Manitou! Duchu o wielkim sercu,

Roztaczasz władzę nad światem —

Pokieruj więc moją dłonią,

By nie zadrżała. Aby wróg

Pozostawił w stepie swe kości.

Zabierz z mej duszy litość i strach.

Manitou!

Pozwól szakalom ograbić z ciała mych wrogów.

(z pieśni wojennych)


Tego dnia wioska przybrała odświętny wygląd. Wodzowie przywdziali pióropusze, najbogatsze stroje, wojownicy znaczyli czerwoną farbą blizny po ranach, mówiące o dzielności i męstwie. Każdy z nich wpinał we włosy taką ilość orlich piór, jaką ilością wielkich czynów mógł wsławić historię swego życia.

My, Młode Wilki, tak jak wszyscy pomalowaliśmy twarze w biało-niebie-skie pasy, w barwy powitalne. We włosy wpinaliśmy też pióra, tylko że sowie. Krążyliśmy wokół wojowników starając się pochwycić rzucane skąpo słowa, męcząc się własną niewiedzą i niepokojem, którego nawet starsi nie umieli ukryć. Tym bowiem razem — choć mężczyźni i chłopcy malowali się w barwy powitalne i stroili w najbardziej odświętne stroje — czekaliśmy na gości bez pieśni i uśmiechu. Czekaliśmy z nienawiścią. Kobiety znikły w namiotach, żadna dziewczyna nie wplotła w swe warkocze kolorowych rzemyków.

Do wioski bowiem mieli przybyć wysłannicy białych. O to prosił Wap-nap-ao naszych posłów, aby móc porozumieć się z całą Radą Starszych, i Rada Starszych zezwoliła na to. Każdego gościa — nawet wroga — należało witać podług obyczajów wolnego plemienia. Dlatego wojownicy i Młode Wilki przybrali stroje odświętne.

Gorzkie to jednak miało być święto.

Nigdy jeszcze za mego życia nie gościliśmy w wiosce białych z Królewskiej Konnej. Po raz pierwszy miałem ujrzeć mężów o bladej skórze, tak jak i Sowa, i inni moi rówieśnicy. Byliśmy bardziej niespokojni niż przed spotkaniem z szarym niedźwiedziem. Wiedzieliśmy, że białych jest więcej niż ziaren piasku w rzece i liści na drzewach puszczy. Nie umieliśmy pozbyć się swego niepokoju, tym bardziej że ojciec wydał rozkazy, które całemu powitaniu od pierwszej chwili nadały groźne znaczenie. Były jak rozkazy przed bitwą. Miały chronić przed przebiegłością białych, przed ich zawsze zbyt ciekawymi oczami — dlatego połowę namiotów zwinięto, połowę tabunu koni wyprowadzono za skalne załomy do Doliny Słonej Ziemi. W pozostałych namiotach nakazano się ukryć wszystkim kobietom i dziewczętom, część zaś wojowników odeszła wraz z końmi. Tylko wszystkie Młode Wilki pozostały, kazano im nawet kręcić się wokół białych przez cały czas. „Im więcej widać małych chłopców — powiedział na radzie Owases — tym bardziej bezbronni wydają się wojownicy plemienia”.

Wodzowie ośmiu naszych szczepów przybyli już i wypoczywali w przeznaczonych dla nich namiotach. Kobiety kończyły przygotowania do uczty na przyjęcie obcych. Z uciętych u szczytu brzózek zwisały uwiązane za tylne nogi zabite młode jelenie. Brzózki zwieszały się łukiem nad ogniskiem — w miarę jednak jak mięso dopiekało się i stawało się coraz lżejsze, brzózki prostowały się unosząc pieczeń w górę. Dziewczęta wędziły na drewnianych drabinkach wielkie jesiotry o białym mięsie. Jakaż wspaniała byłaby to uczta, gdyby miało się ją odbyć z prawdziwymi przyjaciółmi! Bo w końcu — nawet myśl o Wap-nap-ao nie mogła przytłumić całej piękności snujących się nad osadą zapachów soczystej pieczeni i wędzonych ryb.

Koło południa usłyszeliśmy tętent konia. Do wioski wpadł na spienionym mustangu Żółty Mokasyn. Przed namiotem ojca gwałtownie ściągnął cugle i nie zsiadając z konia wykrzyknął:

— Wap-nap-ao umakhanaucz! Biała Żmija już nadchodzi! Potem ściągnął cugle, aż tańczący koń wspiął się na tylne nogi, i skręciwszy go w miejscu, pomknął z powrotem.

A więc mieliśmy ujrzeć za chwilę posłów białych ludzi z Królewskiej Konnej, a przede wszystkim mieliśmy ujrzeć największego wroga naszego plemienia, samego Wap-nap-ao. Imieniem tego człowieka matki straszyły dzieci, a wojownicy wspominali o nim ze złym błyskiem w oczach. Mieliśmy go więc wreszcie ujrzeć — Sowa i ja.

Pamiętaliśmy dobrze, kiedy po raz pierwszy dobiegło nas imię Wap-nap-ao. Sięgaliśmy wtedy wzrostem Owasesowi zaledwie do pasa. Ale od tego czasu wiele razy Key-wey-keen zmienił kierunek swego biegu i wiele razy śnieg przykrył puszcze swym białym milczeniem. Owasesowi zaglądamy dziś już prosto w oczy, mięśnie nasze stwardniały i coraz bardziej stają się odporne na ból i zmęczenie. Nie tak odległy nawet jest już czas naszego wtajemniczenia. I dopiero teraz mamy wreszcie ujrzeć po raz pierwszy Wap-nap-ao…

Ojciec wraz z czarownikiem wyszli już przed namiot wodzowski i zasiedli na rozłożonej skórze niedźwiedziej. Stojąc wraz z Sową u wejścia naszego tipi widzieliśmy wyraźnie ich chmurne twarze.

Na skraju puszczy ukazali się jeźdźcy. Prowadził ich Tapto. Po jego lewej stronie jechał mężczyzna w czerwonej bluzie i dziwacznym nakryciu głowy. Tuż za nim jechał Owases pochylony Jak zwykle nad końskim karkiem. Był tam jeszcze Złamany Nóż i dwaj biali w czerwonych bluzach.

Kobiety i dziewczęta skryły się w namiotach, bębny biły głucho, orszak zbliżał się szybkim kłusem. Gdy wymijali nas, ujrzałem twarz Owasesa i po raz pierwszy na tej twarzy ujrzałem coś innego niż obojętność. Owases, sam Owases nie umiał tym razem skryć bólu i smutku w oczach. Wargi krzywił tak pogardliwie, jakby gardził gośćmi, nami, nawet sobą.

A biali? Pierwszy z nich, jadący wraz z bratem, dorównywał wzrostem naszym wojownikom. Twarz miał podobną nawet do naszych — ostrą jak nóż, o głęboko zapadniętych oczach. Tylko włosy świeciły mu jasno, prawie tak jasno, jak złote włosy mojej matki. Twarz miał nieruchomą. Nie umiał jednak patrzeć spokojnie i prosto. Jego oczy szybko biegały wśród namiotów, przeliczyły stado koni, prześliznęły się P° nas. Węszył tymi oczami jak głodny sparszywiały wilk. Był jednak groźny. Czuło się w nim siłę i odwagę mężczyzny, i groźniejszą jeszcze chytrość-

Natomiast na widok dwu pozostałych wzruszyliśmy ramionami — mieli białą błyszczącą skórę, a pod nią tylko tłuszcz, twarze zaokrąglone, jak twarze łakomych chłopców, okrągłe ramiona, okrągłe łokcie i kolana, jakby nie znali innego życia niż wylegiwanie się w swoich namiotach. Gdzie były ich mięśnie, gdzie ich blizny wojenne i barwy powitalne na twarzach? My przystroiliśmy się na ich przybycie w biało-niebieskie pasy, a oni? Mieli twarze gołe i bezwstydnie białe. Jakże ich chowano? Czego uczył ich nauczyciel! Czułem, że porywa mnie gniew. Sowa też parsknął pogardliwie.

— Dlaczego nasi obawiają się tych tłustych szczurów?

— Nie wiem — mruknąłem. — Teraz nie wiem. Może dlatego, że jest ich wielu… mówią, że jest ich bardzo widu. Ale przecież jeden wasz wojownik da sobie radę z pięcioma takimi prosiętami.

Sowie to było mało.

— Z dziesięcioma — powiedział z naciskiem.

Patrzyliśmy śladem jeźdźców mrużąc pogardliwie oczy. Zbyt wiele niepokoju kryło się w uprzednim oczekiwaniu, by teraz, ujrzawszy zwykłych, tłustych ludzi, nie śmiać się właśnie z pogardą.

Myśleliśmy, że zjawią się ogromni i groźni wojownicy — olbrzymi o potężnych ramionach i oczach krwawych jak u szarego niedźwiedzia. Tymczasem przybyli do nas mężczyźni bardziej podobni do starych tłustych kobiet niż do prawdziwych wojowników. Jednego z nich należało się obawiać — to widać było od razu. Ale dwaj pozostali? Czy najlepsza nawet broń może zastąpić silne ramię i bystre oko? Zapomnieliśmy wtedy o wszelkich dawnych strachach. „Zobaczymy — myślałem sobie — zobaczymy, co powiedzą ci biali, kiedy my dorośniemy i ujmiemy broń wojowników w swoje ręce”.

Przybysze podjechali już do siedzącego przed namiotem ojca, zsiedli z koni i pozdrowili go unosząc prawą dłoń do góry. Wokół ojca i czarowriika zebrało się sporo mieszkańców wioski, ale wbrew wszelkim zwyczajom widać tu było przede wszystkim naszych rówieśników — Młode Wilki. Widać było zatem, że choć posłów przyjmują najwybitniejsi z plemienia, to jednak przyjmują ich bez szacunku.

Przepchnęliśmy się z Sową w pobliże siedzących, tak by dobrze widzieć twarze białych. W tej zaś właśnie chwili ten z posłów, który jechał przodem wraz z Tanto, przemówił — i to przemówił naszym językiem. Brzmiał w jego ustach twardo, ale przymknąwszy oczy można by było sądzić, że to mówi ktoś z naszych:

— Witaj, Wodzu Wysoki Orle — zaczął. — Przybyłem do ciebie od Wielkiego Białego Ojca, który cię pozdrawia i pyta o twoje zdrowie.

— Powiedz mu, Wap-nap-ao — odpowiedział ojciec — że Wysoki Orzeł oddycha powietrzem wolnej puszczy i dlatego czuje się zdrowy.

A więc to był Wap-nap-ao? To był on właśnie! Ów jedyny biały podobny do naszych wojowników. Człowiek o suchej twarzy i wielkich, silnych ramionach. To był Biała Żmija?

Patrzyłem nań nie czując niczego, nie słysząc żadnej własnej myśli, poza nienawiścią. Co uczynić? Czy nie lepiej będzie złamać wszelkie prawa plemienia i wypuścić strzałę prosto w serce ścigającego nas od lat wroga? Zginąłbym wtedy na rozkaz własnego ojca. Ale przede mną zginąłby Wap-nap-ao i może plemię mogłoby żyć spokojnie!

Czy jednak żyje na świecie tylko jedna Biała Żmija? „Jest ich tyle, ile gwiazd na sierpniowym niebie” — powiadał Tanto.

I dopiero w tej chwili zrozumiałem, że śmieszna była nasza pogarda wobec dwu tłustych posłów z Królewskiej Konnej. Wojownicy naszego plemienia umieli walczyć — i cóż z tego? Wolnemu plemieniu Szewanezów pozostało już tylko jedno — ucieczka. Obrona i ucieczka. Ucieczka tak ostateczna, jak bieg starego łosia przez zimową puszczę, okrążonego przez stado głodnych wilków.

Nie chciałem już słuchać, o czym radzą. Nie chciałem słyszeć, jak ojciec spokojnym głosem wita człowieka, który od wielu lat jest przywódcą goniących nasze plemię wilków, który zabił Szybką Strzałę i wojownika z rodu Tanów, który już przed laty przyczynił się do śmierci wielu innych.

Podszedłem do koni białych. One też różniły się od naszych. Były wyższe, o prostych i cienkich nogach, szybsze więc, lecz mniej wytrzymałe niż nasze mustangi. Miały też ładniejsze łby. Ale i one nie mogły porwać serca. Były zbyt delikatne, zbyt słabe, źle zniosłyby wędrówki po puszczy, mrozy i burze wiosenne.

Jaka w tym wszystkim kryła się tajemnica? Jak to się działo, że ludzie słabi, jeżdżący na ładnych i równie słabych koniach, byli siłą, przed którą drżało plemię Szewanezów? Nie mogłem tego pojąć. Wstyd łamał mi serce. Czy złe duchy są na ich usługach? Kto znosi im ową broń i w czym kryje się siła, której brak ich mięśniom?

Pod największym namiotem kilka kobiet przygotowywało ucztę. Rozstawiły przy rozłożonych derkach gliniane miśki, łyżki rzeźbione z rogów i noże.

Przy każdej misie leżał przygotowany skórzany woreczek z tytoniem.

Powitanie posłów przez ojca trwało krótko. Odezwał się bęben zwołujący na ucztę.

Pierwsi nadeszli biali, których prowadził Tanto, potem zaczęli się schodzić wodzowie szczepów — Leżący Niedźwiedź, o którym powiadano, że gołymi rękami udusił niedźwiedzia, Czarna Dłoń, kroczący krokiem lżejszym od kroku pumy, i najsłynniejszy myśliwy wszystkich szczepów, najmłodszy z wodzów plemienia, Złamany Bełt. Przybyli też naczelnicy Czikornów, Wiczminsów i Kapotów. Na koniec zjawili się ojciec wraz z Gorzką Jagodą. Oni jednak nie brali udziału w uczcie dbając jedynie o to, by nikomu z gości nie zabrakło niczego.

Udało się nam wraz z Sową przysiąść blisko białych. Odechciało mi się już zabawy w kpiny z przybyszów, czym zajmowali się wszyscy chłopcy — choć za zbyt wyraźne i głośne śmiechy Owases karał natychmiast pasem. Nie miałem też ochoty najedzenie. Patrzyłem na białych. Po prostu patrzyłem na Wap-nap-ao. Nie rozumiałem niczego i nie chciałem niczego już rozumieć.

Siedzący obok niego Tanto również nie tknął jedzenia, choć mogło to nawet obrazić gości. Biali jednak nie zwracali na nic uwagi. Widać było wyraźnie, że smakują im pieczone żebra jelenia.

Uczta skończyła się z pierwszym zmrokiem.

Ojciec kazał rozpalić ognisko. Wtedy Niebieski Ptak, pomocnik Gorzkiej Jagody, położył przed czarownikiem wielką fajkę, kalumet przyjaźni, zdobiony w rzeźby ptaków i zwierząt, przybrany pękiem piór białej orlicy — znakiem braterstwa. Spuściłem oczy. Nie chciałem patrzeć na znak braterstwa, który ma przejść z rąk czarownika Szewanezów w ręce Wap-nap-ao, Białej Żmii, choćby to miało oznaczać tylko tyle, że białym posłom nie grozi dziś w naszej wiosce żadne niebezpieczeństwo.

Nastała cisza. Wszyscy czekali. Mimo wszystko nie wiadomo jeszcze było, czy Gorzka Jagoda rozpali fajkę przyjaźni, czy w ostatniej nawet chwili — za podszeptem duchów — odmówi tego. Gzy odbędzie się narada, czy też biali odejdą po uczcie bez słowa?

Czarownik trwał w bezruchu. Nie wytrzymałem, otwarłem znów oczy, tak jak wszyscy wpatrywałem się w nieruchomą twarz Gorzkiej Jagody. W rosnącej ciszy słyszałem niemal stukot ludzkich serc. Wodzowie czekali w bezruchu. Wap-nap-ao również nie drgnął nawet. Tamci dwaj jednak zaczęli się rozglądać, zaczęli nawet coś szeptać do siebie. Wiercili się jak skunksy, jak śmierdzące tchórze. W końcu jeden z nich powiedział coś głośno, ośmielił się nawet splunąć, ale właśnie Wap-nap-ao uciszył go jednym gestem — biały natychmiast zamilkł. v.

Gorzka Jagoda wstał. Odezwał się głos bębna. Czarownik zaś wyciągnął przed siebie ręce, pochylił się nad ogniskiem tak, że jego dłonie dotknęły płomieni. Potem oczyszczone ogniem ramiona wzniósł w górę, przemówił:

— O Manitou, ty, co masz władzę nad wszystkimi i widzisz nas niedołężnych, pomóż nam, Wielki Duchu, powiedz, co mamy czynić. Prosimy ciebie, pomóż nam.

Stał tak przez chwilę szepcząc niezrozumiałe już słowa i zaklęcia. Wreszcie usiadł, ujął fajkę w ręce i małym czerwonym węglem rozpalił w niej tytoń. A więc narada odbędzie się!

Gdy ostatni z biorących w niej udział naczelników oddał kalumet z powrotem Gorzkiej Jagodzie, wszystkie oczy zwróciły się w stronę ojca. On miał przemówić pierwszy.

Głos ojca był spokojny.

— Co przywiózł biały brat dla czerwonych wojowników? — zwrócił się ojciec do Wap-nap-ao.

Wap-nap-ao otworzył torbę myśliwską i wyjął z niej biały kawał papieru. Podniósł go do góry. Powiedział:

— Oto Wielki Biały Ojciec przesyła wam ten mówiący papier, w którym oddaje wam nowe tereny łowieckie na południu. Tam nie będziecie głodować. Będziecie dostawali odzież i żywność za darmo. Biali i czerwoni wojownicy spotkali się niedawno w Kanionie Milczących Skał. Nikt nie wie, jacy to byli wojownicy. Białych zginęło trzech w kanionie, a jeszcze przedtem dwóch w puszczy. Ptaki, co latają nad słonymi skałami, opowiadały, że w plemieniu Szewanezów też umarli jacyś wojownicy, choć nikt nie wie, dlaczego. Wielki Biały Ojciec mógłby spytać, gdzie są jego słudzy, którym zabrano życie, mógłby przysłać wielkie zastępy wojowników i spalić całą puszczę. Ale Biały Ojciec jest łaskawy i jeśli Szewanezi zechcą się tam uczyć od białych uprawy ziemi i hodowli zwierząt, Biały Ojciec zapomni o tym, że zginęli jego wojownicy.

Umilkł na chwilę, jakby czekając na to, czy się ktoś odezwie. Nikt jednak nie zamierzał tego uczynić.

Wap-nap-ao ciągnął więc dalej:

— Jeżeli na piśmie Białego Ojca położycie swe znaki totemowe i zgodzicie się przejść na nowe tereny, dostaniecie także dużo pieniędzy, za które będziecie mogli kupić wiele dobrych rzeczy. Biały Ojciec nie chce żadnej waszej krzywdy. Jest szlachetny i łaskawy. Ale sprzeciwiać mu się nie wolno, bo wtedy nikt mu się nie oprze. Jego siła zmusi każdego do posłuszeństwa. I jeśli ktokolwiek spróbuje walczyć przeciw niemu, to w jego namiocie kobiety śpiewać będą żałobne pieśni, a on sam albo zginie, albo na wiele Wielkich Słońc zamieszka w kamiennym namiocie, do którego wejść można, ale z którego nie wychodzi się nigdy.

Wap-nap-ao nie syczał jak żmija. Jego głos nie był słaby. Czułem, że mówi człowiek, którego serce nie zna lęku. Oczy Wap-nap-ao odbijały czerwony blask ogniska.

Widziałem wyraźnie, że dwaj wodzowie, wódz Czikornów, Wyjący Wilk, i Wiczminsów, Dzika Wydra, opuścili głowy, jak gdyby znaleźli się w cieniu owego kamiennego namiotu. Zdawało się, że znowu nikt nie odpowie na zuchwałe słowa Białej Żmii. Dlaczego nikt tego nie czyni — dlaczego nie nazwie naszego wroga psem i szakalem? Czyżby wojownikom zamarły serca w piersiach?

Ale w końcu odezwał się głos Wielkiego Skrzydła. Drżący i wysilony głos starca, którego dłoń jest już za słaba, by zabić nawet ptaka, ale myśl mądra wielkim doświadczeniem.

— Oczy moje widziały wiele, uszy moje słyszały nieraz żałobne pieśni. Słyszały także pieśni zwycięstwa. Wap-nap-ao przychodzi do nas nie po raz pierwszy. Był już na radzie naszego plemienia, kiedy jeszcze chodziłem na łowy i przed moją dzidą uciekały szare niedźwiedzie. Już raz pokazywał plemieniu Szewanezów mówiący papier od Białego Ojca. A przed nim czynili to inni, starsi bracia Białej Żmii. Nieraz biali ludzie przychodzili, aby rozkazywać wolnemu plemieniu Szewanezów. Ich kości rozwlekły wilki po puszczy i po stepie, a plemię Szewanezów jest wolne. Wap-nap-ao był u nas już przed wielu Wielkimi Słońcami. Mówił to, co dziś. A plemię Szewanezów ciągle jest wolne, na plecach zaś Wap-nap-ao jest wielka blizna od mojej strzały. Wap-nap-ao był wtedy młodym wojownikiem, a moja ręka już słaba. Mimo to Wap-nap-ao uciekał przede mną. Czy Wap-nap-ao zapomniał o tym?

Były to słowa obraźliwe. Biały jednak tylko się uśmiechał.

— Ale jestem znowu tutaj — przemówił znowu — i póki nie usłuchacie, będę przychodził zawsze. Albo… albo przyjdzie ktoś inny nie z papierem, ale z wielkimi strzelbami, których jedna kula może roznieść i spalić całą wioskę. Plemię Szewanezów jest wolne. Ale wobec siły Białego Ojca jest jak najmniejszy ptaszek naprzeciw szarego niedźwiedzia. Lepiej jest śpiewać weselne pieśni tam, gdzie rozkazuje pójść Biały Ojciec, niż śpiewać pieśni żałobne nad grobem całego plemienia. Głos Wielkiego Skrzydła jest słaby, jego słowa drżą od starości. Co powiedzą inni silni mężowie Białemu Ojcu?

Tym jednak razem znowu nie otrzymał odpowiedzi. Widać było, że traci spokój. Jego dwaj towarzysze zaś od dawna już nie umieli zachować się, jak wypada prawdziwym mężczyznom. Bez przerwy szeptali coś, niczym stare kobiety nad potokiem, kiedy piorą derki na wiosnę.

W końcu Wap-nap-ao zwrócił się wprost do mego ojca:

— Ty, wodzu, masz najsilniejszy głos i twoich słów wszyscy słuchają. Nie chcesz odpowiedzieć na papier Białego Ojca? Nie odpowiadaj. Ale tu jest inny papier. W Kanionie Milczących Skał schwytaliśmy jednego z twoich wojowników. Było to wtedy, kiedy zginęli biali ludzie. Twój wojownik ich zabił. Mogliśmy go skazać na śmierć. Ale powiedzieliśmy: „Jeżeli pójdziesz na tereny, które ci przeznaczamy, będziesz żył”. Twój wojownik położył na tym papierze swój znak totemowy na dowód posłuszeństwa, że zgadza się iść do rezerwatów nad jeziorem Ontario. Przyjrzyjcie się jego znakowi.

Ale wtedy… wtedy Tantę zerwał się z ziemi. Skoczył jak łasica. Wyrwał z ręki Wap-nap-ao papier i cisnął go w ogień!

Papier zwinął się i sczerniał w jednej sekundzie. Jeden z białych chciał pochwycić brata za ramię, w jego ręku błysnął żelazny przedmiot — była to krótka strzelba, którą biali nazywają rewolwerem. Ale Wap-nap-ao, nie podnosząc się z ziemi, wrzasnął coś strasznym głosem i biały natychmiast usiadł z powrotem. Wap-nap-ao zaś znowu się roześmiał. Był to jednak śmiech bez radości. Tak „śmieją się” psy otoczone przez wilki.

— Niejeden taki papier — powiedział — jest na świecie. Zgoda waszego wojownika wypisana została na wielu papierach. I nikt już nie zawróci jego kroków. Ja swoje powiedziałem. Sami wiecie dobrze, że dla Białego Ojca niczym jest siła całego waszego plemienia. Jego jeden uśmiech znaczy więcej niż wszystkie wasze łuki. Ofiaruje wam spokojne życie. Wybierajcie. A ja przyrzekam wam, wodzowie, że w rezerwatach zachowacie swą władzę, a Biały Ojciec każdego miesiąca da wam pieniądze.

Podniósł oczy na stojącego wciąż przy ognisku Tanto i pogardliwie wzruszył ramionami.

— Tobie też, synu Wysokiego Orła, możemy dać pieniądze, jeśli tylko będziesz rozsądny i zrozumiesz, jak słabe są twoje ręce.

Uczułem, że we wszystkich zamarł na chwilę oddech. Wydawało się, że Tanto skoczy na białego. On jednak tylko krzyknął:

— Dość!

Chciał zdaje się jeszcze coś przemówić, ale ojciec powstrzymał go ruchem dłoni. Ruch był gniewny i szybki. Tanto ośmielał się krzyczeć na radzie, wtedy gdy milczą wodzowie. Tanto usiadł i spuścił oczy, by nie widzieć na twarzy Wap-nap-ao uśmiechu drwiny. Ojciec zaś rozejrzał się po twarzach wodzów. Spytał spokojnym, trochę jakby zmęczonym głosem:

— Wodzowie słyszeli, ćo mówi Biała Żmija. Ja, Wysoki Orzeł, czekam na ich słowa.

Wtedy stała się rzecz straszna.

Oto dwaj wojownicy o sławnych imionach, wodzowie, których czyny słynęły szeroko, wyjęli zza pasa noże i wbili je w ziemię. Wpierw uczynił to Wyjący Wilk. W chwilę potem Dzika Wydra.

Wyjący Wilk powiedział:

— Moi bracia wiedzą, że nie znam strachu. I nigdy do grożącej śmierci nie odwracałem się plecami. Słowa Wap-nap-ao są słowami złego wroga. Ale Wap-nap-ao mówi prawdę. Nasze plemię jest słabe wobec siły białych ludzi. Mają broń, która rzuca pioruny, od których giną wszyscy, jak mrówki w pożarze lasu. Jestem wodzem szczepu Czikornów i chcę, by mój szczep żył, a nie umierał… Wolę, żeby jego kobiety śpiewały pieśni weselne niż pieśni żałoby. Dlatego położę swój znak na mówiącym papierze Białego Ojca.

Dzika Wydra podniósł dłoń na znak, że i on chce mówić. Powiedział tylko tyle:

— Ja uczynię to samo.

Nigdy dotąd nie wiedziałem, jak straszne może być milczenie. Zamknąłem oczy. Sowa wbił mi palce w ramię i słyszałem, że oddycha jak człowiek śmiertelnie zraniony. Jego rodzice należeli do szczepu, któremu przewodził Dzika Wydra. Co czynić? Nic prócz rozpaczy i wstydu nie było dla nas na świecie. Puszcza nie była puszczą, jezioro nie było jeziorem. Wokół ogniska wolnych Szewanezów siedziały stare kobiety, przerażone głosem Wap-nap-ao. Nie mogłem otworzyć oczu, bo bałem się, że gdy to uczynię, popłyną z nich łzy, jak właśnie z oczu kobiety, łzy rozpaczy i wstydu.

Ale wtedy posłyszałem głos ojca. Choć stała się rzecz straszna, głos ojca nadal był spokojny.

— Czy wodzowie Czikornów i Wiczminsów widzieli kiedyś ziemie, które darowuje nam Biały Ojciec? Czy oczy oglądały ludzi znajdujących się w nich? Odpowiedz, Wyjący Wilku.

Tamten zaprzeczył ruchem głowy.

— Nie, Wysoki Orle. Słyszałem, że są to ziemie, na których trudno spotkać jelenia i niedźwiedzia, że karmią się tam ludzie mięsem małych zwierząt i łaciatych bizonów i ręce ich słabną. Ale powiadam, że nie chcę zaprowadzić całego swego szczepu do Groty Milczących Wojowników. Chcę, by żyli nasi mężczyźni, kobiety i dzieci.

Ojciec spojrzał na Gorzką Jagodę. Ten wstał i dał jakiś znak w stronę swego namiotu. Ojciec zaś powiedział tylko tyle:

— Pragniesz, aby żyli mężczyźni, kobiety i dzieci twojego szczepu. Ja pragnę tego samego nie tylko dla jednego szczepu, ale dla całego plemienia. Ale życie na tych ziemiach, które dają nam biali ludzie, bywa gorsze niż życie kojotów w Dolinie Słonych Skał, gdzie parszywieją ich pyski i brzuchy przysychają do kości. O tym też pamiętajcie, wodzowie.

Wokół ogniska ludzie poruszyli się lekko. Przez otaczający naradę krąg przeszedł głośny szmer. Oto od strony namiotu Gorzkiej Jagody dwóch wojowników prowadziło niezmiernie chudego mężczyznę, którego nikt dotąd nie widział w naszym obozie. Zapewne ojciec kazał czarownikowi ukryć go w swoim tipi.

Ile liczył lat obcy, nie sposób było odgadnąć. Włosy miał jeszcze całkiem czarne, ale twarz i postać starca. Oczy jego błyszczały jak powierzchnia stojącej wody, lecz były nie widzące. Stał podtrzymywany przez wojowników na uginających się nogach, drżał niczym stuletnia kobieta. Ubrany w nędzne łachmany, wyglądał jak złamana wiatrem, odarta z kory osika.

Na znak czarownika zaczął mówić:

— Jestem z plemienia Cree, nazywano mnie Długim Nożem. Siedem Wielkich Słońc temu nasz wódz podpisał papier Białego Ojca i poszliśmy mieszkać tam, gdzie wskazali biali z Królewskiej Konnej. Byłem wtedy młodym wojownikiem, ledwo co wprowadziłem kobietę do swego namiotu. Poszliśmy bez walki, ufając nie tylko sile, ale i dobroci białych ludzi. Ale oni otoczyli wyznaczoną dla nas ziemię drutami, zakazali nosić broń i zakazali polować. Na tej ziemi zresztą częściej można było spotkać szczura mówiącego ludzkim głosem niż zwierzynę godną strzały myśliwego. Biali dawali nam jedzenie, ale od tego jedzenia dzieciom zaczęły wypadać zęby i nim dorosły, były już starcami. Przychodzili do nas różni biali ludzie. Kazali przebierać się w odświętne stroje i robili w czarnych skrzynkach obrazy naszych postaci, dawali za to pieniądze i ludzie brali je, bo jedzenia nigdy nie było za dużo, choć dużo go przedtem obiecywano. Zaczęliśmy chorować na choroby białych, od których mężczyźni pluli krwią, a kobiety rodziły słabe, chore dzieci.

Wydawałoby się, że ucichła cała ziemia i nawet księżyc przystanął na swej drodze, by słuchać człowieka z plemienia Cree. Tylko dwaj biali szeptali coś ze sobą wymachując rękami. Wap-nap-ao zaś przerwał mu unosząc rękę w górę:

— Skąd przybywasz?

Cree nachylił się ku niemu, wyciągnął rękę i palcem godził jak nożem.

— Uciekłem. Uciekłem znad Ontario. Nigdy tam nie powrócę.

— Uciekłeś? — powtórzył cicho Wap-nap-ao. A Cree zaczął krzyczeć:

— Wy, przeklęci! Skradliście naszą ziemię! Złamaliście nas siłą, przekupiliście kłamstwem! Zrobiliście z nas niewolników i każecie zdychać wolnym plemionom śmiercią niewolników. Czy mało macie ziemi? Czy ciągle mało wam waszych rzek i mórz, równin i gór, że cudze musicie zabierać? Jesteście posłami Białego Ojca czy posłami Ducha Śmierci plemienia wolnych Szewanezów?

Cree stracił oddech, złapał go kaszel, złamał wpół jego postać. Byłby upadł twarzą w ognisko, gdyby wojownicy nie podtrzymywali go. Wap-nap-ao machnął pogardliwie ręką.

— Słuchaj, Cree. Jesteś… — zaczął, ale wtedy zabrzmiał głos ojca, był donośny i groźny.

— Milcz, Wap-nap-ao. Ty swoje słowa już powiedziałeś. Teraz mówię ja, wódz Szewanezów.

Wszyscy zwrócili twarze w stronę ojca. On zaś wyjął nóż zza pasa, wyciągnął przed siebie lewe ramię i naciął ostrzem przegub dłoni. Krew pociekła cienką strużką i poczęła wsiąkać w ziemię. Ojciec przemówił:

— Ja, Wysoki Orzeł, wódz wolnego plemienia Szewanezów, raz jeszcze zawieram braterstwo krwi z moją ziemią i mówię, że tylko śmierć może mnie z niej zabrać.

W wielkim — milczeniu, bez jednego słowa, wyciągnął przed siebie rękę Wyjący Wilk. I on uczynił to samo. Uczynił to Dzika Wydra — po nim wszyscy naczelnicy szczepów. Krople krwi wsiąkały w ziemię, ziemię wolnych Indian, powtarzali braterstwo krwi wojownicy i wodzowie, naczelnicy szczepów i młodzi chłopcy.

Wap-nap-ao siedział nieruchomo i tylko wodził oczami wokół siebie — umilkli nawet tamci dwaj biali. Patrzyli, jak wolne plemię Szewanezów odpowiada na prawo białych.

Загрузка...