Och, Uti, duszo mej duszy,

Odchodzisz w daleką drogę,

By zapomnieć o mnie.

Ale pamiętaj, Uti,

Że silą, że rozumem

Zdobędziesz imię i szacunek zdobędziesz.

Bądź więc dzielny i śmiały,

A krokiem twym niech kieruje Wielki Duch.

Och, Uti, cząstko mego ciała —

Odchodzisz w daleką drogę,

By zapomnieć o mnie…


— Uti, czas.

Głos Nepemusa obudził mnie z głębokiego snu.

Zbliżał się świt. Wioska milczała — tylko my dwaj gotowaliśmy się do dalekiej drogi. Nie trwało to długo. W ciągu kilku minut założyliśmy karpie, rakiety śnieżne, okryliśmy ramiona skórzanymi, derkami i… to wszystko.

Nikt nas nie żegnał. Tylko wychodząc z włoski jeszcze raz spojrzałem na namiot rodziców. Zza zasłony wychyliły się dwie głowy — podniosłem na pożegnanie rękę.

Nepemus szedł przodem. Weszliśmy do paszczy. Las, przywalony śniegiem, stał w wielkiej ciszy. Spod gałązek jałowca śmignął wapoos — królik, biała okrągła kulka, i zniknął w gęstych zaroślach. Nie obejrzałem się. Droga nie była łatwa, choć Nepemus przecięła! ślady pamiętając, że nie idzie za nim wojownik.

Minęła godzina. Śnieg, który ledwo prószył, zaczyna gęstnieć, przesłaniać oczy. Kiedy wreszcie wstaje dzień, zdaje się, że idziemy przez grząskie bagno, a nie śnieżnym tropem. Nogi ważą coraz więcej, coraz wolniej zginają się w kolanach. Z każdym krokiem przybywa mi lat, wkrótce stanę się starcem, którego nogi ważą tyle co skała. Milczę jednak. Muszę wytrwać. Nie będę prosił Nepemusa o odpoczynek.

Ale na skraju wielkiej polany mój wysoki przyjaciel przystaje i patrzy na mnie. Nie umiem ukryć wysilonego oddechu. Nepemus uśmiecha się do mnie lekko:

— Uti będzie teraz podróżował na plecach Nepemusa — mówi.

— May-oo. Dobrze — westchnąłem.

Musiałem chyba usnąć na szerokich plecach Nepemusa. Kiedy otwarłem oczy, minęło już południe. Śnieg przestał padać. Zbliżaliśmy się do wielkiego nukewap — służącego polującym wojownikom namiotu z kory, z którego na szmer ludzkich kroków wybiegł sekusju — gronostaj.

Nepemus zsadza mnie z pleców; potem bierze się do rozpalania ognia. Kiedy zaczyna zbierać drzewo, wiem już, że zatrzymamy się tu przez całą noc. Gromadzi je w namiocie w wysoki stos. Choć jestem Uti, wiadomo mi, że tak należy postępować w puszczy zawsze w miesiącach śniegu i mrozu. Kto o tym zapomina — przestaje żyć.

Ja tymczasem uprzątam nukewap, wyściełam go miękkimi jodłowymi gałązkami. Nepemus wiąże na pobliskiej sośnie kawałek mięsa. To pokarm dla sikorek, przyjaciółek, które zawsze towarzyszą nam w drodze przez puszczę. Potemzapala kaluti — fajeczkę i siada przy ognisku. Słyszę, jak w dali, głuchym echem, niesie się wśród drzew wycie polującego wilka samotnika.

Jestem bardzo zmęczony, mimo że większość drogi spędziłem na plecach opiekuna. Z trudem ściągam mokasyny, okrywam plecy wilczą skórą i siadam przy wojowniku. Nie bardzo chce mi się jeść, nadziewam jednak na strzałę kawałek mięsa i zaczynam go piec nad płomieniem ogniska. Siedzę obok Nepemusa i patrzę w ogień. Jest taki czerwony i złoty, jak ten, który ogrzewał mnie w namiocie rodziców — rozniecała go matka.

Płomień jest wysoki, oświetla wyraźnie twarz Nepemusa, znaczoną dwiema głębokimi bliznami. To ślady po walce z szarym niedźwiedziem, którego skóra wisi w namiocie wojownika. Czy potrafię kiedyś sprostać sile i wściekłości wielkiego niedźwiedzia? Czy potrafię kiedyś stać się wojownikiem tak wielkiego imienia, jak Nepemus? Niczego w tej chwili na świecie bardziej nie pragnę. Jak to osiągnąć? Pieśn Pożegnania mówi: „siłą i rozumem”…

Ze słowami tej pieśni wraca ku mnie pamięć głosu matki. Znowu robi mi się smutno — chociaż marzę teraz o tym, by zostać wojownikiem, który zawiesi w swym namiocie niejedną skórę szarego niedźwiedzia.

Pieśń Pożegnania jest piękna, ale nie wszystkie jej słowa są prawdziwe. Bo choć „odchodzę w daleką drogę”, to jednak nie zapomnę o niej — o Białym Obłoku. Będę o niej pamiętał zawsze, choć jestem już sam i choć od dzisiejszego dnia sam będę musiał szukać sobie miejsca przy ognisku, osłaniać się przed chłodem nocy…

— Co to? — ocknąłem się nagle. — Witaj, Tauha, przyjacielu!

O moje kolana opiera przednie łapy i liże mi twarz duży, szary pies, Tauha, przyjaciel. Przyszedł. Nie zostawił mnie samego. Bratni duch pojął mą samotność — a może sam ją przeżywał. Zapewne matka naprowadziła go na nasz ślad, za którym przybiegł do ukrytego w lesie nukewap.

Objąłem go za szyję i długo całowałem ostry pysk przyjaciela. Zapomniałem nawet o tym, że Nepemus nam się przygląda. I choć mi wstyd przyznać, niejedna łza wsiąkła w gęstą sierść Tauhy — jakbym jeszcze siedział w rodzinnym namiocie i miał prawo się mazać, niczym byle Uti, któremu matka odebrała drewnianą jaszczurkę. Głos Nepemusa był surowy:

— Uti musi spać, musi wypocząć. Jutro ciężki szlak dla młodych nóg.

I znów droga. W puszczy spotyka nas wschód słońca i wycie muhikoons — wilków. Na ten zew Tauha podwija pod siebie ogon, podnosi łeb i odpowiada przeciągłym, jękliwym wyciem. Chwilami wydaje się, jakby głos jego wyrywał się z gardzieli dwóch różnych zwierząt. Najpierw jest to przeciągłe, przenikliwe wycie, nieustannie wznoszące się w górę, napięte jak wysoki głos fletu. Potem — po sekundzie milczenia — w gardzieli psa gotuje się zduszony warkot, zdławiony, wyrwany z głębi trzewi. Czy to w psie odzywa się jego wilcza krew? Czy w wilku — psia? Matkę Tauhy uwiązał ojciec w czasie wilczych godów w lesie, tak jak wszyscy to czynią. Jakiej więc krwi ma Tauha więcej? Na to pytanie mógłby odpowiedzieć tylko Nana-bosho, Duch Zwierząt.

Tauha jest mieszańcem, jak wszystkie nasze psy. Szczekać nie potrafi — tylko wyje jak ojciec wilk. Pokryty ciemną, gęstą wiecznie zjeżoną na grzbiecie sierścią, o szerokiej piersi i silnych nogach, jest prawdziwym wodzem swego rodu — w obroży z kolców jeżozwierza na karku dawał sobie radę z czterema wilkami leśnymi i bardzo byłem z niego dumny. Co go różniło od braci puszczy? Chyba tylko spojrzenie, poczciwe, nieomal kobiece. Ach, tak — jeszcze i to, że nie ssał wody wilczym czy końskim obyczajem, lecz najzwyczajniej, po psiemu, chłeptał ją językiem.

Słońce przebyło już połowę swego szlaku, gdy oczom moim ukazał się dziwny, a zarazem wspaniały widok. Przez chwilę zdawało mi się, że odwiedzam we śnie krainę legend — tak niesamowicie wyglądała ta skała — kamienny olbrzym zwiesiwszy głowę siedział i dumał nad czymś. Splótł na kolanach granitowe ramiona i zastygł w bezruchu.

O czym myślał? Nikt tego nie wie. Nikt nie wie, dlaczego Manitou stworzył skałę tak bardzo przypominającą wojownika. A może po prostu zamienił w skałę jedno ze swych dzieci. Jeżeli tak, to nie zdradzi ono już swej tajemnicy. Pa-pok-kuna, Skała Milczącego Wojownika, nie umie mówić.

Tu czekały nas sanie i przyszły mój przyjaciel Owases — Dziki Zwierz. Gdy nadeszliśmy, siedział pod skałą w pozycji przypominającej Milczącego Wojownika. Różnił się odeń chyba tym, że wyrzekł słowa powitania do Nepemusa. Sam, nieruchomy, wyglądał jak wyciosany z kamienia. Szczupła twarz o wystających kościach policzkowych i głęboko osadzonych oczach przypominała skałę. Nad nią, jak biały mech, widniała siwizna włosów. Gdy stał, lekko garbił plecy, jakby gotując się do skoku. Stąd chyba jego imię: Dziki Zwierz.

Nie traciliśmy czasu — trzeba było ruszać dalej.

Nepemus przecierał ślady — Owases zaś biegł za saniami, które pędziły przez coraz wyraźniej zmieniającą się puszczę. Las rzedniał. Znikły jałowce, krzaki ten-kwe i głogu. Coraz rzadziej błyskała kora sosen, a coraz częściej pojawiał się świerk. Z liściastych drzew widziałem tu już tylko brzozę, schyloną pod ciężarem śniegu niczym słaby człowiek. Brzozy dotykały niemal czubkami ziemi, tworząc czarodziejskie białe łuki, przez które przejeżdżaliśmy. Tylko świerki zachowały dumnie podniesione głowy, schylając za to ciężkie łapy ku dołowi, jakby chciały coś podjąć z ziemi i unieść w górę.

Kończyła się tu równina. Co chwila szlak to wznosił się w górę, to opadał w łagodną kotlinę. Sanie kołysały się łagodnie i zapewne znowu bym usnął, wsłuchany w monotonny głos grzechotki psa przewodnika, gdyby nie zwrócił mej uwagi niepokój Owasesa, który marszcząc ze złością czoło coraz częściej spoglądał w niebo. Nie rozumiałem tego niepokoju. Nie wiedziałem jeszcze, co to naprawdę oznacza, kiedy na niebie jak owego wieczoru, poczyna gromadzić się coraz więcej chmur, niczym ogromne strzały wypuszczone z łuku niewidzialnego strzelca, tworząc coraz szersze, ciemniejsze sklepienie ponad puszczą. Nie wiedziałem, co to znaczy, ponieważ nigdy jeszcze nie znalazłem się sam wobec gęstniejącej zamieci śnieżnej, niesionej północno-zachodnim wiatrem i groźniejszej nieraz niż stado głodnych wilków. Rozumiałem jednak, że Owases bez powodu nie marszczyłby czoła. Nawet w głosie Nepemusa posłyszałem niespokojną nutę, kiedy krzykiem „hrrr, hrrr” poganiał psy.

Pamiętam to jak dziś. Śnieg pada coraz gęściej. Wiatr osypuje z gałęzi drzew białe, wilgotniejące pod północno-zachodnim wiatrem okiście. Coraz cięższy jest szlak dla sań — nie słychać już w zaprzęgu wesołych poszczekiwań, jakie powitały Nepemusa i mnie pod Skałą Milczącego Wojownika. Płozy sań, oblepione śniegiem, stawiają opór z wrogą niemal zaciętością i zapadają się w kotlinach. Na wznoszącym się zboczu coraz oporniej lgną do Wilgotnego śniegu. Milczą zmęczone psy — śnieg nie skrzypi pod nartami Owasesa. Zapada zmrok, ale nie rozkładamy obozowiska. Powoli nikną z mych oczu postacie Nepemusa i Owasesa. Śnieg pada mi na twarz, zalepia oczy, słyszę warczenie Tauhy, który zapewne popędza psy zaprzęgu, chwytając je za uszy. Jest już całkiem ciemno, kiedy skręcamy nagle w bok z głównego szlaku. Teraz już co chwila sanie wznoszą się w górę lub opadają w dół. W końcu w pewnej chwili, na ostrym zakręcie, słyszę pod płozami sań zgrzyt kamieni i jak szarpnięty za kark lecę w wielką zaspę śniegu.

Trudno mi się podnieść, ręce po barki zapadają się w zaspę, szamoczę się w niej jak w złym śnie. Słyszę skowyt i pisk splątanego zaprzęgu, wściekły warkot Tauhy i świst bata.

Kiedy wstałem, Nepemus doprowadził już zaprzęg do porządku. Nade mną pochyla się Owases, tuż przed oczyma widzę jego błyszczące źrenice i zęby — śmieje się ze mnie.

— Wracaj na sanie, Uti — powiedział. — Do obozu pozostaje nam już tylko dwa loty strzały.

Nie śmiałem odpowiedzieć, nie odpowiedziałem nawet uśmiechem. Ale słysząc te słowa byłem naprawdę bardzo szczęśliwy.

Od tej chwili nie byłem już dzieckiem. Stawałem się Muhikoons-sit — Młodym Wilkiem.

Загрузка...