Śpiew naci rzeka już rozbrzmiewa,

Puszczę biały kwiat oplata,

Wawa-gęsi krzyczą w trzcinach,

Orzeł prosto w słońce leci.

Zmieńcie futra, bracia Mokwe,

Wiatr z południa ciepło niesie.


Czy chcecie wiedzieć, jaki był smak naszej wolności?

Długo jeszcze nie mogliśmy odczuć jej pełnego szczęścia — Wiele trudnych dni upłynęło od chwili wyjścia z Doliny Słonych Skał.

Ostatni miesiąc zimy sprzysiągł się przeciw nam, ze śnieżycą, północnym wiatrem, mrozem. Musieliśmy uciekać na północ, ciągle na północ. Mimo wszystko groził przecież powrót i pościg Wap-nap-ao. Śnieżyce zasypywały ślad naszego marszu. Ale równocześnie jak bardzo utrudniały pochód, będący przecież ciągle jeszcze ucieczką.

Po śnieżycach wstawały dni jasne od słońca. Mróz wyiskrzą! je tak, że od blasku śniegu ropiały oczy, a od chłodu powietrza każdy oddech bolał niczym uderzenie noża w krtań. Nad posuwającym się na północ pochodem słychać było przez wiele dni tylko jeden głos — zawodzący śpiew mroźnego wiatru.

Dopiero po dwudziestu dniach marszu zatrzymaliśmy się na kilkudniowy odpoczynek. Trudu owych dwudziestu dni nie zniósł jeden ze starców, nie zniosła go też pięciomiesięczna córka Czarnego Pióra z rodu Wikminczów. Gorzki, wciąż jeszcze bardzo gorzki był smak pierwszych tygodni wolności.

Czyżby Wap-nap-ao zaklął przeciw nam złe duchy wielkiego mrozu i śnieżyc?

Ale właśnie podczas postoju zmienił się kierunek wiatru. Potem zaczęła szemrać kroplami pierwszej odwilży puszcza. Powietrze gęstniało wilgocią — na jeziorach i rzekach poszarzał lód. Słychać było z dnia na dzień głośniejszy trzask pękającej kry i wreszcie… wreszcie zazielenił się pierwszy pąk na brzozie, poczerniały góry, a choć śnieg leżał jeszcze w cieniu gęstych drzew i zarośli, to jednak błysnęły już wody jezior i rzek, wzbierając wielką falą wczesnej, szybkiej wiosny.

Nigdy jeszcze tak szybko wiosna nie przebiegała nad puszczą. Nie tylko moja pamięć mówiła mi o tym. Powtórzył te słowa nowy nauczyciel Młodych Wilków — Nepemus; powtórzył je nawet najstarszy z całego plemienia wojownik, dziad Tinglit, Wielki Lis.

Od pierwszej zmiany północnego wiatru po pierwszy krzyk dzikiej gęsi nad puszczą — minęły zaledwie trzy tygodnie!

Chcecie więc wiedzieć, jaki był w owym roku głos wolności Szewanezów?

Był to głos wawy — dzikiej gęsi i śpiew pędzącego jej śladem południowego wiatru. Tb był kolor brzozowych pąków, nowego futra wiewiórki i białych kwiatów przebiśniegu. To był zapach zgniłych liści, zapach słońca i pierwszego deszczu, rzecznej fali i młodziutkich igieł sosnowych. Smak pieczeni króliczej, smażonej świeżej ryby i brzozowego soku.

Wierzcie mi — była to najpiękniejsza wiosna mojego życia. I niewiele więcej potrafiłbym wam o mojej młodości powiedzieć, żadnego piękniejszego wspomnienia nie znajdę.

Dlatego też wkrótce was pożegnam. Zakończę swoją historię o puszczy mego kraju, Dolinie Słonych Skał i plemieniu wolnych Szewanezów.

Zanim jednak to uczynię, chcę wam jeszcze opowiedzieć o łowach, jakie odbył mój brat, Tanto, na kilka dni przed wiosennym Świętem Wtajemniczenia i Zaślubin, świętem rozpoczynającym się od Tańca Dzikich Gęsi.

Sądzę, że powinienem nawet to uczynić. Chcę, byście zapamiętali mego brata, młodego wojownika Szewanezów, takim właśnie, jakim był na owych łowach, w walce z czarnym niedźwiedziem u stóp Skały Zabitego Konia. Chcę, byście dobrze zrozumieli, dlaczego stoczył tę walkę.

Wiosenne Święto Wtajemniczenia i Zaślubin miało odbyć się, jak zawsze, w przeddzień pierwszej wiosennej pełni księżyca.

I oto na tydzień przed pełnią Tanto odkrył w stronie Skały Zabitego Konia ślady wielkiego Mokwe, czarnego samotnika. W dzień później wyruszyliśmy owym śladem. Tanto postanowił odtańczyć wokół świątecznego ogniska taniec nowego zwycięstwa w naszyjniku z niedźwiedzich kłów.

Stoczył jednak swą walkę dla innej przyczyny — i inny, niż sądziliśmy, miała ona przebieg.

Wyruszyliśmy na łowy jak zwykle przed świtem. Wiatr naniósł nocą ciężkie deszczowe chmury. Wkrótce po wyjściu z obozu runęła na nas wiosenna, ciepła ulewa. Wiatr niósł krople prosto w twarz, tańczył wraz z deszczem na ostrych czubkach drzew.

Szliśmy brzegiem rzeki w stronę Wzgórz Zabitego Konia. Dzięki temu, że wiatr był przeciw nam, nie musieliśmy zachowywać ostrożności. Żadne zwierzę nie mogło nas zwęszyć, deszcz głuszył lekkie kroki. Tanto zresztą odnalazł świeży ślad dopiero u samych stóp skalnych. Posuwaliśmy się więc prawie biegiem.

Wiosenny deszcz nigdy nie trwa długo. Ten jednak ustał dopiero koło południa, właśnie o tej porze, kiedy dotarliśmy do miejsca, w którym Tanto odkrył wczoraj ślad samotnika.

Była to niewielka polanka i — rzeczywiście nie musiałem długo szukać tropów czarnego Mokwe na owej polance: cały gliniasty brzeg małego strumienia ubity był śladami ogromnych łap, drzewka olszyny miały odartą korę i objedzone łyko.

Ujrzawszy ślady łap, sprawdziwszy wysokość, na której Mokwe odarł korę z drzewek, spojrzałem szybko na Tanto. Brat mrużył tylko w uśmiechu oczy. Ale ja? Ja przez chwilę czułem się tak, jakby gryzące czerwone mrówki oblazły mi kark, ramiona, serce.

Mokwe musiał być ogromny. Większy chyba nawet od niedźwiedzia, który przed laty gonił nas wokół barci dzikich pszczół; na pewno zaś był o wiele większy od zabitego z początkiem zimy łowcy ryb.

Odpowiedziałem na uśmiech Tanto uśmiechem. Ale gdy tylko odwrócił wzrok, rozejrzałem się wokoło najuważniej jak mogłem. Ślady były wczorajsze. Wydawało mi się jednak, że czuję na sobie ostre, kłujące spojrzenie niedźwiedzich przekrwionych oczek.

Tanto nie dał mi czasu na zastanawianie się. Ruszył naprzód. Szybko zapomniałem o pierwszej chwili niepokoju. Ślad wabił oczy. Nasz krok stawał się coraz lżejszy, coraz bardziej wilczy i myśliwski. Posuwaliśmy się już teraz powoli, ostrożnie. Pytaliśmy lasu wzrokiem, słuchem i węchem o zwierzynę. Mówiła do nas trawa rosnąca pod stopami — mówiły do nas pochylone gałęzie, zdeptane zioła, mech odarty z drzew.

Szliśmy pod górę łagodnym, lesistym zboczem. Minęło południe, ale mimo to rósł wiosenny, wilgotny upał. Zza drzew ukazały się pierwsze zarysy Skał Zabitego Konia — ślad był coraz wyraźniejszy: odwalone kamienie, pod którymi Mokwe szukał mrówek, odarte z kory olszyny, przesunięty pień spróchniałego drzewa.

Wreszcie wyszliśmy na skraj lasu. Przed nami trawiaste zbocze podnosiło się ku skałom, w które Manitou zaklął swego wierzchowca zabitego przez Kanahę. Ukrył go we wnętrzu wzgórza. Nad ziemią pozostała skalna końska głowa i wygięta kamienna szyja, przecięta szeroką szczeliną.

Tanto chwycił mnie za ramię. Gdzieś tuż obok, w poszyciu leśnym, musiał Mokwe nocować. W wysokiej trawie zbocza widniał wyraźny, dzisiejszy już ślad. Wiódł prosto ku szczelinie w skalnej ścianie.

Mieliśmy szczęście. Wiatr znów był przeciw nam. A że Mokwe źle widzi, mogliśmy śmiało, nie kryjąc się, ruszyć świeżym tropem.

Tanto zawinął rękawy kurty, zdjął z pleców oszczep, sprawdził, czy nóż lekko wychodzi z pochwy. Ja nałożyłem strzałę na cięciwę łuku.

Przystanęliśmy dopiero przed skalną szczeliną. Pytaliśmy wiatru: gdzie jest czarny Mokwe? Milczał jednak. Nic nam jeszcze nie mówił ani węch, ani wzrok, ani słuch. Ale wśród skał w każdej chwili należało spodziewać się niebezpieczeństwa — w każdej chwili mogliśmy z myśliwców przemienić się w zwierzynę. Weszliśmy więc w ich cień, jak w cień sępich skrzydeł. Bezszelestnie, bezgłośnie, wstrzymując oddech.-

W takich chwilach, choć nawet wiadomo, że trwają krótko, każdy krok wydłuża się niezmiernie. Świat zamiera w groźnym milczeniu. Serce napędza krew do oczu, do uszu — tępieje wzrok i słuch. Każdą bowiem walkę poprzedza strach. Chodzi o to, by zwyciężyć go jeszcze przed pierwszym ciosem i starciem.

Mokwe jednak nie ukrywał się wśród skał…

Mieliśmy jeszcze minąć tylko jeden zakręt skalnej szczeliny. Za nią kamieniste zbocze opada ku Strumieniowi Złej Wydry. Czy tam czeka na nas Mokwe?

I właśnie wtedy, kiedy mieliśmy minąć ostatni występ skalny, w powietrzu buchnął strzał. Strzał z broni białych — z takiej właśnie broni, jaką nosili ludzie Królewskiej Konnej!

Zamarliśmy w bezruchu. Widziałem: oto w oczach Tanto błysnął czarny ogień nienawiści. A więc znów są tutaj? I znowu kradną nam naszą puszczę? Rozum nakazywał; zawrócić — białych mogło być tu wielu. Ale głos nienawiści silniej brzmiał niż głos rozumu. Czekaliśmy…

I oto nim umilkło echo strzału, nad skałami wybuchnął ryk rannego Mokwe. A potem?

Potem posłyszeliśmy krzyk człowieka. Krzyk opętanego śmiertelnym strachem człowieka. Nie trzeba było go widzieć. Słuch mówił nam wszystko: człowiek, który strzelał, dał się zaskoczyć przez niedźwiedzia i zranił go tylko. Musiał być sam, bo innych strzałów nie posłyszeliśmy. Teraz zaś Mokwe chyba już go dopędzał. Człowiek nie umiał umrzeć bez przerażenia, bez krzyku.

Tanto zawahał się. Trwało to jednak nie dłużej niż mrugnięcie oka. Co nakazywał rozum? Czego żądała nienawiść? A tamten człowiek wołał o pomoc, o ratunek przed śmiercią…

Tanto runął do przodu jak ryś. Wpadliśmy na zbocze. O jeden lot strzały przed nami ujrzeliśmy białego człowieka — człowieka w czerwonej koszuli z Królewskiej Konnej — uciekającego w szalonym biegu przed ogromnym czarnym Mokwe. Białemu strach odebrał resztę rozsądku, bo biegł pod górę — niedźwiedzie zaś powolniejsze są na stromiźnie.

W dole czekały zbawcze drzewa, do których i tak nie zdążyłby dobiec. Ale przecież w górze nie miał żadnego ratunku. Żadnego — poza… nami. », Ten człowiek miał na sobie czerwoną koszulę. Koszulę ludzi z Królewskiej Konnej. Ale przecież powiedział nam o tym już głos jego broni. Dlatego nie wstrzymaliśmy pędu — biegliśmy do walki, na ratunek ginącemu. Wiatr gwizdał w uszach. Mieliśmy w tej chwili już tylko jednego wroga: ludzką śmierć.

Nie widziałem nawet twarzy białego. Wdrapywał się właśnie na wielki blok skalny. Nie przyniosłoby mu to ratunku. Niedźwiedź był już zbyt blisko. Samym końcem prawej łapy machnął za uciekającym i biały odpadł od skalnej ściany jak strącony wiatrem kamień. Na szczęście stoczył się nieco w dół, spod łap niedźwiedzia. Już nie słyszeliśmy jego głosu.

Mokwe zawrócił w miejscu, by dopaść ofiary. Ale nagle zamarł w pół kroku — posłyszał nasz bojowy okrzyk.

W tej samej chwili Tanto rzucił tomahawk. Siekiera błysnęła w słońcu uderzając prosto w pysk, rozcinając prawą stronę szczęki.

Pierwszy cel został osiągnięty. Mokwe zapomniał o białym. Teraz widział już tylko nas.

Nie powinien był widzieć. Posyłałem strzałę za strzałą — jedną, drugą, trzecią… Ale ręce trzęsły się po szalonym biegu, nie mogłem trafić w rozjarzone wściekłością ślepia. Tanto wrzasnął na mnie z gniewem, lecz i czwarta strzała chybiła celu osuwając się po wypukłym czole.

Mokwe był tuż, ogromny, okrwawiony, straszny.

— Zginiesz, Mokwe! — krzyczałem gorączkowo napinając łuk. — Zginiesz!

Piąta strzała wreszcie trafiła w lewe ślepie. Mokwe zaryczał jak piorun. Zdarł pazurem bełt, ale ostrza nie wydarł. Rozwarłszy więc łapy walił się na idącego mu naprzeciw Tanto jak lawina skał.

A Tanto — mój mężny brat — nie cofnął się nawet o pół stopy. Stojąc plecami do skalnego bloku, całą siłą wzniesionych ramion wbił oszczep w gardziel Mokwe, wsparł jego drzewce o kamień. Niedźwiedź zachrypiał, jego ryk zabrzmiał teraz jak skrzek ogromnej wrony. Rzuciłem się po topór.

Mokwe parł na Tanto, ale drzewce oszczepu się nie ugięło. Tanto wetknął jego koniec w kamienną szczelinę, a łapy niedźwiedzia za krótkie były, by go dosięgnąć. I nim zdążyłem podrzucić bratu topór — nóż Tanto mignął wśród rozwartych łap.

Nastała chwila ogromnej ciszy.

Stary, samotny, pokonany brat Mokwe zadrżał. Łapy mu bardzo, bardzo powoli opadły — westchnął chrapliwie.

Tanto pochwycił topór. Przemknął za plecy niedźwiedzia — i wreszcie… zadał cios. Cios ostatni.

Mokwe osunął się na ziemię.

Patrzyliśmy nań bez słowa. Nie mogliśmy jeszcze złapać tchu. Wreszcie Tanto powiedział:

— Wybacz, starszy bracie… wybacz, Mokwe.

— Wybacz — powtórzyłem.

Zebrałem swe strzały. Tanto wyrwał oszczep i nóż z drżącego jeszcze cielska. Staliśmy nad nim do chwili, w której znieruchomiał ostatecznie. Jego wielka, groźna dusza samotnika schodziła teraz zapewne w dół, ku Strumieniowi Złotego Bobra, aby o godzinie zachodu odejść Drogą Słońca do Krainy Wielkiego Milczenia.

— Żegnaj, wielki bracie — szepnąłem.

Spojrzeliśmy w dół zboczą. Gdzie jest człowiek, w którego obronie nasz topór i nóż powaliły starego samotnika?

Leżał o kilkanaście kroków w dole, nieruchomy, twarzą do ziemi. Czyżbyśmy za późno przybyli na pomoc? Nie uniknął swego losu?

Tył głowy miał zalany krwią. Ale oddychał. Pochylając się nad nim posłyszeliśmy cichy jęk. A więc spadając ze skały musiał stracić tylko przytomność. Tanto obrócił go na plecy.

Ujrzeliśmy wtedy twarz tego człowieka: to był Wap-nap-ao!

Tanto tylko cofnął się o krok. Dotknął przecież żmii. Białej Żmii. Ja chyba krzyknąłem.

Nie wiem, jak długo to trwało, zanim biały otworzył oczy. W końcu podniósł powieki — patrzył na nas coraz przytomniej. Westchnął raz, drugi. Wpierw utkwił wzrok we mnie — potem przeniósł go na brata.

Widziałem: od razu musiał poznać, kto nad nim stoi. Musiał poznać, bo nagle począł gorączkowo podnosić się, wspierać rękami o ziemię, kołysać bezwładną głową. Chciał zerwać się na równe nogi, ale starczyło mu siły tylko na tyle, by usiąść.

Zrozumiał, jak bardzo jest słaby. Twarz mu zobojętniała. Przymknął oczy. Wap-nap-ao nie był jednak tchórzliwym skunksem. Znowu przypominał wojownika.

— Czy mnie zabijecie? — spytał.

Nie patrzyłem na Tanto. Serce miałem puste, nie myślałem o niczym. Czekałem.

Wreszcie po chwili, która była chyba dłuższa niż niejedno życie ludzkie, usłyszałem głos brata:

— Znowu tropisz Szewanezów, Wap-nap-ao.

To nie było pytanie. Tanto po prostu wypowiedział na głos swoje myśli. Zabije go — myślałem — zabije go…

Podniosłem wzrok na twarz brata. Była nieruchoma. Gdy przemówił, jego głos był znów obojętny i spokojny jak głosy wodzów na Radzie Starszych.

— Nie po to broniłem cię przed Mokwe — rzekł — by teraz zabijać. Mówię tylko: gdy będziesz mógł wstać, odejdź stąd. Jutro przybędą tu wojownicy po niedźwiedzia. Niech cię już tu nie ujrzą. Powtarzam: odejdź…

Wap-nap-ao rozwarł szeroko oczy. Wargi drżały mu jak starej kobiecie. Tanto zaś skinął na mnie i zwrócił się ku Skale Zabitego Konia.

Wiatr dął nam teraz w plecy. Szedłem krok w krok za milczącym bratem. Wtedy usłyszeliśmy wołanie białego:

— Synu wodza… bracie… czerwony bracie…

Tanto nie odwrócił nawet głowy. Szliśmy dalej. Pięliśmy się już ku szczelinie skalnej. Krzyk powtórzył się raz jeszcze — i raz jeszcze… w końcu ucichł.

Nad Skałą Zabitego Konia orzeł leciał prosto w słońce. My zaś weszliśmy w cień szczeliny skalnej.

Jeszcze przez trzy lata przebywałem wśród mego plemienia, zanim losy zawiodły mnie na niezmierną odległość od kraju, w którym się urodziłem. W przeciągu tych trzech lat Wap-nap-ao nie powrócił już nigdy w stronę Ziemi Słonych Skał. Ale po dziś dzień pamiętam jego głos daremnie wzywający „czerwonego brata”, młodego wojownika Szewanezów.

Na tym wspomnieniu kończę swą opowieść.

Unoszę dłoń w górę — żegnam was i pozdrawiam raz jeszcze wiosenną pieśnią, pieśnią owej najpiękniejszej wiosny mego życia:

Śpiew naci rzeka już rozbrzmiewa.

Puszczę biały kwiat oplata.

Wawa-gęsi krzyczą w trzcinach.

Orzeł prosto w słońce leci.

Zmieńcie jutra, bracia Mokwe.

Wiatr z południa ciepło niesie.

Загрузка...