Przybywajcie, czarne kruki,

Rozgrabcic me ciało.

Moc zakrywa moje oczy.

Przybywajcie, kruki.

Serce bije coraz słabiej.

Krew nie krąży w żyłach.

Stopy moje juz dotknęły

Szlaku ojców, ojca mego.

(Pieśń Śmierci)


Śnieg padał co dnia. Wokół namiotów rosły coraz wyższe zaspy. Trzeba było przez nie przebijać ścieżki, potem tunele. W ciągu dwu cieplejszych dni śnieg nieco sklęsł, by potem znowu sypać przez długie noce i krótkie dni.

Wydawało się, że nie jesteśmy w Dolinie Słonych Skał, lecz że przyszliśmy do Krainy Wiecznego Spokoju. Taka panowała tu cisza, śnieżna i mroźna, takie panowało tu milczenie.

Dzień i noc pilnowały straże wejście do doliny. Najdalej wysunięci zwiadowcy obozowali w Kanionie Rwącego Potoku. Powracali stamtąd zziębnięci i milczący. Zakazywano im palić ogień, choć musieli czuwać przez długie godziny.

Inne grupy myśliwców i wojowników co dnia wyruszały we wszystkie strony doliny i na zbocza gór, aby powiększać nasze zapasy. Były to jednak wyprawy daremne. W Dolinie Słonych Skal, szczególnie w zimie, żadne łowy udać się nie mogły.

My. Młode Wilki, szukaliśmy przede wszystkim legowisk króliczych. Byliśmy lżejsi od dorosłych wojowników, łatwiej więc nam było poruszać się wśród zasp świeżego śniegu. Owases przestrzegał przed możliwością osunięcia się śnieżnych płatów z górskich zboczy — nie dbaliśmy jednak o nic. Ale ani nasz upór, ani odwaga, ani poszukiwania ciągnące się przez całe doby nie przynosiły upragnionej zdobyczy. Legowiska były pod śniegiem. Nie mógł odszukać ich śladu nawet węch Tauhy. Raz tylko udało się znaleźć trop małego zwierzątka i tak po trzech tygodniach łowów przynieśliśmy do obozu chudego królika o białym futerku i czarnych końcach uszu. Po trzech tygodniach — jeden mały królik.

Nic chciało nam się śmiać, nic chciało nam się biegać. Nawet my milczeliśmy w namiotach przysypanych śniegiem. Nawet my. Młode Wilki, zachowywaliśmy milczenie i powagę i nawet dziewczęta nie śpiewały pieśni. Nic dziwnego. Trudno było śpiewać i cieszyć się w tej dolinie, w której nasze plemię Znalazło się ze zbyt ubogimi zapasami żywności na długie zimowe miesiące, a w której ośmiu Młodych Wilków, po trzech tygodniach łowów, potrafiło odnaleźć zaledwie jednego królika — królika zwanego „gahoan go” — czyli… ten, co karmi w dniach głodu”.

Głód zawitał już do nas Nic był to jeszcze wielki głód. Taki. który odejmuje siły rękom mężczyzn, i wysusza piersi karmiących matek. Nie zabiliśmy też jeszcze ani jednego konia. Ale Rada Starszych zezwoliła jeść tylko raz na dzień, i to uważnie wydzielaną żywność. Po tłustych miesiącach łowów było jej-ciągle zbyt mało. Ciągle czuto się czcze ssanie w żołądku, nocami śniły się tłuste szczupaki z Jeziora Białej Wydry, pieczenie z młodych jeleni, niedźwiedzic szynki…

Pod koniec pierwszego miesiąca pobytu w dolinie Key-wey-keen znów przyniósł wielką śnieżycę. Szalała przez cztery dni i cztery noce. Z wielu tipi trzeba było przebijać osypujące się tunele. Kilka namiotów załamało się pod ciężarem śniegu i jedna rodzina omal nie zginęła. Gdy śnieżyca ustała, wiele namiotów musieliśmy przenosić na inne miejsce. Znalazły się zbyt blisko wielkiego zbocza, na którym śnieg leżał w nawisach grożących lawiną.

Od dnia przybycia do doliny nie widzieliśmy jeszcze słońca ani księżyca. Niebo ciągle było pokryte chmurami. Wojownicy z Rady Starszych stawali się coraz bardziej ponurzy i milczący. Wszystko wskazywało bowiem na to. że zima ta będzie długa i ciężka, o wicie dłuższa, niż moglibyśmy wytrzymać z naszymi zapasami. Nawet gdybyśmy mieli poświęcić wszystkie konie.

Najgorsze było to. że choć groziło nam śmiertelne niebezpieczeństwo, nie mieliśmy wroga przed sobą. Nic było kim walczyć, nic było przeciw komu się bronić.

Między namiotami chodził głód wraz z ciemnością i mrozem, a przeciw takim wrogom nie pomoże najsilniejsze ramię ani najszybsza strzała.

My, Młode Wilki, tęskniliśmy nawet za wrogiem. Niechby przyszedł Wap-nap-ao z największą nawet ilością wojowników, niechby otoczył nasze namioty i wydal walkę, z której by nic wyszedł nikt. Ale niechby to była walka! Starcia godne ludzi odważnych i nic znających lęku przed śmiercią. Wszystko byłoby lepsze od bezszelestnych kroków głodu krążącego pomiędzy naszymi namiotami…

Doczekaliśmy się wroga. Ostatniego dnia Miesiąca Śnieżnych Butów, pod wieczór, posłyszeliśmy w głębi doliny głos… burzy.

Była to pora posiłku. Ale na odgłos grzmotu wszyscy wybiegli ze swych tipi. kobiety podniosły krzyk strachu, nawet wojownicy pobledli.

Nad doliną szły potężne echa, groźne jak echa grzmotów podczas wiosennej burzy. Czyżby Wielki Duch ulitował się nad swoim plemieniem i zsyłał pierwszą wiosenną burzę w samym środku zimy? Czyżby chciał odwrócić porządek natury, zesłać nam ciepło i oddech południowego wiatru?

Przecież wiosenne burze wybuchały zawsze wraz z pierwszym porywem tego wiatru, z którym wracają do nas dzikie gęsi, łabędzie i wszystkie wiosenne ptaki.

Grzmot płynął za grzmotem, ale nie widać było blasku błyskawic. Tylko w stronie kanionu migały czasem czerwone odbłyski, jakby od dalekiego pożaru. A potem z innych stron też rozległy się grzmoty. To obudzone hukiem duchy skał poczęły spychać ze zboczy górskich lawiny śniegu.

W końcu grzmoty umilkły. Zapadł już zmrok i w mroku tym posłyszeliśmy daleki krzyk dwóch nadbiegających strażników. Krzyczeli tak, jak nigdy nie krzyczą wojownicy. W ich głosach drżał strach.

Przybiegli wprost do ojca. Byli to Zerwany Rzemień i Bystre Oko. Starszy z nich, Zerwany Rzemień, zgubił nawet łuk. Zaczęli mówić jeden przez drugiego i dopiero ojciec musiał krzyknąć na nich, żeby przywrócić im spokój.

Słuchaliśmy tego, co mówił Bystre Oko. Serca nam martwiały.

— Przybył Wap-nap-ao — mówił wojownik. — Przybył dziś rano z wielką ilością ludzi, ale stanął tylko w pierwszym kanionie i nie szedł dalej. Tak jak było nakazane, nie zdradziliśmy swojej obecności, a zwiadowcy cofnęli się trochę, żeby ludzie Wap-nap-ao nie odkryli ich. Wap-nap-ao od razu założył obóz, a my nie wzywaliśmy ciebie, wodzu, ponieważ jego ludzie chodzili bez broni i nic nie wskazywało na to, że chcą wejść głębiej w kanion. Doszli tylko do pierwszego zakrętu, do Skał Wiszącej Pięści, i zaczęli rozkopywać śnieg, jakby szukali pod nim legowisk zwierzęcych. Więc myśmy tylko się śmieli, a jeden ze zwiadowców ruszył w góry, żeby przeciąć nawis śnieżny i zepchnąć go na plecy kopiących. Ludzie Wap-nap-ao kopali pod skałami do południa, a potem odeszli. Nie zostawili żadnych straży i przepadli w stronie swego obozowiska. Nasi wojownicy poszli na to miejsce, gdzie kopali biali. Ale nie zdążyli dojść do niego, gdy zadrżała ziemia i podniósł się wielki słup ognia. Wtedy ostatni raz widzieliśmy Wielkie Skrzydło i innych wojowników, którzy poszli na to miejsce. Nas rzucił straszny wiatr w śnieg i odebrał przytomność. Kiedy Wstaliśmy, ujrzeliśmy, wodzu, że Skały Wiszącej Pięści opadły na kanion. Wap-nap-ao sprowadził burzę, obudzi! Ducha Skal, sprowadził pioruny i grzmoty, które są tysiąc razy głośniejsze niż huk broni białych, i zasypał Kanion Rwącego Potoku. Zasypał go na wysokość wielu stojących nad sobą oszczepów i nie przejdzie tamtędy już ani koń, ani kobieta, ani dziecko.

Kiedy wojownik skończył mówić, w namiocie ojca znaleźli się już pra-. wie wszyscy naczelnicy szczepów i członkowie Rady Starszych. Zeszli się tu, choć nie wzywał ich rozkaz wodza, i słuchali słów Bystrego Oka tłocząc się pod ścianami namiotu nie jak członkowie Rady Starszych, ale jak niespokojna młodzież.

Kiedy Bystre Oko umilkł, nastała cisza. W końcu po długiej chwili odezwał się Owases:

— Jak wysoko zasypał Wap-nap-ao przejście? Bystre Oko rozłożył ręce, potem powiedział:

— Do połowy wysokości kanionu. Wap-nap-ao strącił obie Skały Wiszącej Pięści, opadły też kamienne lawiny. Nie przejdzie tamtędy nawet samotny wojownik.

Już nikt o nic nie pytał. Nawet ja, młody chłopiec, rozumiałem, co oznacza ta odpowiedź.

Do Ziemi Słonych Skał prowadziła jedna tylko droga, którą mogło przejść całe plemię. W lecie wojownicy i młodzież, a nawet kobiety bez obciążenia mogłyby sfę stąd wydostać dwiema wiodącymi wśród skał ścieżkami. Ale zimą i wiosną, póki słońce nie stopi wszystkich śniegów, droga była tylko jedna — przez kanion.

W Dolinie Słonych Skał byliśmy bezpieczni, bo tej drogi mogło obronić niewielu nawet wojowników przed napaścią białych. Ale biali nie zamierzali jej zdobywać i po prostu ją zamknęli.

Biała Żmija otrzymał pomoc złych duchów, zasypał Kanion Rwącego Potoku i oto nie musiał już narażać swych wojowników na niebezpieczeństwo, mógł odejść spokojnie i zawrócić do swego obozu. Jego sprzymierzeńcami stali się teraz mróz i głód. Jeśli nie będziemy mogli stąd wyjść w przeciągu dwu najbliższych miesięcy, puszcza nie ujrzy już nikogo z plemienia Szewanezów.

A przecież wyjść nie mogliśmy.

Następnego dnia ojciec, Tanto, Owases i Nepemus wyruszyli do Kanionu Rwącego Potoku. Mnie i Sowie Owases zlecił nieść zapasowe rakiety śnieżne i dzięki temu wyróżnieniu mogliśmy towarzyszyć wyprawie do kanionu.

Owego zresztą dnia w namiotach nie pozostał żaden z wojowników animłodzieży. Ojciec rozesłał wszystkich wzdłuż całej doliny, aby starali się szukać wszelkich możliwych przejść, którymi przynajmniej myśliwi mogliby się przedrzeć do puszczy i przywieźć żywność.

W kanionie znaleźliśmy się koło południa. Niepokój przynaglał kroki dorosłych. Ledwo nadążaliśmy za nimi i choć mróz tego dnia nie zelżał, pot zalewał nam oczy.

Wreszcie zatrzymaliśmy się w miejscu, w którym Wap-nap-ao strącił Skały Wiszącej Pięści na dno kanionu.

Cały kanion, szeroki tutaj na pół rzutu strzały, zasypany byłrumowiskiem wielkich i małych nie osiadłych jeszcze skał, kilka wielkich złomów na samym szczycie leżało tak, iż widać było, że nawet silniejszy podmuch wiatru może jeszcze je strącić w dół.

Tak — tu już nie było przejścia. Z obu stron wznosiły się ściany kanionu na wysokość dwóch lotów strzały. Przed nami zaś, mniej więcej na wysokość jednego lotu strzały, złe duchy usypały rumowisko skalne, po którym nikt przejść nie potrafił. Usypały je nad ciałami sześciu naszych zwiadowców. Ale właściwie było tak, jakby usypały je nad całym plemieniem.

Patrzyliśmy w twarze starszych chcąc wyczytać na nich choćby cień nadziei. Daremnie. Nie przemówili nawet słowem. Tylko Owases przysunął się do ojca i wskazał ręką nawisłe na szczycie złomy skalne.

Ojciec odwrócił się do rumowiska plecami i powiedział tylko jedno słowo:

— Wracamy.

Odchodziliśmy z tego miejsca tak, jakbyśmy odchodzili od Groty Milczących Wojowników. Był jeszcze dzień, ale przed nami otwierała się wielka noc, po której już nie zaświeci, dla nas słońce. Nie patrzyliśmy na siebie. Szliśmy powoli i w milczeniu.

I wtedy przerwał ciszę daleki ludzki krzyk:

— Wysoki Orle! Wysooki Ooorle!

Kto to krzyczał? W pierwszej chwili mogło się wydawać, że woła głos ducha, że złe duchy skalne kpią sobie z wodza wolnych Szewanezów — tak szyderczy był to głos.

Ale to krzyczał człowiek. Pierwszy zauważył go Tanto i wskazał dłonią: na szczycie skalnej ściany kanionu, wychylając się zza wielkiego głazu, stał Wap-nap-ao. Jego głos odbijało echo, powtarzało złe słowa:

— Wysoki Orle, zamknąłem ci wyjście z doliny. Kiedy zechcę, potrafię je otworzyć. Słuchają mnie pioruny i tak jak zsypałem skały na jedno miejsce, tak potrafię je rozsypać. Rozsypię je jeszcze dzisiaj, jeśli zgodzicie się wysłuchać rozkazu Białego Ojca i przejść do rezerwatu. Odpędzę od was głód i wszyscy dostaną mięso. Jeśli się nie zgodzicie, skały pozostaną na swoim miejscu. Ja odejdę, a z wami pozostanie śmierć. Czy słyszysz mnie, Wysoki Orle?

Patrzyliśmy na ojca. Wtedy po raz pierwszy i ostatni ujrzałem jego twarz skrzywioną rozpaczą i gniewem. Patrzył na Wap-nap-ao znieruchomiały. A on znowu zaczął krzyczeć:

— Bądź posłuszny, wodzu Szewanezów, bądź posłuszny! Jaką mi dasz odpowiedź?

Ojciec wyrwał z rąk Tanto wielki łuk myśliwski i wrzucił strzałę na cięciwę ruchem szybkim jak myśl. Jego twarz poczerwieniała z wysiłku. Łuk zaskrzypiał w mroźnym powietrzu, cięciwa głucho jęknęła.

Ale strzała, choć doleciała niemal do krawędzi kanionu, nię mogła nic złego uczynić naszemu wrogowi. Zbyt wysoko się znajdował. Jej lot osłabł jak lot rannego ptaka. Nie dolatując do Wap-nap-ao opadła grotem w dół i zaryła się głęboko w śniegu u stóp skalnego rumowiska.

— To jest wasza odpowiedź? — krzyczał Wap-nap-ao. — Wysoki Orle! Ludzie, opamiętajcie się! Będę tu czekał, Wysoki Orle! Będę tu czekał!

Ale ojciec zawrócił. Jego śladem ruszyliśmy i my. Szliśmy przez mrok kanionu, a za nami gonił krzyk Wap-nap-ao coraz cichszy, coraz dalszy. W końcu umilkł zupełnie.

Wielki Duch zapomniał o nas. Mijały krótkie dni i długie noce, mijały tygodnie długie jak miesiące. Ucichły głosy kobiet i dziewcząt. Ucichły krzyki i śmiechy małych dzieci. Jedyną pieśnią, jaką słyszała w tych dniach Dolina Słonych Skał, była Pieśń Śmierci, którą żony przysypanych przez skały wojowników żegnały ich dusze.

W dwa tygodnie po wypadku w kanionie Pieśń Śmierci powróciła do nas raz jeszcze. Choć dzieci już umilkły, a starcy całymi dniami leżeli w namiotach, zagrzebani w skórach, z przymkniętymi oczami, choć żywności wydawano jeszcze mniej niż na początku pobytu w dolinie — nikt jeszcze nie umarł z głodu.

Mimo to Pieśń Śmierci powróciła znowu.

Od dnia zamknięcia kanionu dzień w dzień wyruszali wojownicy i młodzież na poszukiwanie przejść w górach. Przede wszystkim trzeba było zbadać letnie ścieżki. Wiedzieliśmy wprawdzie, że nikt dotychczas nie przeszedł przez nie zimą — teraz jednak chodziło o życie. Nie o przejście, lecz o życie.

Poza tym zaś ścieżkami we wszystkie strony doliny wiodły ślady karpli. Pięły się po zboczach, nikły w załomach skał. Najdzielniejszych wysłał ojciec w głąb Doliny Czarnych Skał, w stronę Groty Milczących Wojowników. Inni próbowali się przedrzeć przez szczyty górskie, zamykające dolinę od południa.

W końcu na dziesiąty dzień od chwili zamknięcia kanionu, późną już nocą, śpiący obóz obudziły radosne okrzyki. Zerwaliśmy się ze snu. Kto wołał? Żółty Mokasyn i Paipusziu, Mały Puchacz, który niedawno wraz z Tanto przeszedł próbę krwi, wbiegli do namiotu ojca.

Trafili na możliwość przejścia!

Choć noc była późna, ojciec od razu po ich pierwszych słowach posłał mnie po Owasesa i Nepemusa — tych dwóch z Rady Starszych, którzy najlepiej znali całą Dolinę Słonych Skał.

Obaj młodzi wojownicy pełni byli radości i dumy. Mówił tylko Żółty Mokasyn, jako starszy, ale Mały Puchacz, choć nie odzywał się, co chwila pomagał mówiącemu ruchami rąk i potakiwał głową. On był zresztą tym, który obudził krzykiem obóz — i teraz wokół namiotu ojca słychać było skrzypiące na śniegu kroki. Namiot okrążyli zaś nie tylko, jak to zwykle bywało, mali chłopcy, ale zjawiło się wielu wojowników — przybiegli przede wszystkim ci, których rodziny najbardziej osłabły, którzy mieli drobne dzieci w namiotach.

Przez cały czas, kiedy Żółty Mokasyn opowiadał, ojciec uważnie badał wzrokiem twarze Owasesa i Nepemusa. Żółty Mokasyn zaś co chwila zwracał oczy na Małego Puchacza, by u niego zyskać potwierdzenie słów.

Jakże byłem wtedy szczęśliwy! Oto otwierała się przed nami droga do wolności…

Żółty Mokasyn i Mały Puchacz wyszli ubiegłej nocy w stronę południową, kierując się ku Skale Orłów. Była tam mała przełęcz, którą nie chodzono nigdy, gdyż w tej stronie wił się wśród skał kanion. Nikt nie szukał więc dotychczas tam drogi ku południowi przez Ptasie Ścieżki. Dołem przecież wiódł nasze kroki, wzdłuż nurtu Rwącego Strumienia, szeroki i wygodny kanion.

Ale tym razem przełęcz pod Skałą Orłów przypomniała się Żółtemu Mokasynowi. Jeszcze jako Młody Wilk — szukał on przed laty w owej stronie orlich gniazd. Doszedł wtedy do samej przełęczy, za którą ostre zbocze osuwało się w stronę Kanionu Milczących Skał. A stamtąd? Stamtąd droga wiodła wprost w puszczę! Zaś stoki górskie za przełęczą były o wiele łagodniejsze niż w Dolinie Słonej Ziemi.

Żółty Mokasyn miał ze sobą swego przyjaciela, Małego Puchacza. Poszli ku przełęczy. Wyruszyli ubiegłej nocy nie biorąc większych zapasów. Chcieli tylko zbadać, czy możliwe jest podejście ku przełęczy, obejrzeć stoki pokryte śniegiem, odnaleźć choćby ślad możliwości.

Z początku droga okazała się bardzo trudna. Co jakiś czas musieli zawracać, szukać nowego podejścia. Do południa osiągnęli zaledwie wysokość jednej trzeciej drogi do przełęczy.

Ale potem odkryli ten sam kamienisty, lecz łagodny żleb, którym Żółty Mokasyn wyszedł kiedyś na samą przełęcz. Od tej chwili szli już szybko. Zatrzymał ich dopiero zmrok. Przełęcz była bardzo blisko. Nie dalej niż na dwa loty strzały.

— Można przejść tamtędy, wodzu — powtarzał Żółty Mokasyn — śnieg leży wysoko, ale przejść można.

Ojciec zwrócił oczy ku Owasesowi. Było to milczące pytanie. Na odpowiedź starego nauczyciela musieliśmy jednak długo czekać. Tak długo, że Paipusziu nie wytrzymał przedłużającej się chwili milczenia.

— Ojcze Owases — krzyknął — nawet młodzi chłopcy mogą przejść tamtędy! Ja…

Owasesowi nagle zadrgała twarz jak u osaczonego wilka. Dlatego Paipusziu urwał niemal w pół słowa. Straszny musiał być gniew Owasesa, jeśli nie potrafił tym razem zapanować nad swoją zawsze nieruchomą, jak w kamieniu rzeźbioną twarzą.

Paipusziu opuścił głowę, niczym mały Uti.

— Mało lat — przemówił spokojnym na pozór głosem Owases — mały rozum. Kto odzywa się, kiedy milczą starsi?

— Wybacz, ojcze… — szepnął Paipusziu.

Owases jednak nawet nie spojrzał w jego stronę. Zwrócił się teraz do Nepemusa.

— Czy Nepemus chce przemówić pierwszy?

Nepemus zaprzeczył ruchem ręki. Wtedy Owases przymknął oczy i dzieląc słowa od słów, a zdania od zdań mówił cichym, powolnym głosem:

— Znam przełęcz pod Skałą Orłów. Odwiedzałem ją na wiele lat przedtem, zanim Żółty Mokasyn wyszedł spod opieki matki. Ale w zimie nie byłem tam nigdy. Wiem, że każdej zimy spod Skały Orłów złe duchy gór strącają lawiny śniegu. — Tu zwrócił się do Nepemusa: — A co powie mój brat, Nepemus, o Skale Orłów?

Nepemus skinął głową:

— Nepemus dwa razy zimował w Dolinie Słonych Skał. I wie, że zimą trzeba odwracać swoje kroki od zbocza pod Skałą Orłów.

Powiedział tylko tyle. Ja zaś po raz pierwszy patrzyłem zarówno na niego, jak na Owasesa prawie z gniewem. Jak to? Sławni z mądrości i odwagi wojownicy mniejsze mają serca niż młody Żółty Mokasyn i ledwo wtajemniczony Paipusziu? Przecież ci dwaj dosięgli niemal owego progu, za którym czekanas wolność — Owases zaś i Nepemus, miast od razu radzić, jak i kiedy przekroczyć ów próg, zachowują się jak starcy, którym wiek odebrał siły, a własna słabość każe trwożliwie ważyć każdy krok. Podobnie musiał myśleć Żółty Mokasyn.

Spochmurniały — mu oczy, a gdy się odezwał, w jego głosie słychać było wyraźny żal:

— Ojciec Owases i Nepemus wiedzą o wicie więcej o Dolinie Słonych Skał niż wszyscy młodzi wojownicy całego plemienia. Ale przecież Paipusziu i ja doszliśmy dzisiaj do Skały Orłów na odległość dwu lotów strzały. Niech Wysoki Orzeł pozwoli, a Żółty Mokasyn i Paipusziu przejdą jutro przez przełęcz.

Nepemus pochylił się nieco do przodu.

— Czy Żółty Mokasyn — spytał groźnie — myśli, że Nepemus odwraca oczy od Skały Ortów jak przestraszony królik? Aby obudzić złe duchy, nie trzeba lotu strzały. Czasem wystarczy tylko krok. Czy Żółty Mokasyn i Paipusziu zapomnieli o tym, że za mało jeszcze przeżyli, żeby uczyć innych?

Wysoki Orzeł podniósł dłoń w górę i Nepemus umilkł. Głos ojca łagodny był i przyjazny.

— Młodzi wojownicy uczynili dobrze, że poszli w stronę Skały Orłów. Ale Owases i Nepemus wiedzą o wiele lepiej, co należy czynić i kto ma próbować przejścia przez przełęcz. Trzeba postanowić nie tylko, kto to ma uczynić, ale i po co. Bo jeśli nawet wojownicy zdołają przejść koło Skały Orłów, nie uczynią tego ani kobiety, ani dzieci. Po co więc mają przejść? Na łowy? Śniegi są wielkie, przyjdą wielkie mrozy. Najlepsi nawet wojownicy będą musieli przez wiele dni szukać śladów, by uderzyć na łosia lub jelenia. A głód dalej będzie chodzić po Dolinie Słonych Skał. — Tu zwrócił się do Owasesa: — Co sądzi mój brat o Tłustym Handlarzu?

Owases szybko uniósł głowę. Oczy mu błysnęły.

— Tłusty Handlarz nie jest zdrajcą — rzekł. Ojciec skinął głową.

— Tłusty Handlarz nie jest podłym człowiekiem. Za to bardzo lubi, kiedy Szewanezi przynoszą mu skóry. Najwięcej zaś lubi, kiedy ktoś mu przyniesie żółtego żelaza. Da za nie wszystko, co zechcemy. Da mięso, wędzone ryby i tłuszcz.

— Do Tłustego Handlarza przychodzą ludzie z Królewskiej Konnej — powiedział Nepemus.

Owases pokręcił głową.

— Ale Handlarz nie chce. żeby Szewanezi poszli do rezerwatu. Kto mu będzie wtedy przynosił skóry niedźwiedzi, wyder i łosi?

— A więc co uczynimy? — zapytał ojciec. Owases uniósł dłoń w górę.

— Przez przełęcz przejdą trzej wojownicy. Zaniosą do Tłustego Handlarza naramienniki z żółtego żelaza. Będą musieli iść ostrożnie, najlepiej nocami. Z powrotem przywiozą sanie pełne jedzenia i przeciągną je przez przełęcz. Kiedy oni wrócą, pójdą tą samą drogą inni. Jeśli co kilka dni uda się ściągnąć sanie z żywnością, odpędzimy najgorszy głód i plemię wyjdzie wiosną z Doliny Słonych Skał do wolnej puszczy.

— Tak — powiedział ojciec. Owases zaś dodał:

— Niech mój brat, Wysoki Orzeł, zgodzi się, żeby Owases przeprowadził jutro Żółtego Mokasyna i Paipusziu na Skałę Orłów.

— Ojcze Owases! — krzyknął Paipusziu.

Uśmiechał się radośnie i szeroko. Jego uśmiech odbił się nawet w twarzy Nepemusa i oczach Owasesa. Był piękny jak nadzieja na życie i wolność. Ojciec zgodził się.

Zostało też postanowione, że jeśli ci wrócą szczęśliwie, tą samą drogą wyruszą potem Nepemus, Tanto i Czarny Jeleń ze szczepu Wikminczów.

Wojownicy rozeszli się. Pierwsza trójka od razu miała rozpocząć przygotowania do drogi. Słyszeliśmy, jak wychodzących z namiotów nagabują zebrani wokół niego wojownicy. Co chwila z szybkich, szeptem lub półgłosem wypowiadanych zdań wyrywało się głośniejsze słowo. Ktoś roześmiał się radośnie.

Nie mogłem usnąć. Nigdy, nikomu i niczego jeszcze w swym życiu tak nie zazdrościłem, jak Żółtemu Mokasynowi czy Paipusziu — ich jutrzejszej wyprawy. Mieli przekroczyć zaklęte granice Doliny Słonych Skał, wyjść na wolność, mieli uratować życie całego plemienia.

Małe jest nasze plemię. Topnieje jak śnieg na wiosnę — ustępuje przed swym losem niczym krótki zimowy dzień przed nocą.

Ale jeśli uda się tym razem odpędzić głód od naszych tipi, czeka nas być może wiele lat spokoju i swobody.

Nie są to czasy wielkiego Tecumseha. Już wtedy zresztą Szewanezi byli zbyt słabi na walkę z białymi. Teraz zaś pozostała nam tylko zręczność jelenia, wymykającego się hordom głodnych wilków. Jeśli jednak Owases, Żółty Mokasyn i Paipusziu przejdą pod Skałą Orłów, imiona ich na długie lata pozostaną w pamięci Szewanezów. Kobiety będą śpiewać o nich pieśni — nauczyciele opowiadać o ich czynach Młodym Wilkom…

Następnego dnia o świcie ojciec wysłał do zasypanego kanionu dużą grupę wojowników. Kazał im zwrócić na siebie uwagę ludzi Wap-nap-ao. Natomiast Nepemus, Tanto i Czarny Jeleń poszli śladem Owasesa, aby przyglądać się drodze pierwszej trójki ku przełęczy pod Skałą Orłów. Na gorące zaś prośby pięciu najstarszych Młodych Wilków, wśród których byliśmy Sowa i ja, prośby poparte zresztą przez Nepemusa, ojciec zezwolił także i nam udać się pod wielkie zbocze Skały Orłów.

Dzień był mroźny, jak cały ostatni miesiąc, ale słońce nie wyjrzało zza chmur. Chmury leżały nad górami ciężkie i szare. Od ich barwy poszarzał cały świat. Nawet śnieg. Nawet górskie szczyty.

Owases wyszedł ze swoimi jeszcze nocą. Toteż gdy nasza grupa dotarła do miejsca, z którego można było obserwować wędrówkę tamtej trójki — oni zaszli już wysoko, prawie do połowy zbocza.

My, Młode Wilki, przynieśliśmy z obozu naręcza gałęzi (bo w głównej części Doliny Słonych Skał przynajmniej tego nigdy nie brakło) i rozpaliliśmy niewielkie ognisko. Weseli byliśmy tego dnia. Szczęśliwi nawet. Wydawało się nam, że jesteśmy już poza najgorszym niebezpieczeństwem — że oto wychodzimy na nową ścieżkę dobrych łowów i wesołego życia.

Ale Nepemus od razu odebrał nam chęć do śmiechów i żartów. Najgłośniejszego z chłopców, brata Czarnego Jelenia, po prostu, bez jednego słowa przestrogi, ściągnął wściekle lassem! Umilkliśmy natychmiast.

Była to kara zbyt surowa za przewinienie. Patrzyliśmy na Nepemusa posłusznie, lecz z urazą. Zawsze przecież był równie sprawiedliwy jak Owases. Dlaczego więc tym razem małą przewinę karał tak ostro?

Gdy jednak pochwyciłem wzrok Nepemusa, jaki kierował w stronę wspinających się po zboczu małych figurek ludzkich, zrozumiałem przyczynę gniewu. Pojąłem też surową powagę, z jaką zarówno Nepemus jak, i Tanto śledzili tamtych. Dorośli wcale nie byli tak pewni i tak spokojni jak my. Oto ważyły się losy plemienia, a my śmialiśmy się i pletliśmy głupstwa, jak mali chłopcy przy połowie szczupaków na płytkiej wodzie.

Wysuszone w namiotach gałęzie płonęły prawie bez dymu. Siedzieliśmy w milczeniu. Tylko cichy trzask płonącego drewna mącił doskonałą ciszę ośnieżonych gór.

Siedzieliśmy wpatrzeni w dalekie, małe już jak mrówki postacie Owasesa i dwu młodych wojowników. Chwilami nikli z naszych oczu wśród załomów ośnieżonych skał, chwilami posuwali się tak wolno, że wydawało się, iż stoją w miejscu.

Wydawało się też, że sam czas stanął w miejscu. Mijał niezmiernie powoli. Jedynie trzask spalających się w żarze ogniska gałęzi odmierzał jego leniwy bezszelestny bieg. Tanto i Nepemus wymienili czasem kilka cichych zdań, starając się utrwalić w pamięci dążących ku przełęczy wojowników.

Minęło południe. Nasze mgliste cienie znów poczęły wydłużać się na poszarzałym śniegu. Coraz częściej musiałem przymykać oczy, zmęczone nieustannym śledzeniem pnących się w górę wśród śniegu drob mych postaci. Pod powiekami tańczyły czerwone i czarne koła, migały gęste płatki, jak zamieć czarnego śniegu. Mimo to wytężaliśmy wzrok coraz bardziej — Tamci zbliżali się już do przełęczy, już bardzo niewiele pozostało nam do skalnego progu.

Wreszcie powstaliśmy wszyscy. Trwała wielka cisza. Oczy zachodziły łzami. Co chwila ktoś przecierał je dłonią. Czułem ból w skroniach. Wzrok zasnuwała mgła, traciłem z oczu podchodzących już do przełęczy wojowników.

I wtedy — wtedy ktoś krzyknął. Ktoś z nas. Nie wiem, nikt nie wie, kto.

Czy Sowa, czy Tanto, czy Nepemus? Czy wreszcie któryś z chłopców? Krzyk zabrzmiał jak krzyk ranionego ptaka.

Oto nagle na samej przełęczy podniosła się biała chmura. Wpierw był to drobny obłoczek. Nie większy od dłoni. Ale nawet ten mały obłok białego pyłu od razu pokrył trzy drobne sylwetki. W powietrzu zadudnił głuchy pogłos, jak dalekie echo burzy.

Jak długo to trwało? Chwilę czy wieczność? Biały obłok lawiny osuwał się w dolinę, rozlewał się po zboczu, jak rzeka śmierci.

Pierwszy rzucił się ku górze Tanto. Nepemus zaś, nim poszedł w jego ślady, pochwycił mnie za ramię i krzyknął prosto w twarz:

— Niech przybiegną wojownicy z oszczepami. Rozkazuj?, niech przybiegną wszyscy wojownicy, którzy są w obozie… niech idą naszym śladem!

Poszukiwania trwały przez całą noc i cały następny dzień. Tuż przed świtem odnaleziono Paipusziu, który miał tylko złamaną rękę i zgniecioną niegroźnie klatkę piersiową. Nie udało się jednak odszukać w zwałach zmieszanego z kamieniami śniegu ani Owasesa, ani Żółtego Mokasyna. Złe duchy gór nie chciały oddać swych ofiar.

W południe następnego dnia — na szczęście o tej porze, kiedy poszukujący zeszli nieco w dół, by odpocząć — zepchnęły nową lawinę-

Wieczorem ojciec rozkazał przerwać poszukiwania. W powietrzu czuło się oddech cieplejszego wiatru — na śnieżnych zboczach mógł stać się groźny jak sama śmierć. Skała Orłów wisiała nad nami niczym pięść Ducha Ciemności.

Wracaliśmy do obozu w milczeniu. Wraz z naszym milczeniem wróciła doń Pieśń Śmierci.

Загрузка...