedy zjawia się w szatach i z całym swoim kramem. A on zna imiona wszystkich dzieci, więc zawsze odpowiada. „Cześć, Jens!”, na przykład.

– Relacje w więzieniu też były bardzo nieformalne – powiedział Bengtsson.

– Czy mówienie o tamtym okresie nie jest dla ciebie przykre? – zapytał Martin Beck.

– Ani trochę. Bardzo mi się tam podobało. Porządek i regularny tryb życia. Często lepiej niż w domu. Nie powiem niczego złego o tamtym więzieniu. To było dobre życie. Nieskomplikowane, że tak powiem.

Kollberg usiadł przy okrągłym stole na jednym z prostych krzeseł i ukrył twarz w dłoniach. Ten facet to wariat, pomyślał. I: teraz znów zacznie się koszmar.

– Usiądźmy – powiedział Bengtsson.

Martin Beck usiadł, Nöjd też. Żaden z nich nie pomyślał, że są tylko trzy krzesła.

– Chodzi o Sigbrit Mård – rzekł Martin Beck.

– Ach tak.

– Pan… znasz ją, prawda?

– Oczywiście. Mieszka tylko kilkaset metrów stąd, po drugiej stronie drogi.

– Zaginęła.

– Słyszałem.

– Nikt jej nie widział od godziny pierwszej siedemnastego poprzedniego miesiąca. To była środa.

– Tak, dokładnie to samo usłyszałem.

– Była na poczcie w Anderslöv. Potem miała wrócić do domu autobusem.

– To też słyszałem.

– Są świadkowie, którzy mówią, że rozmawialiście na poczcie.

– Tak, to prawda.

– O czym rozmawialiście?

– Chciała kupić w piątek jajka, gdybym jakieś miał.

– I?

– Powiedziałem, że prawie na pewno dostanie dziesięć.

– Tak?

– Tyle chciała. Dziesięć.

– A co powiedziała potem?

– Dziękuję. Albo coś w tym stylu. Nie pamiętam dokładnie, co mówiła.

– Sigbrit Mård nie miała tamtego dnia samochodu.

– Nie, to też słyszałem.

– Pytam więc: czy wiedziałeś, że nie ma samochodu? Już wtedy, kiedy spotkaliście się na poczcie?

Folke Bengtsson długo milczał. Potem odpowiedział:

– Tak.

– Jak się dowiedziałeś?

– Kiedy mieszkasz w takim miejscu, widzisz, chcąc nie chcąc, co się dzieje u sąsiadów.

– Ale ty byłeś w Anderslöv ciężarówką?

– Tak, zaparkowałem ją na placu.

– Właściwie tam nie wolno – powiedział Nöjd, rzucając Bengtssonowi szelmowskie spojrzenie.

– Nie wiedziałem.

– Jest tablica – rzekł Nöjd.

– Nie zauważyłem jej.

Nöjd wyjął z kieszeni stary srebrny zegarek i odpiął kopertę.

– Dokładnie o tej godzinie Sigbrit Mård powinna stać na przystanku – stwierdził. – Jeżeli ktoś jej nie podwiózł.

Folke Bengtsson spojrzał na swój zegarek.

– Tak – powiedział. – Zgadza się. Do tego zgadza się z tym, co słyszałem.

Martin Beck dodał:

– Albo napisano w gazetach, prawda?

– Nigdy nie czytam gazet – odparł Folke Bengtsson.

– Nawet magazynów dla mężczyzn i prasy sportowej?

– Magazyny dla mężczyzn się zmieniły. Uważam, że teraz są niesmaczne. A prasy sportowej już nie ma. Czasopisma są zresztą drogie.

– Kiedy spotkaliście się przypadkiem na poczcie, a ona nie miała samochodu, czy nie było naturalne, że pojedziecie razem ciężarówką? Mieliście przecież tę samą drogę do domu?

Martin Beck zauważył z narastającą irytacją, że trudno mu mówić do Bengtssona na „ty”, więc ucieka się do wymuszonych sformułowań.

Odpowiedź tym razem też nie nadeszła szybko.

– Cóż – powiedział w końcu Bengtsson. – Tak może się wydawać, ale tak nie było.

– Pytała, czy może się zabrać ciężarówką?

Tym razem Bengtsson tak długo zwlekał z odpowiedzią, że Martin Beck musiał powtórzyć pytanie.

– Czy Sigbrit Mård pytała, czy może się zabrać do domu ciężarówką?

– Niczego takiego sobie nie przypominam.

– A jest możliwe, że pytała?

– Nie wiem. To wszystko, co mam do powiedzenia.

Martin Beck spojrzał na Nöjda, który uniósł brwi i wzruszył ramionami.

– A może było inaczej? Może jej to zaproponowano?

– Na pewno nie – odparł z miejsca Bengtsson. Teraz poruszał się wyraźnie po pewniejszym gruncie.

– W tym punkcie nie ma żadnych wątpliwości?

– Nie – powiedział Folke Bengtsson. – Nigdy nie biorę autostopowiczów. Kiedy ktoś jechał ze mną samochodem, miało to zawsze bezpośredni związek z moją pracą. I zdarzyło się tylko kilka razy.

– Naprawdę?

– Tak, naprawdę.

Martin Beck znów spojrzał na Nöjda, który przybrał inny wyraz twarzy. Jego zasób mimiki był niewyczerpany – szef rejonu policyjnego Anderslöv byłby dobrym mimem.

– Więc to wykluczone?

– Całkowicie – odrzekł Bengtsson. – Zupełnie nie do pomyślenia.

– Dlaczego nawet nie do pomyślenia?

– To kwestia mojego usposobienia.

Martin Beck myślał przez chwilę o usposobieniu Folkego Bengtssona. Naprawdę było o czym.

Ale to nie był dobry moment na rozważania. Martin Beck powiedział:

– Czyli jakiego?

– Dla mnie najważniejsza w życiu jest regularność i rutyna. Wszyscy moi klienci mogą na przykład poświadczyć, że staram się być bardzo punktualny. Jeżeli coś mnie zatrzyma, bardzo się spieszę, by zdążyć na czas.

Martin Beck popatrzył na Nöjda, który miał minę jak Harpo Marx. Punktualność Bengtssona najwyraźniej nie budziła żadnych wątpliwości.

– Denerwuję się, kiedy coś zakłóci rytm w moim życiu. Muszę na przykład powiedzieć, że ta rozmowa bardzo go narusza. Nic osobistego, oczywiście, ale ucierpi na tym dużo drobnych zajęć.

– Rozumiem.

– I, jak powiedziałem, nigdy nie biorę autostopowiczów. Zwłaszcza kobiet.

Kollberg odjął dłonie od twarzy i zapytał:

– Dlaczego?

– Nie rozumiem, co masz na myśli?

– Dlaczego powiedziałeś: „Zwłaszcza kobiet”?

Twarz Bengtssona zmieniła się, spoważniała. Spojrzenie nie było już obojętne. Ale co wyrażało? Nienawiść? Niechęć? Żądzę? Surowość?

Może szaleństwo.

– Odpowiedz – rzekł Kollberg.

– Miałem w życiu dużo przykrości przez kobiety.

– To wiemy. Ale i tak nie możesz pominąć tego, że więcej niż połowa ludzkości to kobiety.

– Są różne rodzaje kobiet – rzekł Bengtsson. – Prawie wszystkie, które spotkałem, były złe.

– Złe?

– Właśnie. Złe osoby po prostu. Niegodne swojej płci.

Kollberg patrzył zmęczonym wzrokiem przez okno. Ten gość nie był normalny. Ale czego to dowodziło? Czy na przykład tego fotoreportera, który wisiał na gruszy jak czepiak dwadzieścia metrów od domu, można było uznać za całkowicie normalnego?

Prawdopodobnie tak.

Kollberg westchnął głęboko i oklapł jak przekłuty balon.

Martin Beck kontynuował ze swoją słynną metodycznością:

– Zostawmy na razie tę kwestię.

– Dziękuję – odrzekł Folke Bengtsson.

– Zamiast spekulować, trzymajmy się faktów. Wyszliście z poczty w odstępie kilku minut, prawda?

– Tak.

– Co działo się potem?

– Wsiadłem do samochodu i pojechałem do domu.

– Prosto?

– Tak.

– Przejdźmy więc do następnego pytania.

– Tak?

Martin Beck pomyślał o sobie z niesmakiem. Dlaczego nie mógł się przemóc, by mówić mu na ty? Kollberg tak mówił, a dla Nöjda była to najbardziej oczywista rzecz na świecie.

– Samochód musiał mijać Sigbrit Mård na przystanku albo w jego pobliżu.

Folke Bengtsson milczał. Martin Beck usłyszał własny głos:

– Czy pani Mård była widzialna w tej sytuacji?

Brawo. Najlepsza odpowiedź brzmiała oczywiście: Nie, była niewidzialna.

Ale Folke Bengtsson nie zdawał sobie chyba sprawy z dylematu komisarza. Nic nie mówił, tylko patrzył pustym wzrokiem na swoje wielkie, opalone dłonie.

Martin Beck czuł się zbity z tropu. Pytanie było zbyt idiotycznie sformułowane, by mógł je powtórzyć.

Nöjd przeciął w końcu ten gordyjski węzeł, mówiąc:

– To cholernie proste pytanie, Folke. Widziałeś Sigbrit czy nie?

Bengtsson w końcu odpowiedział:

– Widziałem ją.

– Trochę głośniej proszę – powiedział Martin Beck.

– Widziałem ją.

– Gdzie dokładnie?

– Na przystanku autobusowym. Może parę metrów dalej.

– Mamy świadka, który twierdzi, że ciężarówka w tym miejscu zwolniła. Może nawet się zatrzymała.

Sekundy upływały. Mijał czas. Wszyscy byli już o minutę starsi. W końcu Bengtsson powiedział cicho:

– Widziałem ją i pewnie zwolniłem. Szła prawą stroną drogi. Jeżdżę bardzo ostrożnie i zawsze zwalniam, kiedy mijam pieszego, Może inny samochód nadjeżdżał, nie pamiętam.

– Ciężarówka jechała tak wolno, że się zatrzymała?

– Nie, nie zatrzymałem się.

– Czy mogło to wyglądać, jakby się zatrzymała?

– Nie wiem. Naprawdę. Ale wiem, że się nie zatrzymałem.

Martin Beck zwrócił się do Nöjda, mówiąc:

– Czy nie mówił parę minut temu, że zawsze się spieszy, kiedy jest spóźniony?

– Tak – odrzekł Nöjd. – Zgadza się.

Martin Beck znów zwrócił się do mordercy. Cholera, naprawdę tak pomyślał. Morderca.

Powiedział:

– Czy wizyta na poczcie nie oznaczała opóźnienia, które potem trzeba było nadrabiać?

– Zawsze jeżdżę na pocztę w środy – odparł Folke Bengtsson z niezmąconym spokojem. Wysyłam list do matki w Södertälje. Czasem załatwiam inne sprawy.

– Sigbrit Mård nie wsiadła do samochodu?

– Nie. Naprawdę nie.

Pytanie było naprowadzające, ale w złą stronę.

– A może Sigbrit Mård wsiadła do ciężarówki?

– Nie. Na pewno nie. Nie zatrzymałem się.

– Następna sprawa. Czy Sigbrit Mård machała ręką lub dawała jakiś inny znak?

I znów nastąpiła jedna z tych męczących, niezrozumiałych przerw.

Bengtsson nie odpowiedział.

Patrzył w oczy Martina Becka, ale nic nie mówił.

– Czy Sigbrit Mård dała jakiś znak, kiedy zobaczyła ciężarówkę?

Upłynęły kolejne minuty ich życia. Martin Beck myślał o kobietach i o tym, jak mógłby spędzić ten czas.

Nöjd znów rozładował sytuację. Roześmiał się i powiedział:

– Czemu, do diabła, nie odpowiadasz, Folke? Czy Sigbrit do ciebie machała czy nie?

– Nie wiem – odparł Bengtsson. Tak cicho, że prawie niedosłyszalnie.

Martin Beck powiedział:

– Nie wie?

– Nie, nie wiem.

Kollberg spojrzał na Martina Becka zrezygnowanym wzrokiem. Nie musiał mówić tego na głos. Daj spokój, Martin. Ale zostało jeszcze parę spraw. Trudnych.

Martin Beck powiedział:

– Pamiętam, jak siedzieliśmy w Kristinebergu dziewięć lat temu.

– Ja też.

– Rozmawialiśmy wtedy dużo o kobietach. Dyskutowaliśmy o pewnych punktach widzenia. Niektóre były dość osobliwe.

– Ja tak nie uważałem.

– Dla mnie były bardzo osobliwe. Czy pan nadal ma ten sam pogląd na kobiety?

Długa cisza.

– Staram się o nich nie myśleć. O nich.

– Pan zna przecież Sigbrit Mård?

– Należy do moich stałych klientów. Jest moją najbliższą sąsiadką. Ale staram się o niej nie myśleć jako o kobiecie.

– Staram się. Co pan ma na myśli?

Nöjd się wzdrygnął. Wyglądał smutniej i bardziej nieszczęśliwe niż w jakimkolwiek momencie ich sześciodniowej znajomości. Co nie oznacza, że wyglądał na smutnego i nieszczęśliwego. Tylko trochę mniej wesołego.

– Czemu nie mówisz mu po imieniu? Byłoby znacznie prościej.

– Nie mogę – powiedział Martin Beck.

To była prawda. Nie mógł. Ucieszył się przy tym, że może być szczery.

– Aha – powiedział Nöjd. – To nie ma o czym gadać. Prawda górą lata jak orzeł.

Kollberga trochę zatkało.

– Miejscowe porzekadło – wyjaśnił Nöjd i się roześmiał. Folke Bengtsson mu nie zawtórował.

– Pan zna zatem Sigbrit Mård. Czasem musi o niej pomyśleć jak o kobiecie. Chcę o coś zapytać i dostać szczerą odpowiedź. Jak pan ją postrzega? Jako kobietę?

Cisza.

– Odpowiedz – ponaglił go Nöjd. – Folke, masz teraz odpowiedzieć. Bądź szczery.

– Czasem ją postrzegam jako kobietę. Niezbyt często.

– I?

– Myślę, że ona…

– Jest?

Folke Bengtsson i Martin Beck patrzyli sobie prosto w oczy. Bengtsson miał niebieskie. Martin Beck szaroniebieskie – o tym wiedział od dawna.

– Ohydna – powiedział Folke Bengtsson. – Nieprzyzwoita. Jak zwierzę. Ten zapach. Ale nie spotykam jej często. I pomyślałem tak dwa albo trzy razy.

Wariat, pomyślał Kollberg.

– Daj spokój, Martin.

– To chcieliście ode mnie usłyszeć – rzucił Folke Bengtsson. – Prawda?

– Poszedł pan tam z jajkami? – zapytał Martin Beck.

– Nie, przecież wiedziałem, że jej nie ma.

Nie ma.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Folke Bengtsson powiedział:

– Dręczycie mnie. Ale nie mam wam tego za złe. Taka praca. Moja to sprzedaż ryb i jajek.

– Tak – rzekł ponuro Kollberg. – Dręczyliśmy cię przedtem i robimy to teraz. Kiedyś złamałem ci rękę. Niepotrzebnie.

– A, szybko się zagoiło. Bez śladu. Zabierzecie mnie teraz?

Martin Beck wpadł na ostatni koncept.

– Widział pan byłego męża Sigbrit Mård?

– Tak. Dwa razy. Przyjechał tu beżowym volvo.

Nöjd zrobił zagadkową minę, ale się nie odezwał.

– Może już skończymy? – zaproponował Kollberg. Martin Beck wstał.

Nöjd zdjął buty i włożył do reklamówki. Włożył gumiaki. Był jedynym na tyle przytomnym, by powiedzieć:

– Cześć, Folke. Przepraszamy.

– Do widzenia – pożegnał się Kollberg. Martin Beck milczał.

– Przecież tu wrócicie – odezwał się Folke Bengtsson.

– To zależy – odrzekł Nöjd.

Za bramą trzaskały jak grad nikony.

Z samochodu z krótkofalówką dobiegł głos:

– Szef komisji do spraw zabójstw opuszcza właśnie dom mordercy Roseanny wraz ze swoim najbliższym współpracownikiem. Miejscowy policjant i pies pilnują domu. Wygląda na to, że morderca Roseanny nie został zatrzymany.

Boman podszedł do Kollberga i powiedział:

– No?

Kollberg pokręcił głową.

Usłyszeli nagle ochrypły głos:

– Gunnarsson. Jeżeli kombinujesz coś z glinami, z miejsca cię załatwimy. Potem możesz się nazywać Boman, ile wlezie. Chcę, żebyś to wiedział.

– I tak to zrobisz – odparł Boman.

Martin Beck rzucił okiem na rozmówcę. Brzuchaty mężczyzna z bujną siwą brodą i władczym spojrzeniem. Nazywał się Molin i był oczywiście dziennikarzem popołudniówki.

Wyglądał, jakby się postarzał o piętnaście lat od roku 1966, kiedy się ostatni raz widzieli.

Pewnie za dużo piwa.

– Był kumplem Affego – wyjaśnił bezdźwięcznym głosem Boman.

Nöjd odchrząknął i powiedział:

– Konferencja prasowa została przesunięta o pół godziny. Odbędzie się w budynku gminy. Sądzę, że najlepiej w bibliotece.

Загрузка...