Śniegi odkryły stare ścieżki myśliwskie,
Same zaś spłynęły do szumiących rzek.
Kuniu-orzeł rozpostarł skrzydła.
Lot swój skierował w stronę chmur.
Ostrzę swój nóż i kołczan napełniam strzałami.
Świeże mięso zapachnie dziś.
Po dziś dzień nie rozumiem, dlaczego handlowego agenta znad Niedźwiedziego Jeziora nazywano Tłustym Handlarzem. Metys Roger — syn kanadyjskiego Francuza i Indianki z plemienia Cree — chyba nigdy w życiu nie mógł być mężczyzną tak otyłym, jak choćby ci dwaj biali, którzy odwiedzili kiedyś nasz obóz z Wap-nap-ao. Teraz zaś był już starym człowiekiem. I gdyby nie Tanto, który poznał go wcześniej, nie uwierzyłbym, że ów chudy, pochylony w ramionach, milczący człowiek o czarnych indiańskich oczach i włosach płowych jak zmieszany z popiołem rzeczny piasek jest właśnie Tłustym Handlarzem. Gdyby nie barwa włosów i okalający brodę wielodniowy zarost, można by go wziąć za człowieka naszej krwi. A nawet — kogóż to on mi w pierwszej chwili tak bardzo, tak natrętnie przypominał? Czy wiecie kogo? Owasesa! Tak, miał podobnie jak nasz nauczyciel wąskie, nieruchome usta i głęboko zapadnięte, surowe oczy.
Nie podzieliłem się tą myślą z bratem. Uznałem ją za obrazę pamięci najdzielniejszego i najmądrzejszego z Szewanezów. Ale nie mogłem jej jednak odpędzić. I chyba dzięki temu — choć nienawidziłem wszystkich białych jak pomiotu jadowitej żmii — łatwiej mi było wierzyć, że Handlarz nie gotuje nam zdrady i nie odda w ręce WapLnap-ao, łatwiej mi było mu zaufać, choć nadeszły i takie chwile, w których po raz pierwszy od wyjścia z Doliny Słonych Skał utraciłem wszelką nadzieję.
Tanto początkowo też nie ufał Handlarzowi. Pierwszego wieczoru, którego ja w ogóle nie zdołałem zapamiętać, jego też pokonało zmęczenie. Powiedział Handlarzowi tylko tyle, że uciekliśmy z doliny, którą zamknął Wap-nap-ao ze swymi ludźmi. Nie przyznał się ani do tego, że mamy ze sobą naramienniki z żółtego żelaza, ani też nie wspomniał o celu naszej ucieczki. Postanowił to uczynić dopiero następnego dnia rano. Jak mi później wyznał, bał się, że Handlarz, korzystając z naszego zmęczenia i senności, zechce nas obrabować. Do snu zaś ułożył się przy samych drzwiach — tak by nikt nie mógł wyjść ani wejść do domu bez jego wiedzy.
— Obudził nas Handlarz, A raczej obudził nas zapach odgrzewanego na ogniu mięsa i wędzonej ryby. Na dworze wstawał po nocnym śniegu jasny od słońca dzień. Handlarz krzątał się po izbie, ustawiał na stole talerze z jasnego metalu, kładł na nie mięso. Gdy spotkał mój wzrok, uniósł z powagą dłoń:
— Witaj, synu wodza powiedział niskim, zachrypniętym głosem.
— Witaj — odpowiedziałem nieprzyjaźnie. — Nazywają mnie Sat-okh! Handlarz skinął głową.
; — Piękne imię zdobyłeś — rzekł i wtedy po raz pierwszy przy owym pochyleniu głowy zauważyłem jego podobieństwo do Owasesa.
Jedliśmy w milczeniu. Handlarz przygotował jakiś ciemny i słodki jak stary miód płyn. Nazywał go „kawą”. Gdy nie chciałem go pić (myśląc, że to woda ognista), Handlarz uspokoił me obawy. Radził pić mówiąc, że odpędza on zmęczenie i wzmacnia krew w żyłach. Usłuchałem. Były to jedyne słowa wymienione podczas posiłku.
Po raz pierwszy w życiu widziałem, jak żyją, jak jedzą i mieszkają biali ludzie. Dom był podobny do jaskini zbudowanej przemyślną sztuką z grubych pni dębowych. Ognisko nie płonęło na środku jaskini, tylko w kamiennym schronieniu. Do jedzenia nie siadało się na ziemi, lecz na pniach drzewnych. Wszystko było dziwne, obce i — mądre. Tak — mądre. Nienawidziłem białych. Ale rozumiałem, że tak budowany dom jest wielekroć cieplejszy niż nasze namioty, że ognisko schronione w kamiennej obudowie silniej grzeje, że ciemny płyn naprawdę odpędza zmęczenie…
Gdy skończyliśmy jeść, Tanto wyjął z zanadrza jeden naramiennik Tinglit i położył go przed Handlarzem.
— Ile dasz za to żywności? — spytał.
Handlarz szybko pochylił się nad stołem. Ujął naramiennik w ręce, zarysował go paznokciem, długo ważył w dłoni. W końcu podniósł oczy.
— Dwie pary sań… pełnych najlepszego tłuszczu i mięsa — powiedział. Tanto przymknął oczy. Ja też czułem, że z radości krew napływa mi do policzków, i aby ukryć błysk oczu, odwróciłem wzrok od Handlarza.
— Czy mój brat — spytał Tanto — mówi prawdę? Handlarz położył na stole obie dłonie, zacisnął je w pięści.
— Czy syn Wysokiego Orła, Tanto — odpowiedział groźnym pytaniem — słyszał, bym kiedykolwiek oszukał któregoś z czerwonych braci?
— Nie.
— A więc powtarzam: za ten naramiennik dam dwie pary sań pełnych tłuszczu i mięsa. I sam ze swymi psami pomogę je odwieźć tam, gdzie czerwoni bracia zechcą. Wiem, że Szewanezi głodują w Dolinie Słonych Skał. Chętnie im pomogę, jeśli uda się ominąć straże Królewskiej Konnej.
— To nie jest bezpieczne — powiedziałem pogardliwie.
— Milcz, Sat-okh! — rozkazał ostro Tanto.
Wtedy po raz pierwszy ujrzałem ślad uśmiechu na twarzy Handlarza.
— Mój młody brat nie zna Tłustego Handlarza. Którędy wyszliście z doliny?.
— Pod Skałą Orłów.
— Co?
— Przez przełęcz koło Skały Orłów.
Handlarz patrzył na nas oczami okrągłymi ze zdumienia. W końcu odetchnął głęboko.
— Mogę pójść z wami — powiedział. Wtedy Tanto wyjął drugi naramiennik.
— Czy poprowadzisz drugie dwie pary?
Handlarz wstał. Dopiero po długiej chwili powiedział:
— Tak.
Tanto wstał również.
— Mój brat przygotuje sanie do drogi.
Handlarz powoli, z namysłem skinął głową, ulokował naramienniki na piersiach i podszedł do drzwi. Otworzył je i wyszedł. Spojrzeliśmy na siebie wraz z Tanto — spojrzeliśmy jak zwycięscy wodzowie po wielkiej bitwie.
Ale w tej chwili Handlarz wbiegł z powrotem.
— Wap-nap-ao! — krzyknął zdyszanym głosem.
Tanto porwał za nóż. Ja wyciągnąłem swój i skoczyłem za plecy Handlarza. Zdradził? Jeżeli zdradził, zapłaci śmiercią!
Ale Handlarz, nie zważając na błyskające ostrza, wskoczył na stół i w niskim pułapie izby odkrył niewielkie drzwiczki. Ręce mu drżały.
— Ukryjcie się tutaj. Szybko, ukryjcie się! — powtarzał spoglądając na drzwi, zza których dochodziło już dalekie szczekanie psów. — Tanto zrozumiał. Zaufał Handlarzowi. Jednym susem znalazł się w kryjówce. Potem wciągnął mnie.
Znaleźliśmy się w niskim, ciemnym pomieszczeniu. Handlarz podawał nam nasze futrzane kurty, karpie i oszczepy, podał też wielką niedźwiedzią skórę, pod którą spaliśmy. Na koniec zaś wyciągnął rękę z naramiennikami.
— Zachowajcie to — powiedział. — I milczcie! Milczcie! Zatrzasnął drzwiczki. Były one zrobione z grubych, lecz nierównych desek i przez szpary można było dostrzec, co dzieje się w izbie.
Handlarz chwilę jeszcze uważnie rozglądał się badając, czy nie pozostał jakiś widoczny ślad naszej obecności — wreszcie wyszedł przed próg.
— Nie zdradzi? — tchnąłem w ucho Tanto.
— Milcz! — szepnął bezgłośnie.
To były najgorsze chwile. Gorsze nawet od tych, kiedy nad głowami zadudnił nam. pierwszy grom śnieżnej lawiny. Handlarz wydawał sie. być człowiekiem przyjaznym, a w każdym razie nie wrogiem. Czy jednak nie ożyje w nim zdradziecka krew białych? Słyszeliśmy wrzask psich zaprzęgów kłębiących się już przed chatą, trzaskanie batów i krzyki białych ludzi. Handlarz rzadko się odzywał, jego niski głos niknął we wrzawie.
Aż do bólu zaciskałem palce na rękojeści noża. Obiecałem sobie, że żywym mnie nie wezmą. Serce biło niezmiernie wolno, w uszach szumiała krew…
W końcu przybysze zaczęli wchodzić do izby. Żaden z nich nie spojrzał w naszą stronę. Wchodzili jeden po drugim mówiąc coś w swej szeleszczącej, twardej mowie, z której ani Tanto, ani tym bardziej ja nie znaliśmy nawet jednego słowa. A jeśli mówią już o nas — i odwlekają tylko chwilę napaści, by dłużej nękać nasze serca niepewnością, nadzieją i trwogą? Trwogą już nie o siebie, lecz o tych wszystkich, których mieliśmy ratować.
Weszło ich już sześciu, a ciągle jeszcze nie widzieliśmy Wap-nap-ao: W końcu i on pojawił się w progu. Tuż za nim powrócił do izby Handlarz.
Ludzie z Królewskiej Konnej byli najwidoczniej bardzo zmęczeni i głodni. Od razu zasiedli do posiłku. Nie umieli jednak jeść z godnością i w milczeniu, jak wypada dorosłym wojownikom. Bez przerwy przerzucali się słowami, krzyczeli jak stare baby, śmieli się wrzaskliwie jak młode dziewczęta. Tylko Wap-nap-ao i Handlarz nie odzywali się ani słowem. Handlarz przysiadł zresztą nieco na uboczu, poza polem mego widzenia.
Nagle drgnąłem. Posłyszałem głos Handlarza, który przemówił narzeczem Cree:
— A co robią twoi czerwoni?
Wap-nap-ao poderwał głowę znad jedzenia. Powiedział coś ze złością w języku białych — któryś z jego ludzi też dorzucił kilka wściekłych słów. Poczułem na twarzy przyśpieszony oddech Tanto. On też widać, jak ja, nie pojmował przyczyny, dla której Handlarz zaczął mówić narzeczem Cree. Czyżby to miał być początek zdrady? Albo Handlarz, chcąc byśmy i my zrozumieli jego słowa, nierozwagą bliską głupoty obudzi podejrzenia Wap-nap-ao, chytrego przecież jak wąż.
Odpowiedź jednak dał nam sam Handlarz. Znów posłyszeliśmy jego spokojny głos.
— Nie złość się, Wap-nap-ao — mówił. — Ja źle mówię twoim językiem, ty źle mówisz moim. Obaj znamy dobrze mowę Cree.
A więc. Handlarz i Wap-nap-ao należeli do różnych plemion białych ludzi. Uczułem uścisk dłoni Tanto na ramieniu.
Wap-nap-ao mruknął coś pod nosem. Widocznie Handlarz przekonał go. Siedział tak, że niezwykle, dokładnie widziałem jego twarz pociętą zmarszczkami, porosłą jasnym zarostem, chudą, surową i groźną nawet w wielkim zmęczeniu.
Handlarz powtórzył swe pytanie:
— A więc powiedz: co robią „twoi” Indianie? Wap-nap-ao wzruszył ramionami.
— Nic:
— Nic?
— Chcą zdaje się zdychać z głodu jak wilki w klatce.
— To nie wilki, bracie Wap-nap-ao, to ludzie.
— Wiem o tym.
Któryś z białych wyszedł na chwilę przed dom i zaraz powrócił. Postawił na stole niewielką butelkę z jasnego metalu. Powitał ją krzyk i radość innych. W kubki rozlewano jasny, przezroczysty płyn.
— Chodź się napić, Handlarzu — powiedział Wap-nap-ao.
— Woda ognista?
— Tak, tak — śmiał się Wap-nap-ao — come here, Francois, for a little woda ognista.
Handlarz podszedł do stołu. Nie śmiał się. Ale wypił kubek i usiadł koło Wap-nap-ao. Znowu zacisnąłem dłoń na nożu. Co będzie, jeśli duch wody ognistej opęta rozum Handlarza i rozkaże mu nas zdradzić?
Ale głos Handlarza był nadal spokojny i obojętny:. — Co ci z tego przyjdzie, jak Szewanezi wymrą w Dolinie Słonych Skał?
Wap-nap-ao obrócił się doń twarzą i zmrużył oczy.
— A cóż ty mnie tak o nich wypytujesz? Teraz Handlarz wzruszył ramionami.
— Wiesz dobrze, że Szewanezi i Siwasze przynoszą mi skóry na wymianę. Kiedy ich przepędzisz do rezerwatu, ja też będę musiał stąd odejść.
Brodaty człowiek, w którym dopiero teraz rozpoznałem jednego z dawnych posłów do naszego obozu, znowu zaczął rozlewać ognistą wodę i coś powiedział w swojej mowie, co inni przywitali grubym śmiechem.
Wap-nap-ao nie śmiał się, tylko szybko przechylił swój kubek ku wargom. W jego jasnych jak lód oczach mignął szybki cień.
— To prawda? — spytał Handlarz po słowach brodacza. Wap-nap-ao skinął głową.
— Prawda. Wygląda na to, że postanowili zemrzeć z głodu, a nie ruszą się z doliny.
— Więc co zrobisz?
— Coś tam zrobię.
— Co?
Wap-nap-ao wyjął fajkę. Nabił ją jasnym tytoniem, zapalił. Jego twarz ożywiła się.
— Jeszcze ciągle są zbyt silni, by próbować ich wziąć przemocą. Ale za miesiąc osłabną dostatecznie, by można najzaciętszych nawet wybrać gołymi rękami. Jadę do naczelnika po posiłki. Jeśli dostanę ze trzydziestu ludzi, za miesiąc otworzę dynamitem kanion i wezmę całe plemię bez jednego strzału. Jeszcze będą mi dziękować, że uratowałem ich od głodowej śmierci.
— A nie uciekną ci teraz? Wap-nap-ao roześmiał się.
— Kto? I którędy? Góry trzęsą się od lawin. Przez zasypany kanion nikt nie przejdzie. Zostawiłem tam zresztą czterech ludzi. Sami wojownicy zdołaliby jeszcze może się wydrzeć z doliny. Ale przecież nie zostawią rodzin.
— Taak — powtórzył powoli Handlarz — rodzin nie zostawią. Wap-nap-ao mruknął coś ze złością w swojej mowie.
Jego ludzie skończyli już posiłek i poczęli układać się na spoczynek. On jednak nie kładł się jeszcze. Siedział nadal przy stole. Jego oczy lśniły zza kłębów błękitnego fajkowego dymu ostrym światłem.
Handlarz też zapalił fajkę. W końcu powiedział:
— Nie jest przyjemnie umierać z głodu.
Wap-nap-ao w pierwszej chwili poruszył się gwałtownie, jakby chcąc unieść pięści do uderzenia, ale opanował gniew i oparł się z powrotem plecami o ścianę jak wielce znużony człowiek.
Jego głos był teraz bardzo zmęczony:
— Słuchaj, Francois — powiedział. — Słuchaj, ty głupi Tłusty Handlarzu. Ja wcale nie chcę, żeby oni zdechli z. głodu. Ja się modlę co dzień, żeby oni dobrowolnie wyszli z tej przeklętej doliny, żeby rzucili swoją przeklętą wolność i żeby poszli wreszcie do swojego przeklętego rezerwatu. Ja nie chcę ich śmierci. Ja nawet nie chcę, żeby szli w niewolę. Ja tylko muszę wykonać rozkaz…
— Dlaczego?
— Ty nie wiesz, dlaczego?
— Nie.
Wap-nap-ao uniósł do ust kubek, choć już nic w nim nie było.
— Myślałem, że cała puszcza o tym wie — powiedział. Handlarz skrzywił się.
— Puszcza może wie. Ja nie wiem.
Dłoń Tanto zaciskała się na moim ramieniu. Każde ićh słowo trafiało w nas jak strzały goniące rannego łosia. Wap-nap-ao wzruszył ramionami.
— Obiecano mi, że jeśli sprowadzę Szewanezów do rezerwatu, otrzymam zwolnienie ze służby, nagrodę i pełną wysługę lat. Ty rozumiesz? Wysługę nie dla „sergeanta”, którym jestem już od dwunastu lat, od kiedy czerwoni pierwszy raz rozorali mi oszczepem plecy, ale wysługę „lieutnanta”. Rozumiesz?
— . Nie.
— Handlarzu — głos Wap-nap-ao był groźny — przestań mnie drażnić. Ja mam czworo dzieci. Ich matka nie ma czystej krwi białych. I moje dzieci jej także nic mają. Jeśli nie zostawię im dostatecznej ilości pieniędzy, moje dzieci będą głodować, jak…
— Jak te w Dolinie Słonych Skał? Wap-nap-ao uderzył pięścią w stół.
— Czemu czerwoni nie słuchają prawa?
— To nie ich prawo. — Ale moje i twoje.
Handlarz umilkł. Wap-nap-ao dyszał głośno, jak po długim biegu. Czy to był gniew? Czy tylko gniew?
Wstał powoli i pochylając się nad Handlarzem rzekł:
— Jeśli my nie usłuchamy tego prawa, złamie ciebie i mnie. Rozumiesz? Handlarz z nagłą pokorą skinął głową.
— Rozumiem.
Chwilę mierzyli się oczami. Wap-nap-ao wreszcie leniwie ziewnął.
— Obudź nas w południe.
— Nie przenocujecie?
— Nie.
, Handlarz pokiwał głową, jakby się obojętnie czemuś dziwił. Wap-nap-ao zaś ułożył się na jego skórach. Usnął od razu. Handlarz wyszedł.
Wiedzieliśmy już — nie zdradzi. Wiedzieliśmy o wiele więcej. Rozluźniła się dłoń Tanto na moim ramieniu, rozluźniły się moje palce na rękojeści noża. Przymknąwszy oczy widziałem przed sobą to twarz Handlarza, to oczy Owasesa. W izbie słychać było głośne oddechy śpiących, na dworze cp chwila wybuchało szczekanie i warczenie psów. Zapewne Handlarz karmił swoje. Tak — na pewno karmił swoje psy przed drogą do Doliny Słonych Skał. Bo jeśli biali odejdą w południe, my z Handlarzem wkrótce po nich będziemy mogli wyruszyć właśnie w stronę Doliny.
Słońce z wolna przesuwało się po ziemi. Jego jasna plama wędrowała coraz bliżej okna. Czas dłużył się. Psy umilkły już dawno. I w końcu w drzwiach stanął Handlarz wołając coś w języku białych. Jego cień na progu wskazywał południe.
Ludzie Wap-nap-ao wstawali powoli i niechętnie. Jakże niezdarnie zbierali się do drogi. Dopiero ostry okrzyk Wap-nap-ao przynaglił ich do pośpiechu. Handlarz żegnał ich stojąc w otwartych drzwiach.
Słyszeliśmy wszystko: szczekanie psów, chrzęst sani na śniegu, trzask butów. Potem wszystko zaczęło oddalać się, cichnąć, zamierać. Wracała ku nam cisza, otaczała nas jak łagodny oddech wiosennego wiatru. Na progu widniał nieruchomy cień Handlarza.
W końcu usłyszeliśmy jego głos:
— Wap-nap-ao odjechał. Moi bracia mogą wyjść.
— Niech Tłusty Handlarz wybaczy synowi Wielkiego Orła, że obraził go w swych myślach. Myślałem, że mój biały brat jest przyjacielem Wap-nap-ao i że wyżej stawia jego prawo od życia i swobody wolnego plemienia Szewanezów. Teraz wiem, że mój biały brat jest wielkim wojownikiem i dzielnym człowiekiem, że myśli jego są jasne i czyste jak woda w słońcu. Szewanezi nigdy nie zapomną Tłustemu Handlarzowi jego przyjaźni i zawsze będą jego przyjaciółmi, a syn Wysokiego Orła zawsze będzie jego bratem.
Tak mówił Tanto, gdy opuściliśmy kryjówkę i stanęliśmy przed Handlarzem, który słuchał nas z nieporuszoną twarzą. Gdy Tanto skończył, ja też uniosłem dłoń w górę i rzekłem:
— Sat-okh, młodszy syn Wysokiego Orła, wodza Szewanezów, też na-zawsze pozostanie bratem Tłustego Handlarza.
Handlarz położył mi rękę na ramieniu.
— Moja matka była z plemienia Cree — powiedział po prostu.Potem usiadł za stołem i zaczął nabijać fajkę. Spojrzeliśmy na siebie z bratem niespokojnie. — Co to ma oznaczać? Tanto podszedł do Handlarza.
— Czy mój brat zapomniał, że mamy wyruszyć w Dolinę Słonych Skał? — spytał.
Handlarz zaprzeczył ruchem głowy. Wskazał nam miejsca obok siebie i długo w milczeniu rozpalał fajkę. Usiedliśmy z wahaniem, nie rozumiejąc niczego.
— Czy mój brat odmawia? — zadał nowe pytanie Tanto.
— Nie.
— Dlaczego więc nie przygotowujemy się do drogi?
— Bo chcę się z moimi młodymi braćmi naradzić — wyjaśnił wreszcie Handlarz.
Odetchnąłem z ulgą. A więc nie zrywa naszej umowy. Tanto też uspokoił się — wyjął naramienniki Tinglit i złożył je przed Handlarzem.
Stary wziął je w ręce, znowu przyglądał się im i ważył, w końcu spytał:
— Czy Szewanezi dużo mają takich naramienników?
— Dosyć — odpowiedział Tanto.
Handlarz bawił się jeszcze chwilę naramiennikami i w końcu położył je na stole między sobą a nami.
— Czy mój brat uważa, że to za mało? — spytał znowu Tanto.
— Nie.
— A czy chce ujrzeć więcej?
Handlarz nie odpowiedział. Wtedy na znak Tanto wyjąłem z zanadrza naramienniki, które dala bratu matka, naramienniki żony wodza, największe i najpiękniejsze w całym plemieniu, lśniące czerwonawym odblaskiem i wyrysowanymi na nich postaciami ptaków i zwierząt.
Na ich widok Handlarz gwizdnął cicho. Wziął je do ręki tak ostrożnie, jakby bał się, że rozsypią mu się w palcach. Obejrzawszy dokładnie położył je przede mną, choć nie wyciągnąłem po nie dłoni. Ciągle jeszcze milczał i zastanawiał się nad czymś, my zaś czekaliśmy na jego słowa. Wreszcie odłożył fajkę i podniósł głowę.
— Chcę pomóc plemieniu Szewanezów — powiedział.
— Mój biały brat… — zaczął Tanto, ale Handlarz przerwał mu ruchem ręki.
— Chcę pomóc Szewanezom tak, aby całe plemię mogło wyjść z doliny — powiedział cicho.
— Co…? — krzyknął Tanto, ja zaś zerwałem się na równe nogi. Handlarz uśmiechnął się nikłym, skąpym uśmiechem. Zawstydzeni swym wybuchem przysiedliśmy z powrotem za stołem czekając na dalsze wyjaśnienia gospodarza.
— Zaraz opowiem, jak chcę tego dokonać — przemówił wreszcie stary. — Ale przedtem muszę synom Wysokiego Orła wyjaśnić jedną sprawę. Czy chcą mnie wysłuchać?
— Tak — szepnął Tanto. Ja zaś nie mogłem wydobyć ani słowa ze ściśniętego gardła.
— A więc niech moi młodsi bracia słuchają uważnie — zaczął Handlarz. — Muszą bowiem zrozumieć, że jeśli pomogę uciec Szewanezom z Doliny Słonych Skał, złamię prawo białych naczelników i że spotka mnie zato ciężka kara. Ja mogę zrobić tylko jedno. Mogę uciec potem tak daleko, żeby biali naczelnicy nie zdołali mnie już nigdy pochywycić. Ale wtedy będę musiał rzucić swój dom, zostawić Wszystko, co tu mam. Czy mój brat Tanto mnie rozumie?
Ja nie rozumiałem, ale Tanto skinął głową.
— Jestem starym człowiekiem — mówił dalej Handlarz — i nie mam ani braci, ani sióstr, którzy by mogli żyć tak spokojnie, jak żyją starcy w waszym plemieniu.
— A jak potrafisz sprawić, że Szewanezi wyjdą z doliny? — spytał Tan-to.
Handlarz po raz pierwszy szeroko i głośno się roześmiał. Od razu jednak spoważniał napotkawszy mój niespokojny wzrok… — Sat-okh mi nie wierzy? — spytał. Nie odpowiedziałem.
— Czy dobrze słyszeliście, co mówił Wap-nap-ao?
— Tak.
— Słyszeliście, że przy zasypanym kanionie Wap-nap-ao pozostawił tylko czterech ludzi?
— Tak.
Nie rozumiałem, do czego dąży Handlarz, ale czekałem na jego słowa, jak otoczony przez wilki człowiek czeka na głosy odsieczy.
— Czterech ludzi łatwo zaskoczyć — powiedział Handlarz. Tanto wzruszył ramionami.
— Jeśli nawet ich zabijemy, to śmierć ludzi Wap-nap-ao nie otworzy kanionu.
— Nikogo nie będziemy zabijać — mruknął stary. — Ale jeśli nikt mi nie przeszkodzi, ja potrafię otworzyć kanion, tak samo jak Wap-nap-ao go zasypał.
Zapadła cisza. Czekałem na tę obietnicę, kiedy jednak Handlarz wypowiedział ją głośno, nie umiałem wierzyć w jej rzeczywiste znaczenie. Tanto też nie odezwał się nawet słowem.
Handlarz pojął, że mu nie ufamy.
— Nie chcę od Szewanezów żadnej nagrody, póki nie otworzę kanionu — powiedział twardo.
— Jak chcesz to uczynić, biały bracie? — spytał Tanto, a jego głos drżał, tak jak drżało moje serce.
Handlarz pochylił się ku niemu. Mówił teraz tak szybko, jakby chciał od razu i wszystko naraz wytłumaczyć.
— Kiedy byłem nieco od ciebie starszy, synu wodza, pracowałem na południu w jaskiniach pod ziemią. W takich jaskiniach, z których wykopuje się żalazo. Tam nauczyłem się rozbijać piorunem skały tak samo, jak to zrobił Wap-nap-ao w Kanionie Rwącego Potoku. Pioruny, które rozbijają skały, biali nazywają „dynamitem”. W obozie Wap-nap-ao jest jeszcze sporo dynamitu. Dość, żeby otworzyć kanion tak szeroko, by mogli przejść nie tylko wojownicy, ale i kobiety, i starcy, i dzieci. Musimy tylko zaskoczyć i rozbroić ludzi z Królewskiej Konnej. Musimy uczynić ich swymi jeńcami. Tak, by nie mogli mi przeszkodzić w burzeniu skał. Nie wolno ich jednak zabijać. Jeśli który z nich zginie, nie pomogę Szewanezom. Rozumiecie?
— Żaden z nich nie zginie — powiedziałem. Tanto też skinął głową, więc Handlarz mówił dalej:
— Chcę jeszcze coś moim braciom powiedzieć. Jesienią słyszałem, że Szewanezi mieli w tym roku krótkie łowy. I dlatego sprowadziłem duży zapas żywności. Myślałem, że będę go wymieniał z Szewanezami i Siwaszami w zimie za skóry. Nie przypuszczałem, że Wap-nap-ao potrafi zamknąć mych braci w Dolinie Słonych Skał. Teraz, kiedy Szewanezi wyjdą z doliny, mogę oddać im całą żywność i głód odejdzie w tym roku od ich namiotów. Ale…
Tu urwał, jakby nie chciał dokończyć zdania. Tanto patrzył nań z najwyższą uwagą.
— Co chciał mój brat powiedzieć? — spytał. Handlarz rozłożył ręce.
— Jeśli otworzę kanion, będę musiał uciekać przed zemstą Wap-nap-ao i karą białych naczelników. Dlatego nie mogę wymienić żywności na skóry.
— Czy mój brat — pytał dalej Tanto — chce wymienić na żółte żelazo?
— Tak.
Tanto lekko się uśmiechnął.
— Jakiej mój brat chce nagrody za otwarcie kanionu i ile żółtego żelaza weźmie za żywność?
Handlarz przymknął oczy i chwilę poruszał bezgłośnie wargami. Patrzyłem nań jak na czarownika. Czułem dlań głęboki szacunek i prawdziwą przyjaźń — nie tylko nas nie zdradził, nie tylko okazał wielką szlachetność, ale obiecywał teraz ratunek dla całego plemienia, dawał nadzieję wyjścia z Doliny Słonych Skał, uzyskania żywności, zwycięstwa nad głodem. A mimo to i on, jak każdy z białych, krył w sobie słabość i głupotę. Cóż to bowiem za mężczyzna, który chce zdobyć ozdoby i naramienniki kobiet? Słyszałem o tym, że biali cenią żółte żelazo, nie mogłem jednak zrozumieć tej śmiesznej tajemnicy.
Wreszcie Handlarz podniósł głowę.
— A ile zechcą mi ofiarować Szewanezi? — spytał niepewnie. Tanto wzruszył ramionami. Chwilę się namyślał.
— Tyle, co za trzy razy po dziesięć wielkich sań pełnych mięsa i tłuszczu — powiedział z naciskiem.
Handlarz zamrugał oczami.
— Trzy razy po dziesięć.
— Tak.
— Trzy razy po dziesięć takich naramienników? — krzyknął Handlarz wskazując na leżące na stole grube, lśniące obręcze.
Tanto spojrzał na mnie. W jego oczach jaśniała triumfalna radość, ale usta skrzywił nie skrywając nawet lekkiej pogardy.
— Tak — powtórzył. — Obiecuje ci to syn wodza Szewanezów, bracie. Handlarz zerwał się ze stołu.
— Idę przygotować psy do drogi — powiedział i szybko wyszedł.
Jeszcze w pełnym słońcu, na długo przed końcem dnia, znad Niedźwiedziego Jeziora wyruszyły dwa zaprzęgi psów kierując się na północ, w stronę Doliny Słonych Skał. Pierwszy z nich prowadził Tanto, drugi Tłusty Handlarz.
Miałem stoczyć pierwszą w swym życiu walkę, walkę z człowiekiem. Handlarz zażądał od nas, abyśmy oszczędzali nie tylko życie, ale nawet zdrowie ludzi Wap-nap-ao. Przyrzekliśmy mu to, przysięgliśmy na pamięć Owasesa. Miała to jednak być walka. Ludzie z Królewskiej Konnej zaś nikomu nie przyrzekali, że będą oszczędzać życie synów Wysokiego Orła, wodza Szewanezów.
Tanto i Handlarz postanowili, że biały pojedzie przodem i jawnie odwiedzi obóz Wap-nap-ao. Handlarz bowiem wiózł z sobą wodę ognistą. Miał ją dać ludziom strażującym przy kanionie, bo duchy wody ognistej wpierw opętują rozum człowieka, każą mu śpiewać i krzyczeć, i tańczyć — a potem wtrącają go w sen tak twardy jak zimowy sen czarnych niedźwiedzi. Sądził, że na takim mrozie, jaki spływał na ziemię z czystego nieba, biali nie będą nawet zostawiać nocnej straży. Jeśliby zaś to uczynili, miał sam zaofiarować się z objęciem nocnej straży i w ciągu nocy wezwać nas krzykiem białej sowy. Nikogo poza tymi czterema ludźmi nie musieliśmy się obawiać. Powrót Wap-riap-ao miał nastąpić nie wcześniej niż za miesiąc. Jeśli więc uda się otworzyć Kanion Rwącego Potoku.:.
Ciężkie sanie opóźniały naszą drogę, mimo że psy Handlarza wypoczęte były i ścigłe. Mróz jednak robił się coraz ostrzejszy. Nocami musieliśmy rozpalać wielkie ogniska i nawet w dzień czynić postoje, by uniknąć choroby, która; zabija ludzi męczących się wśród wielkiego mrozu.
Nasza powolność gnębiła mnie jak zły sen. Nie mogłem oderwać się myślami od oczekującej nas walki. Wiedziałem, że Handlarz dobrze i mądrze postępuje chcąc naszych wrogów wtrącić wodą ognistą w kamienny, nieczuły sen. Rozumiałem, że nie chce ich śmierci, bo nawet ja jej już nie pragnąłem. Ale wolałbym, stokroć wolałbym wystąpić przeciw ludziom z Królewskiej Konnej twarzą w twarz, w otwartej, śmiertelnej bitwie. I nawet myśl o tym, że to właśnie Tanto i ja — chłopiec, który nieprędko przecież przejdzie próbę krwi — przyczynimy się do uratowania życia i wolności całego plemienia, nie mogła odegnać ode mnie niecierpliwego niepokoju.
Na nocnych postojach nie mogłem usnąć. Gdy zaś zapadałem w sen, oblegały ninie zmory i zjawy. W długich, męczących godzinach snu — to walczyłem z samym Wap-nap-ao, raz większym od szarego niedźwiedzia, a raz zmniejszającym się w jadowitą żmiję, to uciekałem przed ogromną lawiną spadającą wprost z nieba, to walczyłem z hordą wilków przybranych w stroje ludzi z Królewskiej Konnej.
Po trzech dobach drogi znaleźliśmy się wreszcie u podnóża gór, w okolicach wejścia do Kanionu Milczących Skał. Do obozu Królewskiej Konnej pozostawało nie więcej niż pół dnia spokojnego marszu. Tu postanowiliśmy się na razie rozdzielić. Handlarz z jednym pustym zaprzęgiem wyruszył przodem. My zaś mieliśmy Wyruszyć jego śladami dopiero o zmierzchu, pozostawiając psy i (zapasy żywności na tym postoju. W czasie drogi nie widzieliśmy śladów wilczych ani nie słyszeliśmy ich wycia. Nie należało się więc obawiać ani o psy, ani o żywność. Na wszelki jednak wypadek umocowaliśmy wory z żywnością na drzewie, psy zaś uwiązaliśmy luźno, by w razie napaści mogły się przynajmniej bronić.
Handlarz odjechał tak, by do obozu Wap-nap-ao zdążyć jeszcze przed zmierzchem. Mróz tężał coraz bardziej w powietrzu przejrzystym i nieruchomym; o zmroku, kiedy nasilał się gwałtownie, słychać było co jakiś czas trzask pękających drzew, trzask ostry niczym wystrzały broni białych ludzi.
Psy od razu zakopały się głęboko w śnieg, my zaś nie mogliśmy rozpalić nawet ogniska.
Jak powoli osuwało się tego dnia słońce nad zachodnią stronę nieba. Szczyty gór długo stały w pełnym jego blasku. Zza najbliższego pasma wzgórza wyłaniał się roziskrzony słońcem łańcuch okalających dolinę skał. Wśród nich ostry, niczym ptasi dziób, szczyt Skały Orłów błyszczał śniegiem jak grot strzały.
Wreszcie góry zaczęły płonąć czerwonym ogniem zachodu. Teraz już szybko zmieniały barwy, przygasały nagłymi skokami, jak blask gaszonego ogniska. Nad nami, na niezmiernej wysokości, błysnęła pierwsza gwiazda.
Ruszyliśmy w drogę.
Biegliśmy wśród gęstniejącego mroku, śladem Handlarza, cicho, bezszelestnie jak wilki. Ślad prowadził nas skrajem puszczy. Śnieg lekko skrzypiał pod stopami. Noc pociemniała, potem znów zaczęło się rozjaśniać od blasku gwiazd. W końcu zza gór wychynął wąski, niemal biały róg małego księżyca.
Ściana gór zbliżała się coraz bardziej, coraz była niższa i ciemniejsza. Wydawało mi się, że w całej puszczy słychać bicie naszych serc. Oto rozpoznawałem już znajomy rysunek skalnych zboczy i załamań. Zbliżaliśmy się do Kanionu Rwącego Potoku. Gwiazdy wskazywały połowę nocy.
Wreszcie ujrzeliśmy na rozjaśnionej blaskiem księżyca białej płaszczyźnie śnieżnej kilka ciemniejszych plam. Znajdowały się u samego wejścia do kanionu. Obóz Wap-nap-ao!
Namioty Królewskiej Konnej stały na niewielkiej odkrytej płaszczyźnie. Widać było w tym przemyślność białego naczelnika. Na szczęście jednak można było przekraść się ku nim w cieniu skalnej ściany, którą przecinał kanion.
Minęła północ. Gwiazdy tkwiły nieruchomo nad naszymi głowami. Mróz przenikał moje ciało, łzawił oczy, każdy oddech był niemal bolesny. Drżałem jednak nie z chłodu.
Wreszcie koło namiotu zamajaczył jakiś cień. Usłyszeliśmy hukanie białej sowy. Jedno, drugie, trzecie…
A ja myślałem, że to będzie walka!
Nie było żadnej walki, nie było w ogóle niczego, czym mógłbym chwalić się przed kimkolwiek. Pięcioletni Uti mogli to uczynić, co my uczyniliśmy. Wszystkiego bowiem dokonał już za nas duch ognistej wody.
Gdy podeszliśmy do namiotów, Handlarz czekał na nas. I śmiał się. Tak — śmiał się prawie na głos!Kiedy wprowadził nas do namiotu białych ludzi, przestaliśmy gniewać się i dziwić, że tak jest nieostrożny.
Byli jak drzewo. Jak nieczułe, bezmyślne drzewo. Tylko jeden z nich, gdy wiązaliśmy mu ręce, zabełkotał coś przez sen. Inni w ogóle niczego nie poczuli.
I to mieli być wojownicy? Ludzie, którzy Skazywali na śmierć, na głód i niewolę plemię wolnych Szewanezów? Jakże nimi gardziłem! Nie pozostało w mym sercu miejsca nawet na nienawiść. Byli silni, byli potężni — a równocześnie jak bardzo śmieszni i słabi. Mieli broń, która rozbijała nawet skały, a nie umieli odeprzeć ducha ognirtej-wody. Dzięki swej przebiegłości opanowali całą naszą ziemię — ale ustanowili równocześnie takie prawa, że jeden człowiek, chcąc nakarmić własne dzieci, musiał głodzić dzieci cudze. Byli stokroć bogatsi od czerwonych ludów, a nie umieli zapewnić dostatku starcom własnych swych plemion. Umieli być dzielni jak Wap-nap-ao i o-bracali swą dzielność nie na walkę wojownika z wojownikiem, lecz na nęka: nie głodem kobiet, starców i dzieci. Umieli być szlachetni jak Handlarz, ale swą szlachetność wymieniali na… naramienniki z żółtego żelaza.
Od tego dnia nie przestałem ich podziwiać, ale przestałem ich nienawidzić. Zacząłem nimi gardzić. Nawet Handlarzem zacząłem gardzić!
On bowiem utracił wszelki spokój. Cieszył się z łatwego zwycięstwa, a równocześnie trwożył, jak zagubiony w lesie mały chłopak. Wiedział, że Wap-nap-ao powróci nie wcześniej niż za miesiąc, ale chwilami zachowywał się, jakby wielki oddział Królewskiej Konnej już okrążał nas u wejścia do kanionu. W dodatku co chwila wypytywał Tanto o wygląd i ciężar obiecanych naramienników — upewniał się, czy dotrzymamy słowa. Dopiero kjedy nawet ja przestałem odpowiadać na jego pytania, powoli uspokoił się i wrócił do równowagi.
Na rozkaz Tanto objąłem straż nad jeńcami. Handlarz jeszcze nocą odnalazł zapasy dynamitu w jednym z namiotów i sprawdziwszy raz jeszcze z Tanto więzy na rękach i nogach jeńców, wyruszył do kanionu.
Musiałem usłuchać rozkazu brata. Handlarz zabrał białym broń, ale mimo to ich przedwczesne uwolnienie mogło zagrozić temu wszystkiemu, co już uzyskaliśmy.
Gdyby mi jeszcze w Dolinie Słonych Skał powiedział ktoś, że będę strażnikiem czterech jeńców z Królewskiej Konnej — przyjąłbym to jako obietnicę niezwykłego zaszczytu. Sama nadzieja na taką chwilę wprawiłaby mnie w niezmierną dumę. Teraz jednak nie czułem radości — nie mówiąc już o dumie.
Nędzni to byli jeńcy. Z trudem mogłem wysiedzieć w ich namiocie. Cuchnęli ognistą wodą, stękali, chrapali, jęczeli przez sen, jakby duch jadowitego napoju męczył ich bez przerwy i bez litości. Nad ranem mróz zaczął słabnąć.
Tuż przed świtem wśród pobliskich drzew posłyszałem pierwszy podmuch wiatru. Kiedy zaś nastała jasność, ujrzałem nad górami cienie mgieł i pierwsze obłoki wieszczące bliską śnieżycę.
Biali nie obudzili się, choć rozpaliłem w namiocie ognisko. Dym wylatujący przez górne otwory namiotu nie biegł w górę. Wiatr przyduszał jego warkocz ku ziemi, ścielił mętną smugę u stóp skał.
Znowu wyszedłem na dwór. Blask słońca mętniał coraz bardziej. Na niebie wybiegały szybkie strzępy chmur, gromadziły się nad puszczą, biegły ku wschodowi.
Ja zaś coraz bardziej traciłem spokój.
Kanion ciągle jeszcze milczał. Czy Handlarz potrafi dotrzymać swej obietnicy?
Przypomniałem sobie ogromny zwał kamieni leżących w poprzek kanionu, wojowników przysypanych przez skały, huk i krwawe błyski obudzonych przez Wap-nap-ao piorunów… Cisza kanionu niosła w sobie milczącą groźbę.
W pewnej chwili w namiocie podniósł się ochrypły krzyk. Obudzili się! Na mój widok umilkli na chwilę, by w chwilę potem wybuchnąć wrzawą niczym kłócące się stare baby. Krzyczeli w swojej mowie i niczego nie rozumiałem, poza tym że nie umieją zachować godności, że nie dbając o mój śmiech daremnie szarpią swe więzy, skaczą ze strachu i wyją z gniewu, jak opętane głodne psy.
W końcu jeden z nich krzyknął głośniej niż inni — i umilkli. On zaś przemówił językiem Szewanezów, kalecząc niemiłosiernie słowa, myląc jedne z drugimi. Obiecywał mi wielką nagrodę za uwolnienie, obiecywał, że zrobi mnie wodzem, da swoją broń i konia, obsypie podarunkami.
A ja? Ja się tylko śmiałem.
Potem zaczął grozić. I znów obiecywać — i znów grozić.
Kiedy podszedłem bliżej, umilkł ze strachu. Sprawdziłem rzemienie na jego rękach — patrzyłem wprost w rozognione gniewem i trwogą oczy. Nie potrafiłem zachować milczenia.
— Biali ludzie są jak stare baby — powiedziałem i wyszedłem z namiotu.
Oni znów zaczęli coś krzyczeć w swej mowie, ale nagle umilkli — umilkli w ognieniu oka.
Bo oto zadrżała ziemia!
Z kanionu wytoczył się straszliwy grom, potem drugi, trzeci… Pobiegł nad puszczą, odbijał się o ściany górskie, znowu powracał i w końcu cichł, porwany wiatrem na strzępy.
Rzuciłem się w stronę kanionu. Ale nie. Zawróciłem. Nie wolno mi opuszczać jeńców.
Niemal płakałem z wściekłości. Co się tam dzieje? Co się dzieje w kanionie? Byłem jak ślepiec w bitwie — bezradny i zgubiony wśród wielkich wydarzeń.
Co się stało w kanionie?
I oto — wreszcie — ujrzałem Tanto. Biegł, jakby go niósł najściglejszy wiatr. Jego twarz lśniła szczęściem niczym najpiękniejsza gwiazda.
— Sat-okh! Sat-okh! — krzyczał. — Handlarz otworzył kanion! Otworzył kanion!
Tak oto nasze plemię raz jeszcze uratowało swą wolność i życie.
Jeszcze tego samego dnia Szewanezi i oba rody Siwaszów opuściły Dolinę Słonych Skał. Tłusty Handlarz wraz ze swą nagrodą wyruszył na południe. Towarzyszyli mu wojownicy, którzy mieli od niego odebrać resztę zapasów żywności.
Następnego dnia, mimo rozpoczynającej się śnieżycy, całe plemię wyruszyło na północ, w stronę Czarnych Jezior. Tam mieliśmy się spotkać z oddziałem, który wyruszył nad Niedźwiedzie Jezioro.
Jeńcom odebraliśmy broń i narty, aby nie mogli dążyć naszym śladem. Żywność pozostawiliśmy. Nie chcieliśmy, by zginęli z głodu. Głodowa śmierć jest zbyt okrutna, by na nią skazywać nawet ludzi złych i podłych.