Nöjd powiedział:
– Jeśli mam być szczery, a zawsze jestem, Sigbrit nie żyje, a sytuacja Folkego jest nie do pozazdroszczenia. Nie wierzę w zbiegi okoliczności.
– Mówiłeś coś o jej mężu?
– Tak. To prawda. Jest kapitanem żeglugi, ale za dużo pije. Sześć lat temu zapadł na jakąś tajemniczą chorobę i został odesłany do domu z Ekwadoru. Nie zwolnili go, ale nie dostał zaświadczenia lekarskiego, więc nie mógł zamustrować się ponownie. Przyjechał tutaj i dalej pił, więc wkrótce się rozwiedli. Teraz mieszka w Malmö.
– Masz z nim jakiś kontakt?
– Tak. Niestety. Raczej fizyczny, można powiedzieć. I to dość eufemistycznie. Rzecz w tym, że to ona chciała rozwodu. On był przeciwny. Bardzo przeciwny. Ale ona postawiła na swoim. Długo byli małżeństwem, lecz on spędzał większość czasu na morzu. Przyjeżdżał do domu raz w roku i wtedy funkcjonowało to dobrze. Kiedy zamieszkali razem, doszło do kompletnej katastrofy.
– A teraz?
– Teraz jest tak, że kiedy się ostro spije, przyjeżdża tutaj, by pogadać. Ale nie ma o czym gadać i zwykle kończy się tak, że on ją łoi.
– Łoi?
Nöjd się roześmiał.
– To po skåńsku – rzekł. – Jak mówicie na to w Sztokholmie? Leje, prawda? W języku policyjnym nazywa się to awanturą domową. Co za okropne wyrażenie, swoją drogą. Awantura domowa. Tak czy owak, musiałem tam dwa razy pojechać. Za pierwszym razem przemówiłem mu do rozsądku. Ale drugi był gorszy. Musiałem dać mu w szczękę i zabrać go do aresztu. Sigbrit nie wyglądała wtedy najlepiej. Podbite oczy i brzydkie ślady na szyi.
Nöjd poprawił swój kapelusz safari.
– Znam Bertila Mårda. Upija się okresowo, ale nie jest taki zły, na jakiego wygląda. I myślę, że kocha Sigbrit. I jest zazdrosny. Ale nie sądzę, by miał jakiś bezpośredni powód. Nic nie wiem o jej życiu seksualnym, jeśli takowe prowadzi. Gdyby prowadziła, raczej bym o tym wiedział. Tu generalnie każdy wie wszystko o wszystkich. A ja chyba najwięcej.
– Co mówi sam Mård?
– Przesłuchiwali go w Malmö. Ma coś w rodzaju alibi na siedemnastego. Mówi, że był tamtego dnia w Kopenhadze. Płynął promem kolejowym „Malmöhus”, ale…
– Wiesz, kto go przesłuchiwał?
– Tak. Inspektor kryminalny Månsson.
Martin znał Pera Månssona od lat i całkowicie mu ufał. Odchrząknął i powiedział:
– Innymi słowy, sytuacja Mårda też nie jest najlepsza.
Nöjd podrapał psa za uszami i po chwili namysłu odpowiedział:
– Nie. Ale i tak o niebo lepsza niż Folkego Bengtssona.
– Jeśli w ogóle coś się stało.
– Ona zaginęła. Dla mnie to wystarczy. Nikt, kto ją zna, nie potrafi tego sensownie wyjaśnić.
– Jak ona właściwie wygląda?
– Wolę nie myśleć, jak wygląda teraz – odparł Nöjd.
– To tylko twoje spekulacje.
– Oczywiście. Mówię tylko to, co myślę. Normalnie wygląda tak.
Włożył rękę do kieszeni i wyjął dwie fotografie – zdjęcie paszportowe i zwinięte powiększenie w kolorze. Zanim podał zdjęcia, rzucił na nie okiem.
– Oba są dobre – powiedział. – Rzekłbym, że wygląda normalnie. Jak większość ludzi. To znaczy, całkiem atrakcyjnie.
Martin Beck długo im się przyglądał. Wątpił, czy Nöjd potrafiłby na nie spojrzeć jego oczami, co zresztą było niemożliwe z technicznego punktu widzenia.
Sigbrit Mård nie była atrakcyjna. Raczej dość brzydka i niezgrabna. Robiła natomiast z pewnością wszystko, by poprawić swój wygląd, co przeważnie daje niezbyt szczęśliwy rezultat. Miała nieregularne ostre rysy i przygnębiony wyraz twarzy. Zdjęcie paszportowe nie zostało jednak zrobione jak większość w fotomacie ani polaroidem, tylko w prawdziwym atelier. Poświęciła dużo czasu na makijaż i fryzurę, a fotograf z pewnością dał jej wiele próbek do wyboru. Drugie zdjęcie było amatorskie, ale kopia nie została zrobiona mechanicznie, tylko wywołana i wyretuszowana ręcznie. Ukazywało całą jej postać stojącą na nadbrzeżu, na tle dużego białego statku pasażerskiego z dwoma kominami. Patrzyła zmrużonymi oczami na słońce i pozowała w sposób jej zdaniem dla niej korzystny. Miała na sobie cienką zieloną bluzkę bez rękawów i plisowaną niebieską spódnicę, gołe nogi, a na ramieniu dużą plażową torbę w kolorach żółtym i pomarańczowym. Na nogach miała sandały na płaskim obcasie. Lekko wysuwała prawą stopę, unosząc piętę nad ziemią.
– To jest nowe – powiedział Nöjd. – Zrobione latem.
– Przez kogo?
– Przyjaciółkę. Pojechały razem na wycieczkę.
– Pewnie na Rugię. Widać prom kolejowy „Sassnitz”, prawda?
Nöjd osłupiał.
– Skąd ty do diabła to wiesz? – zapytał. – Chodź czasem przeprowadzałem kontrole paszportowe, kiedy brakowało personelu, nie rozróżniam tych promów. Ale masz rację. To jest „Sassnitz”, a one wybrały się na Rugię. Można popatrzeć na klify Stubbenkammer i na komunistów. Wyglądają zupełnie normalnie i wielu ludzi jest rozczarowanych. Jednodniowa wycieczka kosztuje tylko parę dych.
– Skąd masz to zdjęcie?
– Wziąłem z jej domu w czasie przeszukania. Przykleiła je taśmą do ściany. Sądzę, że to był dobry pomysł.
Przechylił głowę i spojrzał zmrużonymi oczami na fotografię.
– Dla mnie w porządku. Tak właśnie jak wygląda. Fajna babka.
– Nigdy nie byłeś żonaty? – zapytał nagle Martin Beck.
Nöjd od razu poweselał.
– Zaczynasz przesłuchanie? – powiedział i się roześmiał. – Bardzo gruntowne, jak mniemam.
– Przepraszam – wycofał się Martin Beck. – Głupie pytanie. Nie na temat.
Kłamał. Pytanie było na temat.
– Mogę odpowiedzieć. Chodziłem kiedyś z dziewczyną z Abbekås, niedaleko stąd. Zaręczyliśmy się. Niech mnie licho, ona była jak drapieżna roślina. Po trzech miesiącach miałem dość, a ona nie miała dość po pół roku. Potem mieszkałem tylko z psami. Uwierz mi, dobrze jest żyć bez żony. Kiedy człowiek się przyzwyczai, to ogromna ulga. Czuję to za każdym razem, kiedy się budzę. Ona zatruła życie trzem facetom. Teraz oczywiście ma już wnuki.
Przez chwilę milczał. Potem dodał:
– Trochę smutno nie mieć dzieci. Czasami. Ale wiele razy myślę wprost przeciwnie. Nawet jeśli czasem bywa dobrze, ogólnie jest coś nie tak z tym społeczeństwem. Nie chciałbym tu wychowywać dzieci. Pytanie, czy to w ogóle mogłoby się udać.
Martin Beck siedział bez słowa. Jego własny wkład w wychowanie sprowadzał się głównie do milczenia i pozwalania dzieciom rozwijać się w naturalny sposób. Sukces był połowiczny. Miał córkę, która wyrosła na porządnego, samodzielnego człowieka i wszystko wskazywało na to, że lubi ojca. Ale miał też syna, z którym nigdy się nie dogadywał. Szczerze mówiąc, nie przepadał za nim, a chłopak okazywał mu tylko nieufność, nieszczerość, a w późniejszym wieku nieskrywaną pogardę. Chłopak miał na imię Rolf. Większość prób nawiązania kontaktu kończyła się odpowiedzią: „Ojciec, nie warto z tobą gadać, bo i tak nic nie rozumiesz”. Albo: „Gdybym był pięćdziesiąt lat starszy, może coś by z tego wyszło. Nie żyjemy już w XIX wieku”. Albo: „Gdybyś chociaż nie był gliniarzem”.
Nöjd bawił się z psem. Potem zagdnął z lekkim uśmiechem:
– Czy teraz ja mogę zadać pytanie?
– Jasne.
– Czemu spytałeś, czy jestem żonaty?
– Z bezmyślności.
Po raz pierwszy, odkąd się spotkali, Nöjd był zupełnie poważny. I czuł się trochę dotknięty.
– Nieprawda. Wiem, że to nieprawda. I chyba się domyślam, dlaczego to zrobiłeś..
– Dlaczego?
– Bo uważasz, że nie znam się na kobietach.
Martin Beck odłożył fotografie. Szczerość przychodziła mu łatwiej, odkąd poznał Rheę.
– Okej – powiedział. – Masz rację.
– Dobrze – odrzekł Nöjd i zapalił z roztargnieniem następnego papierosa. – Bardzo dobrze. Dzięki. Być może masz rację.Jestem mężczyzną, który przeżył życie bez kobiet. Nie liczę matki, oczywiście, i tej rybaczki z Abbekås. Zawsze traktowałem kobiety jak zwyczajnych ludzi, zasadniczo podobnych do mnie i facetów w ogólności. Jeśli jednak istnieją jakieś subtelne różnice, mogłem je przeoczyć. Ponieważ wiem, że się nie znam przeczytałem dużo książek, artykułów i takich tam o równouprawnieniu kobiet, ale większość to głupoty. A reszta jest tak oczywista, że nawet Hotentot by zrozumiał. Na przykład równość płac czy dyskryminacja płciowa.
– Czemu akurat Hotentot?
Nöjd roześmiał się tak głośno, że pies zerwał się i zaczął go lizać po twarzy.
– Ktoś w radzie miasta powiedział, że Hotentoci to jedyna stara kultura, która przez dwa tysiące lat nie wynalazła koła. Bzdura, oczywiście. Nie muszę chyba mówić, z której partii jest ta osoba.
Martin Beck nie chciał tego wiedzieć. Nie zamierzał też pytać o poglądy polityczne samego Nöjda. Kiedy ludzie zaczynali mówić o polityce, stawał się niemy jak ryba.
Nadal milczał, kiedy w trzydzieści sekund później zadzwonił telefon. Nöjd podniósł słuchawkę i powiedział:
– Nöjd?
Ten drugi odpowiedział chyba czymś zabawnym.
– Tak, jestem, dosyć.
A później dodał z wahaniem:
– Tak, siedzi tutaj.
Martin Beck przejął słuchawkę i rzekł:
– Beck.
– Cześć, tu Ragnarsson. Wykonaliśmy setkę telefonów, żeby cię zlokalizować. Co się dzieje?
Jedną z uciążliwości bycia szefem komisji do spraw zabójstw stanowił fakt, że duże dzienniki miały ludzi, którzy sprawdzali, dokąd jeździ i w jakim celu. Aby to robić, musieli mieć płatnych informatorów w policji, co było irytujące, ale niewiele dało się z tym zrobić. Szczególnie poirytowany był naczelny komendant policji państwowej, a jednocześnie przerażony, że sprawa wyjdzie na jaw. Nie wyszła.
Ragnarsson był dziennikarzem, jednym z tych lepszych i rzetelniejszych, co wcale nie oznaczało, że jego gazeta należała do tych lepszych i rzetelniejszych.
– Czemu nie odpowiadasz? – zapytał Ragnarsson.
– Zaginął człowiek – odrzekł Martin Beck.
– Zaginął? Przecież codziennie ktoś ginie, a ty nigdzie nie jeździsz. Poza tym słyszałem, że Kollberg też jest w drodze. Gdzieś tu leży pies pogrzebany.
– Może. A może nie.
– Wyślemy tam paru ludzi. Bądź na to przygotowany. Tylko to chciałem powiedzieć. Wiesz, że nie chcę działać za twoimi plecami. Możesz mi zaufać. Cześć.
– Cześć.
Martin Beck potarł włosy u nasady. Ufał Ragnarssonowi, lecz nie jego reporterom, a najmniej jego gazecie.
Nöjd miał zamyślony wyraz twarzy.
– Pismak?
– Tak.
– Ze Sztokholmu?
– Tak.
– To teraz się rozniesie.
– Na pewno.
– Mamy tu również korespondentów lokalnych. Oni wiedzą wszystko. Ale są w porządku. W jakimś sensie lojalni. „Trelleborgs Allehanda” to dobra gazeta. Ale są jeszcze dzienniki z Malmö. Najgorszy jest „Kvällsposten”. Oraz „Aftonbladet” i „Expressen”.
– Niestety tak będzie.
– Niezłe jaja.
„Jaja” były łagodnym, potocznym wyrażeniem w Skånii. Dalej na północ brzmiały źle. Nöjd mógł tego nie wiedzieć. Albo po prostu się tym nie przejmował.
Martin Beck lubił Nöjda. Coś w rodzaju naturalnej przyjaźni. Powinno być dobrze.
– Co robimy?
– Ty decydujesz – odrzekł Martin Beck. – Tutaj ty jesteś ekspertem.
– Rejon Anderslöv. Tak, powinienem być. Chcesz trochę poznać okolicę? Samochodem. Ale nie weźmiemy radiowozu. Mój jest lepszy.
– Ten pomidorowy?
– Właśnie. Wszyscy oczywiście go znają. Ale ja go wolę. Jedziemy?
– Jak chcesz.
W samochodzie rozmawiali o trzech sprawach.
O pierwszej Nöjd z jakiegoś powodu wspomniał dopiero teraz.
– To jest poczta, a teraz mijamy przystanek autobusowy. Sigbrit widziano ostatni raz mniej więcej w tym miejscu.
Zwolnił i się zatrzymał.
– Świadek widział coś jeszcze.
– Co?
– Folkego Bengtssona. Nadjechał swoją ciężarówką, zwolnił i zatrzymał się, mijając Sigbrit. Wyglądało to dość naturalnie. Wracał samochodem do domu. Znali się i byli sąsiadami. Wiedział, że czeka na autobus, i zaproponował, że ją podwiezie.
– Co to za świadek?
Nöjd zabębnił palcami w kierownicę.
– Starsza pani stąd. Nazywa się Signe Persson. Kiedy się dowiedziała, że Sigbrit zaginęła, przyszła i powiedziała nam, że szła wtedy drugą stroną ulicy. Widziała Sigbrit i w tej samej chwili z przeciwnej strony nadjechał Bengtsson. Zahamował i się zatrzymał. Britta była wtedy sama na komisariacie i powiedziała, że najlepiej będzie, jeśli pani Persson wróci i porozmawia ze mną. Następnego dnia rzeczywiście przyszła i z nią rozmawiałem. Opowiedziała z grubsza to samo. Że widziała Sigbrit i Folke się zatrzymał. Zapytałem więc, czy naprawdę widziała, jak samochód się zatrzymuje i Sigbrit wsiada.
– I co odpowiedziała?
– Że nie chciała się odwracać i przyglądać, żeby nie wyjść na ciekawską. To była niedorzeczna odpowiedź, bo akurat to babsko jest chyba najbardziej wścibskie w całej okolicy. Kiedy ją delikatnie przycisnąłem, powiedziała, że odwróciła głowę w chwilę później i nie zobaczyła już ani Sigbrit, ani ciężarówki. Pogadaliśmy o tym i owym i po chwili powiedziała, że nie jest pewna. Że nie chce obgadywać ludzi. Ale dzień później spotkała jednego z moich ludzi w Konsumie i stwierdziła z całą stanowczością, że widziała, jak Bengtsson się zatrzymuje i Sigbrit wsiada. Jeśli będzie obstawać przy tej wersji, Folke Bengtsson jest rzeczywiście zamieszany w zaginięcie.
– A co mówi sam Bengtsson?
– Nie wiem. Nie rozmawiałem z nim. Dwóch śledczych z Trelleborga tam pojechało, ale nie zastali go w domu. Potem zapadła decyzja, żeby wezwać tu was, a mi dano do zrozumienia, żebym nic nie robił. Nie uprzedzał biegu wypadków, że tak powiem. Nie spieszył się i czekał na ekspertyzę. Nie napisałem nawet normalnego protokołu z przesłuchania Signe Persson. Nie sądzisz, że to zaniedbanie?
Martin Beck nie odpowiedział.
– Ja uważam, że to cholerne zaniedbanie – rzekł Nöjd i zachichotał. – Ale trochę się boję Signe Persson. Była zamieszana w najgorszy przypadek, jaki miałem. To się zdarzyło pięć lat temu. Powiedziała, że sąsiadka otruła jej kota. Zgłosiła to formalnie na policję, więc musieliśmy się tym zająć. Wtedy ta druga baba doniosła na Signe Persson, że kot zabił jej papużkę. Wykopaliśmy truchło kota i wysłaliśmy do Helsingborga. Nie znaleźli żadnej trucizny. Wtedy Signe powiedziała, że ta druga kupiła dwa cygara w sklepie tytoniowym i je ugotowała. Czytała w jakimś tygodniku, że jeśli gotuje się cygara wystarczająco długo, powstają kryształki nikotyny, które są śmiertelnie trujące i nie zostawiają żadnych śladów. Sąsiadka rzeczywiście kupiła dwa cygara, ale twierdziła, że dla gości i oba wypalił jej brat. Ja zapytałem, jak kot mógł zabić papużkę, która zawsze siedzi w klatce. Wtedy powiedziała, że Signe poszczuła kota, żeby śmiertelnie wystraszył ptaka, ponieważ ten umiał mówić i powtarzał nieprzyjemną prawdę. Signe potwierdziła, że papużka co najmniej pięć razy nazwała ją kurwą. Miałem wtedy cholernie ambitnego aspiranta. Zbadał teorię z cygarami i doszedł do wniosku, że jest to możliwe i że jeśli ofiara była nałogowym palaczem, nie da się wykazać otrucia. Kiedy Signe przyszła dziesiąty czy dwunasty raz, zapytałem ją, czy jej kot palił cygara. Nie mówiła mi potem dzień dobry przez kilka lat. Sprawa została umorzona, a tamten aspirant siedział w domu i gotował cygara, aż go wylali z roboty. Przeniósł się potem do Eslöv i został wynalazcą.
– Wynalazł coś?
– Słyszałem tylko, że ubiegał się o patent na nocnik z błyszczącym brzegiem i wykrywacz nikotyny, który miauczał po zanurzeniu w zatrutym kapuśniaku. Kiedy mu się nie udało, próbował go przerobić na mechanicznego kota działającego na baterie.
Nöjd spojrzał na zegarek i powiedział:
– Więc to była atrakcja numer jeden. Przystanek autobusowy. Prócz tego historia o świadku Signe Persson i człowieku, któremu złamał życie kot palący cygara. Muszę przyznać, że w głębi duszy się nie cieszę, kiedy Signe Persson jest głównym świadkiem w sprawie. Lepiej się już stąd zbierajmy. Za chwilę nadjedzie autobus.
Wrzucił bieg i zerknął w lusterko wsteczne.
– Za nami jedzie jakiś wóz. Zielony fiat z dwoma facetami w środku. Czekali już tutaj, kiedy przyjechaliśmy. Pokażemy im okolicę?
– Bardzo chętnie.
– To interesujące być śledzonym – rzekł Nöjd. – Dla mnie zupełnie nowe doświadczenie.
Jechał z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę, ale drugi samochód nawet nie próbował go wyprzedzać.
– Domy wyżej na prawo to Domme. Mieszkają tam Sigbrit Mård i Folke Bengtsson. Chcesz tam pojechać?
– Może nie teraz. Czy technicy zrobili dokładne badania kryminalistyczne?
– U Sigbrit? Raczej nie. Byliśmy się tam rozejrzeć i zabrałem to zdjęcie ze ściany nad jej łóżkiem. Zostawiliśmy pewnie parę odcisków palców.
– Gdyby nie żyła…
Martin Beck urwał. Pytanie było dość głupawe.
– I gdybym ja ją zabił, co zrobiłbym z ciałem? Myślałem nad tym. Jest jednak zbyt wiele możliwości. Mnóstwo grot w marglowych skałach i walące się stare chaty. Budynki gospodarcze i rudery. Długie pobrzeże Bałtyku, puste domki letnie. Las i wiatrołomy, chaszcze, rowy i inne cholerstwo.
– Las?
– Tak, wyżej koło Börringesjön. Policja co roku ćwiczyła tam strzelanie na polance na wschodnim brzegu. Po sztormie w roku sześćdziesiątym ósmym jest tam teraz taki kipisz, że nie da się wjechać czołgiem. Usunięcie tych wiatrołomów zajmie sto lat. Poza tym… Masz zresztą mapę w schowku.
Martin Beck wyjął i rozłożył mapę.
– Teraz jesteśmy w Alstad, na drodze sto jeden, i jedziemy w kierunku Malmö. Dalej możesz się zorientować sam.
– Cały czas będziesz jechać tak wolno?
– Jasne, że nie. Rozkojarzyłem się. Chciałem tylko sprawdzić, czy ci spryciarze jadą za nami.
Nöjd skręcił w lewo. Zielony samochód zrobił to samo.
– Nie jesteśmy już w rejonie Anderslöv – powiedział. – Ale niedługo tam wrócimy.
– Co chciałeś powiedzieć wcześniej? Poza tym?
– Tak, poza tym wszyscy sądzą, że ktoś zabrał Sigbrit Mård samochodem. No i mamy świadka, który to potwierdza. Jeśli spojrzysz na mapę, zobaczysz, że ten okręg przecinają trzy główne drogi. Stara droga krajowa, z której właśnie wyjechaliśmy, dziesiątka prowadząca wzdłuż pobrzeża z Trelleborga do Ystad i dalej do Simrishamn, no i kawałek nowej europejskiej czternastki, która łączy się z promem z Polski w Ystad i prowadzi do Malmö, a dalej Bóg wie dokąd. Poza tym mamy sieć mniejszych dróg, które nie mają sobie podobnych w całym kraju.
– Zauważyłem – rzekł Martin Beck.
Tradycyjnie zaczynał odczuwać objawy choroby lokomocyjnej. Nie przeszkodziło mu to jednak w studiowaniu krajobrazu, przez który jechali. Nigdy wcześniej nie był w tej części Szwecji i wiedział o niej tylko tyle, ile pamiętał ze starych filmów Edvarda Perssona. Południowa równina ma w sobie jakieś miękkie, falujące piękno, to coś więcej niż gęsto zaludniona wiejska idylla, szczególna część kraju z rodzajem integralnie wbudowanej harmonii.
Przyszło mu nagle do głowy kilka zdań wyrwanych z kontekstu powszechnych utyskiwań, że w kraju dzieje się coraz gorzej. Szwecja to zły kraj, ale przynajmniej cholernie piękny. Ktoś to powiedział lub napisał, ale nie pamiętał już kto.
Nöjd mówił dalej:
– Okręg Anderslöv jest trochę specyficzny. Kiedy nie siedzimy w papierach, pracujemy głównie w terenie. Wyjeżdżamy na przykład osiemdziesiąt tysięcy kilometrów rocznie radiowozem. W samym miasteczku mieszka około tysiąca ludzi, a w całym obwodzie nie więcej niż dziesięć tysięcy. Ale mamy też dwadzieścia pięć kilometrów plaży i latem ludność zwiększa się do ponad trzydziestu tysięcy. Możesz więc sobie wyobrazić, ile kwater stoi pustych o tej porze roku. Mówię teraz o ludziach, których znamy i potrafimy jakoś zlokalizować, mogę jednak oszacować, że nie mamy żadnej kontroli nad około pięcioma-sześcioma tysiącami ludzi, którzy mieszkają w domach do rozbiórki lub przyczepach kempingowych i którzy przez cały czas gdzieś się przenoszą, a na ich miejsce przychodzą inni.
Martin Beck patrzył na bielony wapnem kościół niezwykłej urody. Nöjd podążył za jego wzrokiem i powiedział:
– Dalköpinge. Jeśli cię interesują ładne kościoły, mogę ci pokazać co najmniej trzydzieści. W całym okręgu oczywiście.
Dojechali do nabrzeżnej drogi i skręcili na wschód. Morze było szaroniebieskie i spokojne, na linii horyzontu stały statki handlowe.
– Chcę więc powiedzieć, że jeśli Sigbrit nie żyje, są setki miejsc, w których może się teraz znajdować. A jeśli zabrał ją samochód, Folkego czy jakiś inny, jest spora szansa, że w ogóle nie ma jej w rejonie. A w takim przypadku możliwości są tysiące.
Popatrzył na morski brzeg i rzekł:
– Pięknie, prawda?
Ewidentnie był typem lokalnego patrioty. I nie bez powodu, pomyślał Martin Beck.
Minęli Smygehuk. Zielony fiat wiernie im towarzyszył.
– Smygehamn – oznajmił Nöjd. – Za moich czasów nazywał się Östra Torp.
Wioski leżały jedna obok drugiej. Beddingestrand. Skateholm. Wsie rybackie, częściowo przekształcone w nadmorskie kąpieliska, ale nadal ładne. Żadnych wieżowców ani luksusowych hoteli.
– Skateholm – powiedział Nöjd. – Wjeżdżamy w rejon policyjny Ystad. Zawiozę cię do Abbekås. To jest Dybeck. Cholernie grząskie. Najgorszy odcinek całego wybrzeża. Ona może leżeć gdzieś tutaj w bagnie. Jesteśmy już w Abbekås.
Nöjd jechał powoli przez wieś.
– Tutaj mieszkała ta dziewczyna – mówił. – Ta, która określiła mój stosunek do kobiet. Chcesz popatrzeć na port?
Martin Beck nie pofatygował się z odpowiedzią.
Był to mały rybacki port z ławkami, na których opowiadano sobie fantastyczne historie. Paru facetów w żeglarskich czapkach z daszkiem. Trzy łodzie rybackie. Stosy skrzynek na śledzie i sieci rozwieszone do suszenia.
Wyszli z samochodu i usiedli na palach do cumowania łodzi. Mewy krzyczały nad falochronem.
Zielony fiat zatrzymał się dwadzieścia metrów dalej. Mężczyźni wciąż siedzieli z przodu.
– Poznajesz ich? – zapytał Martin Beck.
– Nie – odparł Nöjd. – Młodzi chłopcy. Jeśli czegoś chcą, mogą tu podejść i pogadać. Musi być strasznie nudno tak siedzieć i się gapić.
Martin Beck nie odpowiedział. On sam był coraz starszy, a dziennikarze coraz młodsi. Kontakty pogarszały się z każdym rokiem. Poza tym policja przestała być popularna, jeżeli kiedykolwiek była. Osobiście Martin Beck nie uważał, że ma powód wstydzić się swojej pracy, ale znał wielu kolegów, którzy powinni.
– Tyle o mnie i o kobietach – powiedział Nöjd.
– Odniosłem wrażenie, że bardzo mało wiemy o Sigbrit Mård. Wiemy, jak wyglądała, gdzie pracowała, i że nigdy nie robiła wokół siebie zamieszania. Wiemy, że jest bezdzietną rozwódką. I to z grubsza wszystko. Czy myślałeś o tym, że jest w wieku, kiedy kobiety stają się sfrustrowane, zwłaszcza jeśli nie mają dzieci, bliskiej rodziny czy jakiejś pasji? Wchodzą w klimakterium i zaczynają czuć się staro. Sądzą, że mają nieudane życie w ogóle, a seksualne w szczególności, i często popełniają głupstwa. Interesują się młodszymi mężczyznami i angażują w wariackie związki. Często bywają wykorzystywane, materialnie lub uczuciowo.
– Dzięki za wykład – powiedział Nöjd.
Podniósł z ziemi kawałek deski i rzucił do wody. Pies wskoczył z pluskiem, by ją aportować.
– Pięknie – mruknął Nöjd. – Teraz jeszcze bardziej uświni tylne siedzenie. Chciałeś przez to powiedzieć, że Sigbrit prowadziła ukryte życie seksualne czy coś w tym rodzaju.
– Chciałem powiedzieć, że to możliwe. Że musimy zbadać jej życie prywatne. W tym sensie. Bo mimo wszystko istnieje możliwość, że po prostu zwiała z facetem młodszym o siedem czy osiem lat. Uciekła od wszystkiego, żeby przez chwilę poczuć się szczęśliwa. W takim przypadku może to potrwać dwa tygodnie lub kilka miesięcy.
– Porządnie sobie zaszaleć – rzekł Nöjd.
– Albo porozmawiać z kimś, z kim myślała, że ma dobry kontakt.
Nöjd przechylił głowę i złośliwie się uśmiechnął.
– To jest jakaś teoria – stwierdził. – Ale w nią nie wierzę.
– Dlatego, że nie pasuje do wzorca.
– Właśnie. Cholernie nie pasuje do wzorca. Masz jakieś plany? A może to aroganckie pytanie?
– Chcę zaczekać na Kollberga. Potem odbyć nieformalną pogawędkę z Folkem Bengtssonem i Bertilem Mårdem.
– Chętnie się przyłączę.
– Tak. Nie wątpię.
Nöjd się roześmiał. Potem wstał, podszedł do zielonego samochodu i zastukał w przednią boczną szybę. Kierowca, młody mężczyzna z rudą brodą, opuścił ją i spojrzał pytającym wzrokiem.
– Wracamy już do Anderslöv – powiedział Nöjd. – Ale pojadę przez Källstorp, żeby odebrać jajka od brata. Wyjdzie taniej dla pisma, jeśli wy wrócicie przez Skivarp.
Fiat pojechał za nimi i nadzorował odbieranie jajek.
– Wyraźnie nie mają zaufania do policji – stwierdził Nöjd.
Poza tym tamtego dnia, w piątek drugiego listopada, nie wydarzyło się nic szczególnego.
Martin Beck złożył obowiązkową wizytę w Trelleborgu, gdzie spotkał się komendantem i komisarzem, który był szefem wydziału kryminalnego. Pozazdrościł komendantowi pokoju z widokiem na morze.
W samej sprawie nie miał nic do powiedzenia.
Sigbrit Mård zaginęła siedemnaście dni temu, a oni wiedzieli tylko tyle, ile plotkowano w Anderslöv.
Z drugiej strony w każdej plotce tkwi ziarno prawdy.
Nie ma dymu bez ognia.
Frazesy.
Wieczorem odbył rozmowę z Kollbergiem, który powiedział mu, że nienawidzi prowadzić samochodu i zamierza przenocować w Växjö. Potem zapytał:
– Jak tam jest w tym Anderstorp?
– Anderslöv.
– Ach tak.
– Dość przyjemnie, tylko śledzą nas dziennikarze.
– Włóż mundur, to będą mieli większy respekt.
– Zamknij się – burknął Martin Beck.
Potem zadzwonił do Rhei, ale nie odbierała. Spróbował znowu godzinę później i potem jeszcze raz, zanim poszedł spać.
Była już w domu.
– Próbowałem się do ciebie dodzwonić przez cały wieczór – powiedział.
– Aha.
– Co robisz?
– Nie twoja sprawa – odparła wesoło. – A ty co robisz?
– Sam nie wiem. Zaginął człowiek.
– Ludzie nie mogą tak po prostu zaginąć. Powinieneś o tym wiedzieć jako policjant.
– Chyba cię kocham.
– Przecież wiem – odparła zadowolona. – A tak w ogóle to byłam w kinie, a potem poszłam do Butlera coś zjeść.
– Dobranoc.
– Nic więcej ode mnie nie chcesz?
– Tak, ale nie teraz.
– Śpij dobrze, kochanie – powiedziała i odłożyła słuchawkę.
Martin Beck nucił pod nosem, myjąc zęby. Gdyby ktoś to słyszał, brzmiałoby pewnie dość osobliwie.
Następnego dnia było święto. Dzień Wszystkich Świętych. Można było je na kogoś zmarnować. Na przykład na Månssona w Malmö.