Czarne niebo dotknęło szczytów drzew.

Kin-ona-taoo! Wojownicy!

Zbierajcie się już!

Aby wśród odgłosów wielkiego bębna.

Wśród śpiewu i tańców

Powitać Boga Ciemności, Sisiaohe.

(z pieśni wieczornych)


Zaczekaj tu — powiedział Owases, gdy stanęliśmy przed niewielkim skórzanym tipi.

Namiot przypominał te, w których mieszkaliśmy w wiosce nad jeziorem. Był jednak mniej strojny w ozdoby i malowidła, był namiotem wioski Wilków.

Wszedłem do wnętrza. Było ciepło i przytulnie. Pod ścianami leżało naręcze wilczych skór, rozścielonych jak posłanie. Usiadłem na nich. Owases odszedł, było cicho, tylko z daleka słyszałem cichy szmer puszczy i poszczekiwanie psa.

Czekałem na brata. Nie widziałem go jeszcze nigdy — odszedł do obozu Wilków na cztery lata przed mym urodzeniem. Jedynie matka często wspominała Tanto, opowiadała o nim, gdy byliśmy sami. Marzyłem wtedy, by kiedyś mówiła i o mnie z tak błyszczącymi oczami, tak dumna i szczęśliwa. I choć w gruncie rzeczy wiedziałem o nim niewiele — nie znałem historii jego łowów, nie słyszałem nawet dokładnie o tym, jak zdobył swe imię — byłem pewien, że jest najdzielniejszym, najzręczniejszym i najmądrzejszym ze wszystkich Młodych Wilków.

Czekałem długo. Na dworze gwiazdy na pewno wskazywały już, że minęła połowa nocy…

Nadszedł krokiem tak cichym, że gdy stanął u wejścia do tipi, nie zauważyłem go w pierwszej chwili.

Dopiero wtedy, kiedy znalazł się w drobnym kręgu światła przygasłego już ogniska, po raz pierwszy ujrzałem brata takim, jaki po dziś dzień pozostał w mej pamięci.

Był wysoki i piękny — gdy wstałem, sięgałem mu zaledwie piersi. Nosił bluzę z wilczych skór wyszywaną u dołu kolorowymi koralikami, futrzane spodnie, nie sięgające kolan mokasyny. Odkryte, wysmarowane tłuszczem włosy lśniły w blasku ognia jak futro foki wynurzonej z wody.

A więc tak wygląda mój starszy brat? Serce mi biło. Czekałem w milczeniu, aż pierwszy się odezwie. On jednak stał przy ognisku patrząc na mnie, nieporuszony i milczący. Dopiero gdy nieśmiało ruchem ręki wskazałem mu miejsce u ognia, usiadł w milczeniu nie spuszczając ze mnie wzroku.

Gdy już przyjrzał mi się, dotknął ręką moich piersi i powiedział:

— Jesteś Uti, syn mojej matki, mój brat…

— Tak.

Dorzucił do ognia kilka drewienek i spytał cichszym nieco głosem:

— Jak się czuje matka?

Chciałem być dojrzałym i nieugiętym wojownikiem. Chciałem zachować spokój, obojętne spojrzenie, obojętną twarz. Ale przecież dopiero wczoraj pożegnałem się z matką, jeszcze wczoraj słyszałem jej głos — i łzy zakręciły mi się w oczach. Odwróciłem twarz od ognia, zacząłem opowiadać o matce, o tym, co mówiła mi o nim samym, jak mnie żegnała, jak wygląda, czy wesoła jest, jakie śpiewa pieśni, jak niebieskie ma oczy i jasne włosy. Na koniec — a nie mówiłem długo, by głos nie zdradził, że jestem jeszcze małym chłopcem, któremu źle i trudno rozstawać się z matką — powiedziałem słowa tylekroć przez nią powtarzane:

— Mieszkasz w jej sercu. Zawsze o tobie myśli.

Nie widziałem twarzy Tanto, bo ogień znów nieco przygasł. Brat nic nie odpowiedział, tylko po chwili wyciągnął rękę nad ognisko i drobne czerwone płomyki zaczęły wić się między jego palcami, oplatając dłoń. Cofnął ją powoli, zebrał włosy z czoła, zaczął mówić:

— Uti, mamy w sobie jednakową krew. Jesteś moim bratem i stawiasz dopiero pierwszy krok na ścieżce mężczyzny. Ja też byłem Uti, kiedy mnie tu przywiózł Owases. Teraz mam już imię. Wiele Wielkich Słońc przeszło od chwili, gdy ostatni raz nazwano mnie Utim.

— Wiem. Nazywasz się Tanto, Żelazne Oko — przytaknąłem.

— Tak — Tanto poważnie skinął głową. — Nazywają mnie Tanto, bo przed moją strzałą jeszcze nikt nie zdołał uciec i moje strzały są strzałami śmierci. Puszcza jest dla mnie tym, czym dla ciebie jeszcze wczoraj było tipi naszej matki. Zanim tu przyszedłem, tak jak i ty nie wiedziałem o niczym.-Nie wiedziałem nawet, że są dobre i złe wiatry, że potrafią przyprowadzić i odpędzić zwierzynę, zatrzeć po niej ślady i w czas uprzedzić ją o myśliwym. A teraz wiatr jest moim przyjacielem i cieszę się, gdy wieje Key-wey-keen, północno-zachodni wiatr myśliwski. Umiem teraz rogiem z kory brzozowej wabić łosia wtedy, gdy łoś zaczyna słuchać głosu swojej krwi…

Słuchałem tego, co mówił starszy brat, tak aby spamiętać każde słowo i ażeby żadne z nich nie umknęło z pamięci. Uczyniłem pierwszy krok na ścieżce mężczyzny. Mój starszy brat rozmawiał ze mną jak równy z równym trzymając mi rękę na ramieniu. Ogień przygasał coraz bardziej, chwilami głos brata nieco przycichał, chwilami nie wiedziałem, czy wszystko to dzieje się naprawdę, czy nie jest może snem, który śni mi się jeszcze w namiocie mojej matki nad jeziorem.

Nagle drgnąłem, zasłona u wejścia tipi zafalowała gwałtownie, ujrzałem łeb Tauhy i wielki pies, pies przyjaciel, jednym skokiem rzucił się do moich kolan. Brat roześmiał się.

— Odszukał cię. Boi się o ciebie. Mówiłeś mu, że się boisz podróży do wioski Wilków?

Śmiałem się także. Brat nie kpił ze mnie. Jego śmiech był tak przyjazny i wesoły jak radość Tauhy. Byłem szczęśliwy — mimo wszystko szczęśliwy, że nie jestem tu sam, że mam brata przy sobie, że odnalazł mnie Tauha, dobry, stary, mądry pies.

I tak zaczęło się nowe życie.

Szybko, bardzo szybko biegną dni w obozie Młodych Wilków. Trudno pochwycić te chwile, spamiętać je dobrze, kiedy wpierw spada z gałęzi puchowa czapa śniegu, strącona pierwszym wiosennym wiatrem — kiedy — potem ta sama gałąź rozkwita pierwszym wiosennym pąkiem. Kiedy pąk pęka, by błysnąć kwiatem.

Czas mijał wśród ćwiczeń, wędrówek po puszczy, polowań. I jak z biegiem lat pokrywa się malowidłami skóra bizona, obrazująca historię plemienia, tak rosło nasze doświadczenie. Każda wyprawa, każdy myśliwski szlak uczył czegoś nowego, bólu albo radości, odkrywał głupotę lub dawał mądrość.

Było nas wielu takich jak ja, ledwo co oderwanych od namiotu matek. Ale każdy chciał być już mężczyzną dojrzałym i sławnym wojownikiem, każdy chciał przewodzić reszcie. Każdy więc pragnął okazać się mądrzejszym, silniejszym i bystrzejszym niż pozostali.

Najbardziej ze wszystkich polubiłem starszego nieco ode mnie chłopca z rodu Sowy. Nazywałem go Kuku-kuru-too, Skaczącą Sową, gdyż skakał najdalej i najwyżej z nas wszystkich. Staliśmy się prawdziwymi przyjaciółmi, ale przyjaźń nasza zaczęła się w dziwny sposób.

Gdy pojawiłem się w osadzie, Sowa był już przywódcą najmłodszych Wilków. Wyglądał zresztą na wodza. Był wysoki, miał długie mocne nogi, nie obcinane nigdy włosy okalały mu głowę gęstym wieńcem i czasami trudno było pochwycić błysk oczu pod czarnym pasmem włosów. Poza tym był silniejszy i wytrzymalszy od wielu innych.

Nazajutrz po przybyciu, szukając brata, wyszedłem o świcie na Plac Wielkiego Ogniska, wokół którego kręgiem stały obozowe namioty. Od razu spotkałem tu kilku chłopców, którzy bez słowa a szybko otoczyli mnie wpatrując się w mą głowę. Nie wiedziałem, o co im chodzi, i czując, że uparcie przyglądają się mym włosom, stałem w milczeniu, trochę zły, a trochę niespokojny. Z innych stron podchodzili nowi trzymając w rękach łuki. W końcu najwyższy z nich — a był to właśnie Skacząca Sowa — wystąpił przed otaczający mnie krąg i powiedział ostrym, wysokim głosem:

— Uti, zmyj farbę ze swoich włosów. Wyglądasz jak starzec. Jeżeli chcesz zostać z nami, musisz mieć włosy takie jak my — i przeciągnął ręką po własnych czarnych, błyszczących od niedźwiedziego tłuszczu warkoczykach.

W wiosce moje jaśniejsze niż u innych dzieci włosy nie były niczym dziwnym. U nas wiedziano, że matka jest obca, że nie jest córką indiańską. Tu jednak nikt o tym nie wiedział. Zrozumiałem, dlaczego Skacząca Sowa i inni pomyśleli, iż pofarbowałem swoje włosy po to, aby upodobnić się do starych, doświadczonych wojowników, których włosy z biegiem lat nabierały koloru kory brzozowej. Ale postanowiłem niczego nie tłumaczyć. Pogardliwe miny chłopców obudziły we mnie złość. Wzruszyłem ramionami patrząc w oczy Skaczącej Sowy:

— Jeżeli chcesz, to sam sobie zmyj własne włosy. Ja swoich nie maluję.

— Nie zmyjesz?

— Nie.

I wtedy na znak Skaczącej Sowy chłopcy rzucili się na mnie. Szarpałem się, wyrywałem, kopałem na wszystkie strony. Gryzłem nawet, aby się uwolnić. Ale dziesiątki rąk chwyciło mnie i wlokło nad brzeg pół zamarzniętej rzeki. Cała obrona nie zdała się na nic. Po chwili moja głowa znalazła się w wodzie, a Skacząca Sowa i inni poczęli ją szorować, nacierać piaskiem, szarpać za włosy. Zachłystywałem się wodą, a łzy wściekłości i bólu napływały mi do oczu.

Wreszcie puścili mnie.

Podrapana skóra piekła, z rozbitego czoła spływała krew, która mieszając się z wodą zaczęła na mnie zamarzać. Dopiero teraz poczułem mróz. Bluza wisiała na mnie w strzępach, odsłaniając podrapane piersi i ramiona, cały byłem przemoczony. Rozejrzałem się po twarzach stojących wokół mnie chłopców i choć dusiła mnie jeszcze złość, zachciało mi się nagle śmiać — takie bezradne widniało na nich rozczarowanie: zrozumieli, że nie farbowałem włosów.

Ale złość była silniejsza od chęci śmiechu. A ból jeszcze ją podniecał. Nie mogłem przebaczyć, jeśli miałem zachować wobec nich swoją godność. Skrzywdzili mnie — i teraz jeden powinien za to zapłacić, ten, za którego przyczyną wszystko się stało. Tym bardziej że Skacząca Sowa stał tuż przede mną, a jego głupia mirta i bezmiernie zdziwione oczy jeszcze bardziej pobudziły mój gniew. Zaciskając pięści, spokojnym jednak głosem powiedziałem do niego:

— Uti z rodu Sowy! Obraziłeś mnie nie wierząc moim słowom. Niech uszy twoje dobrze słuchają, co powie ci syn Wysokiego Orła.

Podniósł dłoń na znak, że uważnie słucha.

— W obecności tych Młodych Wilków — ciągnąłem — będę z tobą walczył. Jeżeli cię pokonam, przeprosisz mnie.

Znów podniósł dłoń na znak, że się zgadza.

Jeden z chłopców pobiegł do namiotu po tłuszcz niedźwiedzi, my zaś rozebraliśmy się do pasa, przygotowując się do walki. Mróz był taki, że każdy krok trzaskał, jakby się chodziło po wyschłym chruście. Nie ogrzałem się jeszcze po przymusowej kąpieli i byłem pewien, że krew moja przemienia się w lód. Każda chwila ciągnęła się bez końca, niczym noc zimowa w czasie marszu.

Nareszcie… Zgrabiałymi rękami natarłem grudką tłuszczu piersi i ramiona. To samo robił mój przeciwnik, ale z równą jak ja niezdarnością. Widać i jego mróz nie oszczędzał.

Wśród ciszy, jaka zapanowała, poczęliśmy krążyć wokół siebie. Pierwszy uderzył Skacząca Sowa, lecz źle obliczył skok — pośliznął się i padając podciął mi nogi. Runęliśmy obaj w śnieg. Trudno powiedzieć, który z nas brał górę nad przeciwnikiem. Skacząca Sowa był wprawdzie wyższy i silniejszy, ale walczył w poczuciu winy, a mnie gniew siły podwajał.

W pewnej jednak chwili zacząłem ulegać i kiedy już bliski byłem klęski, poczułem — nagle, że coś unosi mnie w górę i odrywa od przeciwnika. Oto obaj znaleźliśmy się pod pachami Owasesa, który skierował swe kroki ku namiotowi.

Niedługą chwilę potem siedziałem na skórach wewnątrz tipi i powoli rozcierałem plecy. To samo czynił siedzący naprzeciw mnie Skacząca Sowa. Patrzyliśmy na siebie spode łba jako niedawni wrogowie. Tylko że teraz już bez takiej złości i raczej z odcieniem współczucia, bo zarówno na jego, jak i na moich plecach coraz wyraźniej występowały ślady skórzanego rzemienia Owasesa. Pierwszy przerwałem milczenie:

— Powiem ci, że tam nad rzeką myślałem już, że nie wytrzymam z zimna. Chciałem nakładać z powrotem futro.

Sowa spojrzał na mnie uważnie. To, co powiedziałem, powiedziałem spokojnie i bez złości. Wstał i podszedł do mnie.

— I ja tak samo — zaczął nieśmiało, wyciągając do mnie rękę.

Od tych słów zaczęła się nasza przyjaźń. Najsilniejsza ze wszystkich przyjaźni. Rosła podczas wspólnych wypraw myśliwskich, podchodów przez puszcze i góry, przez długie miesiące wspólnych lat.

Przez otwór tipi widać było różowiejące niebo nad szczytami świerków. Nadszedł już Miesiąc Pękających Pąków. Czas wstawać — po wschodzie słońca upolować można więcej zwierzyny niż w ciągu całego dnia.

Zerwałem się więc z posłania i popędziłem nad rzekę.

W nocy męczył mnie Nanabun — Duch Snów: leżałem związany w jaskini, a nade mną schylał się, rycząc i szczerząc kły, czarny, ziejący ogniem niedźwiedź. To był bardzo niedobry sen. Wieczorem miałem rozpalone ciało i bolała mnie głowa. Owases powiedział, że musiała mnie ugryźć mała mucha keowakes — mała mucha keowakes sprowadza swym żądłem gorączkę i złe sny.

Teraz biegłem ku rzece jak co ranka, ale byłem jeszcze słaby. Nogi moje załamywały się, jakby ziemia usłana była miękkim puchem dzikich gęsi. Głowę miałem pustą i napęczniałą, wydawało mi się, że przelewa się w niej ciężka woda. A ciało moje postarzało się przez noc o wiele Wielkich Słońc i teraz musiałem pozbyć się słabości, zanim wyruszymy w puszczę. Najlepszym zaś lekarstwem na słabość jest fala rzeczna.

Skoczyłem»do wody. Ciało moje przeszyły tysiące ostrych kolców. Rzeka w Miesiącu Pękających Pąków niesie jeszcze sporo zimnego lodu. Ciepło kwitnących łąk i zieleniejącej puszczy jeszcze tu nie dociera. Nawet łoś nie wchodzi na szeroki nurt i gdy pływa, trzyma się jeszcze brzegu.

Moje ręce tną spokojną poranną falę, woda orzeźwia twarz i chłodzi czoło. Z każdym ruchem ubywa mi lat i staję się coraz młodszy, zdrowszy i silniejszy. Powrotna droga do tipi jest już gładka i twarda. Biegnący za mną Tauha skomle i szczeka — skomle trochę żałośnie, że tak szybko przed nim uciekam. Znów był na włóczędze po lesie, ma zapadłe boki i zeszłoroczne igliwie w gęstych kudłach. Niezbyt się widać udało nocne polowanie i teraz brak mu ochoty do wyścigów.

Gdy pierwsze promienie wstającego słońca przebijają wierzchołki świerków, uzbrojeni w noże i łuki wyruszamy do puszczy. Za wyniosłą, przygarbioną sylwetką Owasesa podąża czterech chłopców — Skacząca Sowa i oprócz mnie dwóch jeszcze Utich bez imienia. Jestem z nich najniższy i idę z tyłu. Trzeba dobrze wyciągać nogi, by trafić stopami na ślady Owasesa. Musimy przecież chodzić tak jak wojownicy i pozostawić na ścieżkach tylko jeden ślad.

Wyszliśmy na szeroką polanę otoczoną z wszech stron przez zakręt rzeki. Porosłe krzakami skały broniły dostępu od strony puszczy. Tu Owases zatrzymał się.

— Przyjrzyjcie się tej skale. Gdy cała ukaże się w słońcu, macie być na polanie. Teraz wyruszycie do puszczy po tamtej stronie rzeki na łowy.

Oczywiście pobiegliśmy razem we dwójkę ze Skaczącą Sową. W miejscu, gdzie zakręt rzeki był najostrzejszy, postanowiliśmy przeprawić się na drugi brzeg. Tu nurt miał najmniejszą szerokość. Spięliśmy ubrania paskami, by umocować je na głowie, łuki i kołczany ze strzałami przewiesiliśmy przez plecy. Sowa pierwszy był gotów i pierwszy skoczył z brzegu do wody. Nurt porwał go i skrył za zakrętem. Skoczyłem za nim.

Tym razem nie czułem już zimna. Całą uwagę skupiłem na tym, by nie zamoczyć ubrania i nie dać się zbytnio znieść przez prąd. Nurt był silny. Nad sterczącymi z wody skałami przelatywały bryzgi pian. Trzeba było uważnie płynąć nurtem, by nie natknąć się na skałę. Tymczasem źle umocowane ubranie przeszkadzało mi coraz bardziej i prąd znosił mnie w dół rzeki. Mimo wszystko byłem jeszcze dość słaby i prąd zniósłby mnie zbytnio w dół, gdyby Skacząca Sowa nie wyciągnął ku mnie z przeciwnego brzegu długiej gałęzi. Tu jednak drogi nasze musiały się rozejść. Polować kazano nam samotnie.

Na oznaczone miejsce stawiłem się pierwszy, ale z pustymi rękami. Rozglądałem się dość niepewnie, ale ujrzawszy dwóch następnych Uti uspokoiłem się nieco. Powiodło im się nie inaczej niż mnie. Mieli w kołczanach tyle samo strzał co przed wyruszeniem do puszczy. Niełatwo jest niedoświadczonemu Uti podejść zwierzynę. Nana-bosho, Duch Zwierząt, sprzymierzony z górnym wiatrem, często potrafi uprzedzić jelenia o myśliwym, zanim cięciwa łuku zdąży wydać cichy świst.

Owases siedział nieporuszony na skale, zapatrzony w jej podnóże. Był nieruchomy niczym Skała Milczącego Wojownika. Siedliśmy wokół niego nie przerywając milczenia.

— Patrzcie uważnie! — przerwał wreszcie ciszę Owases.

Spojrzeliśmy za jego wyciągniętą dłonią i po przeciwległej stronie ujrzeliśmy nadchodzącego Skaczącą Sowę. Szedł zgięty, dźwigając coś na plecach.

— Patrzcie uważnie, Uti! — powtórzył Owases — wasz brat ubił górską kozę. Trzeba mieć bystre oko i długie nogi, by móc zawiesić czaszkę kozicy w swoim tipi.

Na dany znak zerwaliśmy się i popędziliśmy w stronę rzeki zrzucając po drodze ubranie. Po chwili pomagaliśmy Skaczącej Sowie przepłynąć przez rzekę razem z jego zdobyczą. Koza była piękna i rosła. Miała nie mniej niż dwa lata. W lewym jej boku koło serca pozostały ślady po dwóch strzałach, ślady tak bliskie siebie, jakby strzały wypuszczał ze swego łuku szybki i doświadczony myśliwiec.

Skacząca Sowa był poważny i obojętny. Tak poważny i obojętny, jak Owases, który nie pochwalił go nawet jednym słowem. Ale oczy mego przyjaciela błyszczały i oddech był szybki z dumy — nawet my trzej, którym się nie powiodło, też byliśmy dumni.

Słońce schodziło już na drugą połowę swego szlaku, gdy wkraczaliśmy do obozu. Tym razem pierwszy szedł Sowa dźwigając na plecach swą zdobycz.

Była to pierwsza ubita przezeń koza, a stary obyczaj nakazywał, by chłopak, który upoluje po raz pierwszy kozę, sam wniósł ją do obozu, sam oprawił i zaprosił w końcu przyjaciół na wieczorną ucztę.

Po powrocie z łowów zbieramy się na polanie opodal obozu. Gdy już tam jesteśmy, przyjeżdża na koniu Owases, a za nim biegnie luzem drugi mustang. Każdy z Młodych Wilków musi bowiem opanować sztukę władania bronią i ujeżdżania konia tak doskonale, jak nauczył się oddychać, mówić, chodzić i jeść. Niełatwa to nauka, której udziela nam Owases, a która musi stać się tak naturalna, jak oddech czy słowo. Tym bardziej trudno mi ją opanować, że jeszcze niezupełnie zgoiło się biodro, odarte ze skóry po pierwszym upadku z konia, i jeszcze drętwieją ręce, zmęczone wczorajszym ćwiczeniem rzutu tomahawkiem.

Na dany przez Owasesa znak skaczę na luzaka. Teraz, kiedy już jestem na koniu, nie wolno mi dać się dopędzić goniącemu za mną Owasesowi. Wiem, że gdy mnie dopędzi, na plecy moje spadnie niejeden cios skórzanego rzemienia. A ramię ma Owases nielekkie. Gdy uda mi się jednak okrążyć polanę bez jednego uderzenia, będzie to próba zwycięska.

Podbiegając do konia chwytam rękami za rzemienną przepaskę opasującą jego grzbiet i kładę się na wyciągniętej szyi.

Pędzę przed siebie — koń sam wymija porastające z rzadka polanę drzewa. Z tyłu tętent kopyt konia Owasesa. Oglądam się. Dzielą mnie od niego tylko dwie końskie długości. Owases właśnie odchyla do tyłu rękę z rzemieniem i przegina się lekko w moją stronę. Czuję, że za chwilę grozi mi piekąca nagroda za złą jazdę. Nachylam się więc jeszcze bardziej nad szyją mego mustanga i wpijam pięty w jego żebra. Mijamy już blisko połowę drogi — Owases zostaje nieco w tyle, lecz po chwili znowu zaczyna się niebezpiecznie, coraz niebezpieczniej przybliżać. Zziajany oddech jego konia słyszę tuż nad uchem, a do grupki stojącej na skraju polany chłopców pozostaje jeszcze cały lot strzały.

Kiedy jednak słyszę nad sobą ostry świst rzemienia, udaje mi się szarpnąć konia za grzywę, tak że uskakując w bok odbiega on od kierunku pogoni, ja zaś, przytrzymując się rękami skórzanego pasa, ześlizguję się na brzuch koński. Rzemień przelatuje nad głową, a rozpędzony koń Owasesa przemyka obok.

Udało mi się to po raz pierwszy. Nim Owases zawrócił, byłem przy chłopcach. Po raz pierwszy wygrałem.

Po lekcjach jazdy rozpoczynają się próby zręczności w obchodzeniu się z bronią. Oto Skacząca Sowa pędzi w pełnym galopie w stronę drzewa, na którym wymalowano koło wielkości ludzkiej głowy. Pęd wiatru odsłania twarz przyjaciela, z wysokiego czoła odgarnia włosy splecione w drobne warkoczyki. Oczy przyjaciela wpatrzone są w koło, w uniesionej ręce trzyma nóż — a mijając drzewo wyprostowuje się i nagłym ruchem ramienia ciska nożem w stronę celu. Pióra, zdobiące rękojeść noża, wydają cichy gwizd, ostrze głucho uderza o korę. Sowa ogląda się, twarz mu nieco gaśnie — nóż ugrzązł poza kołem. Owases wyciąga go i podaje innemu. Ja zaś nie wiem, czy bardziej smucić się porażką przyjaciela, czy bardziej cieszyć się tym, że tylko ja dzisiaj zdołałem trafić trzykrotnie w sam środek celu.

Gdy wracamy do obozu, cienie nasze są już długości wysokiego buka, a puszcza czai się w wieczornej ciszy. Idziemy zmęczeni, ale weseli. Ręka boli od ćwiczeń nożem i tomahawkiem, drżą nogi od ściskania końskiego grzbietu. A choć kilku z nas ma ślady rzemienia na plecach po próbie jazdy i choć tylko mnie udało się dziś trafić trzykrotnie nożem w środek celu — wiemy jednak, że Owases jest zadowolony ze swoich uczniów. Ze o wiele bardziej niż przed trzema miesiącami musi trudzić się, by dopędzić kogoś z nas podczas próby jazdy, i że nikt już z najmłodszych jego uczniów nie chybia drzewa, choć chybia samego celu, nie dziurawi ani nożem, ani tomahawkiem przestraszonego powietrza.

. Dziś Owases po raz pierwszy od wielu dni nie zganił nikogo z nas — a to u niego równa się wielkiej pochwale.Gdy niebo na zachodzie ciemnieje, a księżyc nabiera blasku, zbieramy się wokół ogniska. Nad ogniskiem, w chłodnym dymie, wędzi się mięso łosia i rozpłatanego jesiotra. Skacząca Sowa podaje Owasesowi serce ubitej przez siebie kozy, nauczyciel zaś dzieli je na cztery części i podaje każdemu z nas:

— Jedzcie, Uti, serce białej kozy i proście jej ducha, by nie gniewał się na was. Gdy wyrośniecie na wojowników, obyście jedli serca niedźwiedzie, a czaszki ich oby często zdobiły wasze namioty.

Niebo jest wysokie, dym pachnie gorzko, a serce kozicy jest najlepszą cząstką świata i najlepszym przysmakiem. Uczta nasza jest najweselszą ucztą od wielu miesięcy, choć siedzimy wokół ogniska w milczącej powadze. Każdy z nas patrzy w przyszłe lata i widzi siebie wielkim myśliwym, o którego czynach śpiewają przy ognisku pieśni. Milczy Owases — milczymy i my.

A ja śpiewam sobie w duchu pieśń o tym, że będę kiedyś jak Nepemus, że będę miał jak on surową i znaczoną bliznami po niedźwiedzich pazurach twarz, że jak Nepemus toczyć będę z szarym niedźwiedziem walkę wręcz — i zwyciężę. Będzie to piękna walka. Naprzeciw mnie stanie wielki szary niedźwiedź, o wielkiej wściekłości i wielkich kłach i pazurach — a ja będę miał swoją dzielność i swój nóż. Ostrze noża krótsze jest i słabsze od każdego z niedźwiedzich pazurów. Ostrze noża można złamać na drewnianej gałęzi — a niedźwiedź swoimi pazurami potrafi łupać skałę. Aleja zwyciężę niedźwiedzia i postawię mu nogę na karku. Zabiorę mu jego imię — i nie będą mnie już nazywać Uti, chłopcem bez imienia, ale będą mnie zwać Szarym Niedźwiedziem, Długim Kłem albo Ostrym Pazurem.

Загрузка...