Słyszę pośród lasów krzyki i wycie przeciągle,
Słyszę pośród lasów bębny i krzyki wojenne.
Lesie — ukryj mnie,
Zacieraj moje ślady,
Daj mi silę niedźwiedzia I zwinność pumy…
Gdyby orzeł uniósł cię w górę, ponad krainę Tolandi, leżącą na południe od rzeki Mackenzie, Jeziora Niedźwiedziego i wielkiego zakrętu Yukonu — zachód przysłoniłby ci wysoki łańcuch Gór Skalistych, a na południe rozwarłyby się przed twymi oczami horyzonty szerokich prerii.
Owe prerie to szlak bizonów ciągnący się od kanadyjskich stanów Alberta i Saskatchewan poprzez obie Dakoty, Nebraskę, Kansas, Oklahomę, aż po kamienisty Teksas.
Pośród owego koła, które zakreślają bieg rzeki Mackenzie i Jezioro Niedźwiedzie, podnóże Gór Skalistych i. pogranicze stepów, a wreszcie wielki zakręt Yukonu — ujrzysz puszczę, wielką i ciemną jak północne morze, z którego fal sterczą kamienne wyspy — samotne bloki granitowych skał.
Skąd wzięły się owe bloki? Opowiadają o tym starzy wojownicy przy ogniskach. Zanim w tej puszczy narodził się pierwszy jej mieszkaniec — Indianin, walczyły o nią dwa duchy: Kanaha, Duch Ciemności, i Nabash-cisa, Duch Światła…
Nieubłagana była to Walka — taka jak całe życie puszczy. Pan Ciemności starał się zdławić jasność, Duch Światła — pokonać cień.
Kanaha-mocarz chwytał granitowe bloki i ciskał je w jeziora, pokrywające wówczas gęsto ten kraj. Siłacz z niego był potężny — który wojownik potrafiłby tak napiąć łuk, by strzała dosięgła czubka bloku? Gdy rzucił, woda jeziora występowała wzbijając się słupem w niebo i pokrywając je ciemnymi chmurami. Wtedy Kanaha tańczył Taniec Zwycięstwa, a od uśmiechu jego stawało się w puszczy jeszcze ciemniej. Nabash-cisa wysyłał swe strzały-błyskawice, które oślepiały Kanahę. Wtedy Kanaha znów chwytał za głazy. Ile razy to czynił, tylekroć nowa skała wyłaniała się z puszczy.
Ale oto Nabash-cisa przeniósł się na południe, w krainę osnutą cienką pajęczyną rzek i strumieni. Nie mógł już ciemny wojownik rzucać głazów do jezior — zaczął spędzać z północnego nieba chmury. Zmęczone długim szlakiem, osłabłe były i uległe słońcu — sprzymierzeńcowi Nabash-cisy. Spłynęły łzami, a słońce zalśniło w spadających na ziemię kroplach. Na północy — tam, skąd przyszły chmury — rozbłysła tęcza. Zapanowała światłość, od której ciemny mocarz Kanaha oślepł, a Nabash-cisa tańczył Taniec Słońca.
Ślepy Kanaha żyje dotąd w górach, gdzie się schronił. Nie wojuje. Tylko gdy usłyszy w swym królestwie ciszy i ciemności czyjeś głosy, strąca w ich kierunku lawinę kamieni…
Gdyby orzeł uniósł cię w górę i powoli popłynął nad puszczą, ujrzałbyś w jej cieniu wielką srebrną sieć rybacką; niezliczoną ilość połączonych ze sobą strumieni, rzek, wodospadów i jezior.
Ale oto ptak zniża się nad jedną ze skał, dotykasz jej stopami. Pożegnaj orła obyczajem tego kraju, unieś w górę prawą dłoń. Odlatuje on w stronę gór.
Ty zaś zejdź ze mną ze skały w samo serce puszczy.
Wokół nas półmrok i cisza. Jeżeli masz dobrą wolę, bądź spokojny: jeśli zrozumiesz puszczę, ona cię też zrozumie. Ale jeżeli nierozważnie zechcesz zakłócić jej spokój, pamiętaj: ona cię zniszczy.
Przyprowadziłem cię do niej, abyś ją poznał. Chciałbym cię nauczyć tego, co sam do niej czuję — szacunku i miłości. Jest ona moim domem, domem mojego ojca, przyjaciół, domem mego plemienia — Szewanezów. Żywi nas i odziewa, cieszy nas swoim pięknem, ale potrafi też uczyć strachu. Patrz, oto z najstarszych olbrzymów drzew, z ich gałęzi spadają aż do ziemi ciemne płaszcze mchu — zielone i brunatne. Kiedy zaś na pień padnie promień słońca, kora zalśni srebrem, jak głowa stuletniego wojownika. Pamiętaj, że puszcza pełna jest duchów, które potrafią być łagodne i przychylne, ale które też, jeśli zmącisz ich spokój, nie okażą litości. Las żyje. Nawet ten, który utkał drobną pajęczynę pomiędzy pniami, zuzi-pająk, ma duszę. Cóż dopiero wielkie drzewa i zwierzęta!
Powtarzam więc: bądź ostrożny i szanuj stare prawa puszczy!
Poznawać ją będziemy wspólnie. Stań się moim towarzyszem i przyjacielem. Spędzimy razem wiele lat, wiele Wielkich i Małych Słońc, nauczę cię naszych pieśni i tańców, poznasz losy naszego plemienia — plemienia wolnych po dziś dzień Indian Szewanezów.
Zaprowadzę cię do mojej wioski. Przyjdziemy do niej po raz pierwszy w Miesiącu Lecącego w Górę Księżyca. Jest to miesiąc śniegów i mrozów. Oglądasz się za siebie? Szukasz orła? Powrócił już do gniazda.
Chodź więc ze mną nad brzeg jednego z jezior.
Pierwsze promienie słońca padają na ośnieżony brzeg jeziora. Jezioro jest pokryte lodem, śnieg trzeszczy pod stopami, Duch Jeziora śpi spokojnie w Miesiącu Lecącego w Górę Księżyca. Nie obudzą go nasze głosy, choć mieszkamy blisko brzegu. Nasze tipi — namioty ze skór — ustawione są półkolem i tworzą szeroką podkowę, otwartą od strony jeziora.
Ramiona owej podkowy obejmują wielki plac, w którego środku tkwi pal totemowy z lipowego drzewa. Rzeźby na palu świadczą o tym, że jest to obóz pokolenia Sowy, ludzi wywodzących się od ptaka, który widzi w nocy.
Na samym szczycie pala czarownik Gorzka Jagoda wyrzeźbił wielką sowę o okrągłych oczach, czerwonym dziobie i szeroko rozpostartych skrzydłach. Poniżej ten sam ptak ma już zamiast skrzydeł ludzkie ręce i nogi, zakończone sowimi jeszcze szponami. Trzecia odmiana jest już całą ludzką postacią o głowie sowy; obejmuje ona figurę nagiego człowieka, wyobrażającą ojca całego plemienia Sowy.
Pierwsze promienie słońca padają skośnie. Ich blask jest czerwony, a długie cienie tipi mają kolor granatowy. Słońce dopiero wzeszło, lecz wioska nie śpi. Na placu przed palem totemowym odbywa się taniec, który rozpoczął się wraz ze wschodem słońca. Prowadzi go czarownik Gorzka Jagoda.
W ostrym świetle czerwonych promieni widzę go wyraźnie. Przypomina stojącego na tylnych nogach skrzydlatego bizona. Na głowie ma bizoni skalp o szeroko rozstawionych rogach. Ich końce — tak jak dziób sowy na totemowym palu — błyszczą czerwienią. Twarz pomalował w niebieskie i żółte pasy. Do szeroko rozpostartych ramion przytwierdził grzechotki z kopyt jelenich, które trzaskają jak tętent karibu pędzącego po kamienistym brzegu rzeki.
Wraz z nim tańczy wojownik obnażony do pasa: Nepemus — Silna Lewa Ręka, wielki myśliwy i tancerz naszego plemienia. Obaj krążą w środku wielkiego koła wojowników, wybijających rytm na bębnach i grzechotkach z żółwich skorup.Rytm jest coraz głośniejszy, szybszy. Ciało Nepemusa, wysmarowane tłuszczem niedźwiedzim, lśni jak brąz. Chwilami wydaje się, że tancerz posiada kilka par nóg, to znów, że jak czapla wiruje na jednej nodze — a za to na szyi, obwieszonej sznurami z pazurów i kłów wilczych, chwieją się trzy głowy…
Tomahawk Nepemusa zadaje ciosy niewidzialnym przeciwnikom. Ręka wojownika jest niezawodna, jego mięśnie twarde jak kły niedźwiedzia. Każdy cios tomahawkiem, świst jego ostrza to Pieśń Śmierci dla wroga. Coraz wyżej wznosi się śpiew wojowników:
Manitou, Manitou,
Daj im silę niedźwiedzia,
By byli odważni jak wilk w ataku.
By męstwo swe wzięli od brata rysia…
Jest to dzień Nanan-cisa, „Oddalenia”, święto przyjmowania małych chłopców do szkoły natury.
Dlatego, gdy nagle słabnie pieśń i zwalnia się rytm tańca, Nepemus kieruje swe kroki w stronę tipi naczelnika plemienia, Leoo-karko-ono-ma, Wysokiego Orła. Nepemus skrada się, stąpa parę kroków, to znów zatrzymuje się. Wznosi w górę tomahawk i tańcząc w miejscu, nasłuchuje odgłosów z wewnątrz namiotu.
W ślad za nim posuwa się krąg wojowników, wśród nich Gorzka Jagoda. Nepemus staje przed wejściem do namiotu. Ale dwóch wojowników z dzidami strojnymi w pióra występuje naprzód i zagradza mu wejście do tipi. Nepemus raz za razem próbuje przedrzeć się do środka namiotu, lecz raz za razem krzyżują się przed nim dzidy wojowników i Nepemus cofa się od wejścia.
Pięciokrotnie krzyżowały się dzidy i tylekroć Nepemus cofał się od namiotu. Znaczyło to, że chłopiec, po którego przyszedł, ukończył pięć lat i że nadszedł nań czas, by rozpoczął życie wśród wojowników, uczył się ich mądrości, poznawał prawa plemienia i puszczy.
Ja byłem tym chłopcem.
Do tego dnia mieszkałem w namiocie rodziców pod opieką matki. Moja matka nosiła imię Ta-wah, Biały Obłok. Miała bowiem jasne włosy — tak jasne, jak żadna z innych kobiet plemienia.
Byłem jej najmłodszym synem. Brat, którego jeszcze nie znałem, i siostra, która wraz z matką dotychczas się mną opiekowała, podobni byli bardziej do ojca. Mieli jak on czarne o stalowym połysku włosy i oczy ciemne niezym oczy braci amuk — bobrów.
Tylko ja właśnie miałem włosy i oczy matki. Może dlatego, że byłem tak do niej podobny, a może dlatego, że po prostu byłem najmłodszy, stałem się jej ulubieńcem. Opiekowała się mną czule i pieściła goręcej niż inne kobiety swych synów.
Do tego dnia — a i przez wiele jeszcze miesięcy — nazywano mnie po prostu Uti-Malutki. Nazywano tak wszystkich małych chłopców. My, mali chłopcy, nie mieliśmy jeszcze imion, które zdobywa się z trudem, często pieczętując zwycięstwo nie tylko potem, lecz i krwią.
Jak każdy Uti — marzyłem o święcie Nanan-cisa, po którym miałem udać się do obozu Młodych Wilków, pod opiekę starych wojowników. Tam razem z innymi chłopcami naszego plemienia będę uczyć się czytania tropów wilczych, zszywania kory brzozowej na kanoe, zastawiania sideł na wydrzych ścieżkach, trafiania strzałą z łuku dzikiej kaczki w jej szybkim locie. Tam poznam prawa puszczy i obowiązki wojownika. Tam stanę się dorosłym.
Chyba mnie rozumiecie. Nie tylko marzyłem, lecz po prostu musiałem marzyć o chwili, w której przed wejściem do naszego namiotu rozlegnie się śpiew wojowników, głos bębnów i hałas grzechotek z żółwich skorup.
Kiedy jednak posłyszałem kroki Nepemusa tuż u wejścia do namiotu, ogarnął mnie strach. Wiedziałem, że rozstaję się z moją matką, że nie ujrzę jej oczu, nie posłyszę głosu przez wiele lat. Nie patrzyłem w jej stronę, aby się po prostu nie rozpłakać takjak Tinahet — Smukła Brzoza — siedząca obok niej siostra.
Kiedy skóra wejściowa rozsunęła się i ujrzałem przed sobą ogromną postać Nepemusa, zapomniałem o tamtych wszystkich marzeniach, o obozie Młodych Wilków i służbie wojownika. Chciałem rzucić się w stronę matki i w jej ramionach ukryć się przed posłem z groźnego, nieznanego świata.
Nepemus nie pozostawił mi jednak czasu ani na płacz, ani na strach, ani na rozpacz. Szarpnął mnie za garnie i oto stałem już między nim a czarownikiem — odebrany matce, jej czułej opiece.
Tak oto stawiałem na udeptanym, trzeszczącym od mrozu śniegu pierwsze kroki nowego życia. Przed oczami mignęły pęki wilczych i niedźwiedzich skalpów i grzechotki z jelenich kopyt, uwieszone na ramionach Gorzkiej Jagody. Stałem twarzą do słońca, zatrząsł mną chłodny dreszcz, chłód sięgał serca.
Wtedy jednak porzuciłem już cały swój strach, wszelką myśl o łzach za matką. Wkroczyłem przecież na nową drogę, na drogę, z której nie zawrócę. Nepemus wskazał mi namiot, w którym miałem czekać do chwili, kiedy wyruszymy w daleką podróż. Obóz Młodych Wilków znajdował się bowiem z dala od wioski.
Byłem w namiocie sam. Nie płakałem. Ale dobrze pamiętam owe samotne godziny. Był w nich lęk i odwaga, niepokój i nadzieja, smutek i radość.
Dobrze także pamiętam Pieśń Pożegnania, którą, zanim Nepemus wkroczył do namiotu rodziców, śpiewała Biały Obłok, moja matka: