O przyjdźcie, duchy z dalekich dolin.
Przyjdźcie i wskażcie mi mój nowy szlak.
O przyjdźcie, duchy, bo wiatr mówi o śmierci
I każdy liść mi szepcze o niej.
Przyjdźcie więc, duchy, i wskażcie mi
Słoneczną drogę do Krainy Wielkiego Spokoju.
Szlak nasz ciągnął się już drugi dzień. Szliśmy przez puszczę pośpiesznym marszem, z rzadka tylko zatrzymując się dla posiłku, a nocleg, choć zaczął się późną nocą, skończył się na długo przed świtem. Od rana coraz wyraźniej słyszeliśmy niosące się z różnych stron dalekie echa bębnów, zwołujących wszystkie szczepy naszego plemienia w Dolinę Rwącego Potoku. Byliśmy już blisko owej doliny.
Kiedy minęliśmy granicę puszczy, otworzył się przed nami widok na skalne górskie zbocza. Wielkie skały pochylały się ku nam, jakby wyciągając w stronę naszych głów szare kamienne pięści. Ścieżka wiła się szerokimi, wstępującymi w górę zakosami i wreszcie około południa, gdy słońce już ostro paliło znużone ramiona i raziło oczy, otworzyła się przed nami wąska czeluść w skraju skalnej doliny.
Tu zaczynał się kanion wiodący w stronę Rwącego Potoku.
Mogło się wydawać, że jakiś olbrzymi wojownif. rozpłatał w tym miejscu skałę tomahawkiem na pół, żłobiąc w niej głęboką, ziejącą mrokiem rysę. Wstąpiliśmy w nią jak w krainę cienia. Kamienne ściany po obu stronach rosły wraz z każdym stąpnięciem. Wpierw były naszego wzrostu, potem wysokości dorosłego wojownika, a po kilkuset już krokach wybiegły w górę tak, że ledwo mogliśmy wysoko w górze ujrzeć wąski skrawek nieba. Panował tu chłód i ciemność, ze ścian ściekała woda, zbierając się w małe jeziorka. Znużone konie poczęły gasić pragnienie. My też pochylaliśmy się nad parzącą chłodem taflą.
Wreszcie między dwiema skalnymi ścianami zajaśniało światło doliny. Miała może pół mili szerokości. Środkiem jej płynęła rzeka, żywiąc swą wilgocią bujne łąki wzdłuż obu brzegów. Dolina biegła z północy na południe, a otaczające ją ściany skalne zdawały się nie mieć najmniejszej nawet rysy. Tylko na wprost nas, po przeciwległym brzegu rzeki, z szerokiej szczeliny wypływał szeroki potok. Tędy wiodła droga do właściwej doliny, gdzie miały zebrać się szczepy naszego plemienia — Kapotów, Tanów, Wikminczów i Sampiczów.
Bród znajdował się nieco w górę rzeki. O tej porze roku woda nie sięgała nawet końskich brzuchów, przebyliśmy go więc z łatwością, wstępując na ogromną łąkę, porosłą trawami i szałwią, której ostry zapach unosił się w całej okolicy.
Wjechaliśmy w drugi kanion. Strumień po prawej i ściana po lewej ręce wciąż biegły na południe. Dopiero po godzinie marszu kanion skierował się na wschód, a skalna ściana z lewej strony niespodzianie urwała się tworząc ostry kąt z inną, biegnącą ku północy.
Staliśmy na brzegu polany, za którą roztaczał się las o tak gęsto splatających swe korony drzewach, że u ich stóp panował wieczny cień.
Właśnie na polanie przed tym lasem znajdował się główny obóz plemienia Szewanezów.
Nazajutrz wieczorem przybyli wojownicy pod wodzą ojca. Ponieważ Królewska Konna nie ruszyła jeszcze w pochód, ojciec i wojownicy odeszli z osady Młodych Wilków wielkim łukiem w przeciwnym niż główny obóz kierunku. Chcieli bowiem odwieść napastników jak najdalej od głównego obozu. Dopiero wczoraj wieczorem zawrócili ku nam, nie pozostawiając za sobą już śladów, by zebrać większą ilość wojowników i albo stanąć do walki, albo zwodzić ich przez miesiące fałszywym tropem.
Powracającego z wojownikami wodza nie witały tym razem śpiewy ani tańce radości. Wszyscy trzymali się osobno — osobno wojownicy wszystkich szczepów, umalowani już w wojenne barwy, osobno kobiety i dzieci, zgromadzone przy tabunie jucznych koni, osobno my, Młode Wilki, którym Owases nie zezwolił jeszcze na powitanie z matkami i rodzinami. Cały obóz milczał. Zwinięto kwieciste barwne tipi kobiet, nawet małe dzieci bawiły się w milczeniu.
Wkrótce po powrocie ojca i wojowników na obozowy plac wyszedł Gorzka Jagoda i usypał z kolorowego piasku figury białych ludzi, pokrywając je szamańskimi znakami i łącząc je ze sobą rysunkiem Wap-nap-ao, Białej Żmii.
Wszystkie szczepy otaczały go szerokim kręgiem. W pierwszym rzędzie stanęli umalowani do wojennych tańców wojownicy. Za ich plecami tłoczyła się młodzież, kobiety, z których niejedna miała zapłakane oczy, małe dzieci i starcy o trzęsących się głowach.
Kiedy z kręgu wojowników wystąpił mój ojciec, Gorzka Jagoda w całkowitej ciszy, to krzycząc jak orzeł, to znów sycząc jak wąż, rozpoczął wokół figur z kolorowego piasku swój taniec. Nie znałem jeszcze takiego tańca. To czaił się przez dłuższą chwilę, to znów rzucał się do przodu skokiem przypominającym skoki kuny. Wpierw okrążył figury trzykrotnie, a potem rzucił się na nie. Gorączkowymi ruchami zgarnął piasek i wreszcie rozrzucił jego garście jak popiół na cztery strony świata.
Wtedy rzekł do ojca wysokim, prawie kobiecym, nie swoim głosem:
— Prowadź wojowników przeciw białym. Niech rozpoczną walkę. Mówią mi duchy naszych ojców, że pomogą wam w zwycięstwie.
Ale ojciec mój milczał. Widziałem jego twarz wyraźnie i wydawało mi się, choć po słowach Gorzkiej Jagody nie drgnęła mu nawet brew, że w oczach zapaliły się ognie strasznego gniewu.
Gorzka Jagoda postąpił krok znowu w stronę ojca i znowu zaczął powtarzać:
— Prowadź swoich wojowników przeciw białym… Duchy naszych ojców i ojców naszych ojców…
Ale wtedy stała się rzecz, której nikt nie przewidział.
Oto ojciec uniósł dłoń w górę i przerwał czarownikowi. Tak nie zdarzyło się nigdy. Dlaczego ojciec to uczynił, właśnie wtedy, kiedy przez usta czarownika duchy wzywały go do rozpoczęcia zwycięskiej walki? Nikt widocznie tego nie pojmował, gdyż nawet szeregi wojowników poruszyły się niespokojnie.
Ojciec zaś rzekł:
— Nie, Gorzka Jagodo, nie wysyłasz nas na zwycięstwo. Rada wojowników powiedziała inaczej. Nie staniemy do otwartej bitwy. Nie duchy nam pomogą, ale siła własnych ramion i przebiegłość lisa. — I tu byłem pewien, że w głosie ojca drgnęła weselsza nuta. — A jeśli chcesz iść z nami tam, gdzie grozi niebezpieczeństwo walki, ucieszysz nasze serca, bo twoje ramię równie się nam przyda, jak twoje czary i rozmowy z duchami.
Struchlałem. Zdaje się, że struchleli i inni, bo w zapadłej ciszy nie słychać było nawet ludzkich oddechów. Oto po raz pierwszy wódz plemienia wystąpił przeciw głosowi mówiących przez usta czarownika duchów. A przecież Gorzka Jagoda, pan życia i śmierci, mógł nań zesłać jedną swą myśl, jednym ruchem ręki uderzenie pioruna. Wielki musiał być gniew ojca, że duchy przez usta czarownika przemówiły inaczej, niż postanowiła rada wojowników. Stali naprzeciw siebie, ojciec i szaman, nadal milcząc i patrząc sobie w oczy.
Mój strach przemienił się w gniew — w każdej chwili byłem gotów skoczyć na porrloc ojcu, nawet przeciw duchom i piorunom. Miałem przecież już imię!
Ale Gorzka Jagoda ustąpił przed wolą ojca. Uniósł dłoń w górę i rzekł:
— Masz przebiegłość lisa, mądrość sowy i siłę niedźwiedzia. Będzie tak, wodzu, jak rozkażesz.
Ojciec z uśmiechem skłonił głowę. Na czas wojenny rada wojowników i on decydowali o wszystkim. Mieli teraz głos silniejszy niż duchy i większą niż one mądrość. Gorzka Jagoda ustąpił. Powoli cofnął się poza krąg wojowników.
Wtedy na znak ojca podłożono ogień pod wielki przygotowany do wojennych tańców stos. Płomień, szybko buchając w górę, oświetlił obnażone do pasa torsy wojowników, lśnił na ostrzach noży i tomahawków, odbijał się w źrenicach. Przy ognisku stał ojciec, sięgający ziemi pióropusz chwiał mu się na ramionach, błyskały umieszczone na skroniach, cienko opiłowa-ne rogi bizona. Piersi, pomalowane w poprzeczne żółte i czerwone pasy, zdawały się być jednym wielkim płomieniem.
Znów uniósł dłoń w górę, a na ten znak ozwały się bębny, piszczałki i flety. Powolny zrazu ich rytm coraz to wciągał któregoś wojownika w szeroki taneczny krąg. Rozpoczynał się taniec wojenny.
Oto wojownicy wyruszają w długi i daleki marsz, oto podkradają się do obozu wroga i czają się w ciemnościach, naciągają łuki, gotują do rzutu dzidy i siekiery. Potem wszystko zamiera w oczekiwaniu na rozkaz wodza, a kiedy wznosi się nad dolinę straszliwy wojenny okrzyk, bębny, flety i piszczałki wpadają w szalony rytm, a wojownicy ruszają do ataku i rozpoczyna się walka. Dźwiękły już cięciwy łuków, pobiegły w noc niosąc śmierć strzały, wzleciały dzidy i tomahawki, a teraz trwa walka pierś o pierś, błyskają ciosy noża, na uderzenia odpowiada uderzenie, na skok — skok, okrzyk wojenny burzy spokój gwiazd i toczy się głośniej niż grzmot między skalnymi ścianami doliny.
Wreszcie spośród kobiet występuje najstarsza kobieta plemienia i zaczyna zawodzić pieśń wojenną, sławiąc w niej odwagę i czyny swych synów. Po każdej strofce pieśni zatrzymuje się krąg tańczących wojowników, w który wplątaliśmy się nawet już my, chłopcy, i wszyscy wyrzucamy w górę ramiona wołając trzykrotnie:
— O, Manitou! Tinghaw-susima! Tinghaw-susima! Tinghaw-susima!
— O, Manitou! Pomóż zwyciężyć! Pomóż zwyciężyć! Pomóż zwyciężyć!
I znowu rozpoczyna się taniec szybki jak śmiertelna walka, i znów zawodzi stara Indianka swą pieśń o dzielnych wojownikach, którzy dokonali wielkich czynów, a dziś spoczywają w Krainie Wiecznego Spokoju.
Świtało, gdy przygasł płomień ogniska, gdy ustał taniec i śpiew. W całkowitym już milczeniu wojownicy, podzieleni na dwa oddziały — pieszy i konny — odeszli w cień kanionu niknąc w nim bezszelestnie jak duchy nocy.
Wczesnym rankiem długi szereg jucznych koni wyruszył na północ. Nie było już wśród nas żadnego wojownika, tylko my, Młode Wilki, mieliśmy broń i byliśmy jedyną strażą uciekającego przed białymi pochodu starców, kobiet i dzieci. Przed wyruszeniem w drogę Owases zapowiedział, że możemy od dziś widywać się i rozmawiać z rodzinami.
Zezwolenie to podziałało na nas wszystkich jak uderzenie iskry w nagą skórę. Od razu wszyscy chcieli rozjechać się wzdłuż pochodu, odnaleźć swe matki, które już wczoraj pozdrawiały nas z daleka ruchami rąk, spojrzeniem i uśmiechem. Chcieliśmy dotknąć ich rąk i z bliska usłyszeć głos, poczuć ich dłonie na włosach. Ale wstrzymał nas lekki uśmiech i kpiący wzrok starego wojownika. Dlatego w pierwszej połowie dnia pozwoliliśmy wpierw rozjechać się wzdłuż pochodu najmłodszym. Dopiero gdy oni wrócili, ruszyliśmy galopem do przodu.
Wiedziałem, że matka znajduje się gdzieś na czele pochodu. Pognałem konia tak, że kilkakrotnie potknął się w galopie. Posłyszałem krzyk kilku dziewcząt, ich złośliwy śmiech i kpiny. Matki jednak nie dostrzegłem nigdzie. A przecież rankiem wyraźnie widziałem jej wysoką sylwetkę właśnie gdzieś w czołowej grupie pochodu. Onieśmielony kpinami dziewcząt raz jeszcze wyprzedziłem całą czołówkę, którą prowadził jeden ze starców, ogromny zgarbiony mężczyzna, jadący na niewielkim koniku, tak małym, że stopy jeźdźca niemal wlokły się po ziemi:
Tuż za starcem, wiodącym pochód, jechało dwóch innych — głuchy Wielkie Oko ze szczepu Tanów i sławny niegdyś wojownik Czarny Niedźwiedź, który właśnie w walce z niedźwiedziem już na progu późnej starości utracił lewą rękę po łokieć. Za nim ciągnęło kilka jucznych koni, wiozących na noszach zwinięte namioty. Dalej już rozwijał się korowód kobiet, dzieci, młodych dziewcząt.
Juczne konie postępowały powoli, dźwigając wielkie toboły, na których siedziały, chwiejąc się w takt końskich kroków, oswajane przez dzieci sroki, kawki i wrony.
Oto przejeżdża mała dziewczynka z naszego szczepu trzymając na ręku dwa obłaskawione bobry. Na ramieniu idącej obok starszej jej siostry siedzi ruda wiewiórka pfzykrywszy się puszystym ogonem. O kilka kroków dalej kroczy czteroletni chyba malec, który nawet we mnie, Młodym Wilku, chłopcu, który zdobył już imię, budzi lekką zazdrość — prowadzi na długim rzemieniu kilkakroć większego od siebie brunatnego niedźwiedzia. Zwierzę kroczy z leniwą powagą, z nosem tuż u ramienia swego pana, kołysząc się jak pień drzewny na spokojnej rzecznej fali.
A teraz zbliża się większa grupa kobiet i wreszcie widzę — widzę jasną twarz, splecione po obu stronach włosy koloru słońca, spotykam spojrzenie o;czu niebieskich jak niebo w północnej stronie. To matka!
Popędziłem w jej stronę i spiąłem konia tak gwałtownie, że kilka kobiet krzyknęło coś ze strachu czy gniewu, a mój wierzchowiec, stając dęba, omal nie przewalił się na grzbiet. Nim jednak zdążył osiąść, zsunąłem się na ziemię i podbiegłem do wyciągającej ramiona matki.
Bardzo była piękna moja matka, żona słynnego wodza plemienia Szewanezów. Inna niż inne kobiety, biała i jasna — zwano ją przecież Białym Obłokiem — wysoka i smukła w swej sukni z cienkiej jeleniej skóry, bogato wyszywanej w znaki i barwy plemienne, ze złotymi naramiennikami na zdobionych frędzlami rękawach. Śmiała się niskim głosem i wołała moje imię. Po raz pierwszy usłyszałem swe męskie imię wypowiedziane głosem matki:
— Sat-okh! Wiedziałam, że przyjedziesz, Sat-okh!
Nie wypada chłopcu, który ma imię, zbyt czule witać się z matką. Ona jednak porwała mnie w ramiona, tak jak to czyniła za wszystkich dawnych lat. Musiałem bardzo uważać, aby nie zaszkliły mi się oczy, i nie mogłem, po prostu nie mogłem wymówić ani jednego słowa.
— Niedługo już staniesz się mężczyzną — mówiła matka. — Właściwie już jesteś prawie mężczyzną. Masz imię… takie piękne imię. Czekałam na ciebie, Sat-okh.
Mimo woli wstrzymałem pochód. Okrążyły nas inne kobiety mówiąc coś szybko jedna przez drugą, śmiejąc się, wykrzykując — jak to kobiety — wiele niepotrzebnych zachwytów i mało potrzebnych słów. Skończyło się na tym, że jeden z prowadzących pochód starców zauważył całe to zamieszanie, wstrzymał konia, jakby chcąc zawrócić, krzyknął coś niezrozumiale, pogroził mi nawet pięścią.
Natychmiast znalazłem się na koniu, kobiety umilkły, wszyscy znów ruszyli w drogę. Jechałem tuż koło matki, co chwila spoglądając na nią. Milczałem jednak, nie wiedząc, co mówić, o czym opowiadać. Sama przecież powiedziała, że jestem już prawie mężczyzną — nie mogłem więc jak dziecko mówić o tym, że dawno jej nie widziałem, że bardzo za nią tęskniłem, że jest ona ciągle sercem mojego serca. Jako mężczyzna powinienem był zachować surowość i powagę. Ale przecież nie umiałem powstrzymać uśmiechu. O czym zaś opowiadać? O wielkim, wielkim orle ustrzelonym na zboczu Skał Skaczącej Kozy? O wyprawach na Jezioro Białej Wydry? O naukach Owasesa? Tyle było do opowiadania, że w końcu nie opowiedziałem o niczym.
Matka za to mówiła dużo, swym szybkim, niskim głosem, w którym ciągle słyszało się jaśniejsze nutki, jakby echo śmiechu czy płaczu. Mówiła o tym, że bardzo jej było mnie brak, że czekała na tę chwilę, kiedy mnie wreszcie ujrzy, że opowiadał jej o mnie ojciec i że ojciec zadowolony był ze swego syna, kiedy zdobyłem swe imię i kiedy Owases opowiedział mu, jak dobre czynię postępy w nauce w obozie Młodych Wilków.
— A Tanto? — pytała. — Czy Tanto był dobry dla ciebie? Czy opiekował się tobą?
— Tanto — odpowiedziałem — jest dobrym bratem i będzie wielkim wojownikiem. Mówią o nim, że jest najdzielniejszym z młodych myśliwców, matko.
Matka umilkła. Miała niespokojne oczy. Smutek przeleciał przez nie jak cień chmury. Zrozumiałem. Przecież i ojciec, i Tanto byli teraz na drodze, na której spotykać mogli nie tylko ludzi z Królewskiej Konnej, ale także kule z ich strzelb.
W tej samej sytuacji podjechały do nas dwie młode dziewczyny. Ubrane były podobnie jak matka, na głowach jednak miały opaski oznaczające, że nie posiadają jeszcze mężów. Pierwszą z nich poznałem od razu — była to moja siostra Tinahet, Smukła Brzoza. Drugą też chyba pamiętałem: jej duże, głęboko osadzone oczy, pociągłą twarz i szybki uśmiech. Tak, to była przyjaciółka siostry — Tinglit, Brzozowy Listek.
Witały mnie uśmiechami. Ja jednak nigdy jeszcze nie rozmawiałem z młodymi kobietami — nie bardzo więc wiedziałem, jak je przywitać i co do nich mówić. Podniosłem dłoń na powitanie, powiedziałem: „Bądźcie zdrowe” i… to było wszystko.
Tinahet pogłaskała mnie z lekka po ramieniu, a Tinglit pochyliwszy się ku niej szeptała coś śmiejąc się cicho. W ogóle wszystkie trzy uśmiechały się, patrzyły na mnie, ja czułem, że na nic mi się tu nie zdają nauki Owasesa i polowanie w puszczy — że krew uderza mi do policzków i nic ciekawego ani matce, ani dziewczętom powiedzieć nie potrafię.
W końcu, żeby jakoś przerwać coraz głupsze milczenie, wziąłem ido ręki lasso, które miałem umocowane przy prawym kolanie…
— To lasso mam od ciebie, Tinahet… — zacząłem niepewnie. Siostra od razu skinęła głową.
— Tak, braciszku. Sama ci je plotłam z końskiego włosia. Chciałani, by mój brat miał jak najmocniejsze lasso, więc trzykrotnie moczyłam je w gorącym tłuszczu bobrowym.
I znowu zaległo milczenie.
Ciążyło mi nieznośnie. Bardzo było szczęśliwe spotkanie z matką, z siostrą i nawet z Tinglit, która — przypomniałem sobie teraz dobrze — nieraz przynosiła do naszego namiotu słodkie plastry miodu. Ale nie umiałem z nimi rozmawiać i choć nie chciałem się jeszcze z nimi rozstać, to jednak powściągałem z lekka konia, by pozostać nieco w tyle.
Ale Tinglit nie zamierzała pozostawić mnie w spokoju. Ona również powściągnęła wodze swego konia i zrównała się ze mną. Wtedy oparła rękę na szyi mego wierzchowca i poważniejąc nagle spytała:
— Gdzie jest Tanto?
— Tanto? — uśmiechnąłem się dumnie. — Tanto został wyróżniony przez Radę Starszych i dopuszczono go na wspólną ścieżkę ze starszymi. Tanto jest dzielnym, młodym wojownikiem.
— Opowiedz mi o nim. Wzruszyłem ramionami.
— Przecież nie jest twoim bratem. Dlaczego mam ci opowiadać?
— Jesteś… — zaczęła gwałtownie, jakby z gniewem, ale nagle swoim zwyczajem roześmiała się. — Przecież możesz to uczynić.
Uparłem się.
— Powiedz: dlaczego?
Tinglit znowu spoważniała. Przechyliła się ku mnie i z bliska ujrzałem jej wielkie oczy, czarne jak głębia rzeczna, na której dnie pełgają jaśniejsze płomyki.
Mówiła tak:
— Chcę, żebyś mi o nim opowiadał, bo moje myśli zawsze krążą koło niego, jak czajki wokół gniazd. Prosiłam bogów, by wrócił do wioski i żebym mogła spojrzeć w jego oczy jak w jezioro, nad którym rozkładamy nasz obóz. A teraz, kiedy byłam pewna, że Manitou wysłuchał mej prośby, twój brat, o którym zawsze myślę, odszedł z wojownikami.
Mówiła to głosem szybkim, cichym, lecz ostrym. Nie rozumiałem, o czym mówi, ale pojąłem, że mówi o sprawach bardzo dla niej ważnych.
— I matka, i siostra, i ja — odrzekłem z powagą — jesteśmy dumni, że Tanto został dopuszczony na ścieżkę dojrzałych wojowników. Jest on silniejszy od wielu silnych łowców, a mądry jak wojownicy z Rady Starszych. Kiedy wychodzi w puszczę, kłaniają mu się niedźwiedzie i jelenie. Drzewa ustępują mu z drogi. Nie boi się orłów ani skał. A nawet niedźwiedzie… — tu jednak przypomniawszy sobie pewną wyprawę po miód dzikich pszczół urwałem pieśń pochwalną i zły sam na siebie powiedziałem ostro: — Dlaczego jednak mam młodej dziewczynie opowiadać o dzielnym wojowniku?
Oczy Tinglit błysnęły, jakbym ją uderzył. W końcu roześmiała się, wzruszyła ramionami.
— Głupi jesteś, mój Sat-okhu — szepnęła i popędziwszy konia podjechała do mojej siostry.
I znowu dziewczęcym zwyczajem zaczęły coś szybko szeptać przeplatając słowa śmiechem, a śmiech ruchami tak szybkimi i niedorzecznymi jak lot kawki.
Byłem zły. Jak śmiała? Bardzo byłem zły. Ale… ale równocześnie wiedziałem, że czegoś nie wiem. Ostatecznie Tinglit nie była nie tylko z naszej rodziny, ale nawet z naszego rodu. Czegóż więc mogła chcieć od mego brata? I dlaczego jej myśli krążą wokół niego jak czajki wokół gniazda?
Czułem się tak, jakbym spotkał w puszczy trop nie znanego mi zwierzęcia albo znalazł pióro nieznanego ptaka.
Pochód nasz posuwał się pośród skał coraz większych. Słońce minęło zenit i wkrótce wjechaliśmy na niewielką polanę usianą głazami, polanę o marnej, pożółkłej trawie. Ponieważ starcy prowadzący pochód zatrzymali się, by rozłożyć obóz, zawróciłem ku swoim, ku Młodym Wilkom.
Postój nie trwał długo. Najwięcej kłopotów czyniły dzieci rozbiegające się wśród głazów. Ciągle słychać było krzyk nawołujących je matek. Śmieszyło to nas bardzo — zabawialiśmy się nawet w polowanie na tłustego malca ze szczepu Tanów, który za główny cel swego życia uważał, jak się zdaje, nieustanne ginięcie z oczu swej matce, jeszcze okrąglejszej niż on, nieustannie jazgoczącej wysokim głosem młodej kobiecie.
Malec zresztą był sprytny. Jak mądry świstak przepadał między skałami, co chwila przyczajając się w jakimś załomie. Wreszcie matka zabrała się do pasa, nad obozem podniósł się wielki wrzask i tak zakończyliśmy swe jedyne łowy na tej polanie.
Byłem jednak markotny. Gnębiła mnie sprzeczka z Tinglit. Już nawet nie jej obraźliwe słowa, ale sama przyczyna, dla której popadła w gniew. A że przywykliśmy, Młode Wilki, z każdą trudną sprawą udawać się-do Owasesa, na moje zaś wątpliwości nie umiał odpowiedzieć ani Skacząca Sowa, ani bliźniacy z rodu Kapotów, ani dwóch jeszcze innych Uti — udałem się w końcu wraz z Sową na poszukiwanie nauczyciela.
Pochód gotował się znów do drogi, znaleźliśmy więc Owasesa przy koniach. Stary wojownik sprawdzał skóry, którymi okryliśmy końskie kopyta na czas ciężkiej drogi po kamiennym szlaku. Czekaliśmy, aż skończy.
Gdy ruszyliśmy w pochód, z pierwszym końskim krokiem spytał, czego chcemy od niego.
Bardzo właściwie było trudno to wyjaśnić. W krótkich jednak słowach powtórzyłem mu rozmowę z Tinglit i na moment znów ogarnęła mnie wściekłość, bo nawet Owases, wiecznie surowy Owases, nie umiał powstrzymać uśmiechu, kiedy zakończyłem swą opowieść pytaniem:
— Dlaczego-nazwała mnie głupim, ojcze? I skąd te pytania, ta przyjaźń obcej dziewczyny do mego brata?
Na szczęście Owases nie kpił ze mnie.
— Młodym dziewczętom — rzekł — łatwo spada głupie słowo z ust. Ale i ty nie byłeś mądry. Bywa tak, że obca dziewczyna ma prawo pytać o młodego mężczyznę. Czyni to wtedy, kiedy czuje wielką przyjaźń do niego i kiedy chce go wybrać sobie na męża. Taka przyjaźń łączy mężczyznę z kobietą i każdy wojownik umie ją szanować. Tinglit chce być takim przyjacielem twego brata, jakim jest twoja matka dla twego ojca. Dlatego pytała o niego.
Zrobiło mi się bardzo przykro i naprawdę zrozumiałem gniew dziewczyny. Nie wiedziałem, co powiedzieć, ale wtedy Sowa spytał Owasesa:
— A czy ty, ojcze, miałeś kobietę-przyjaciela?
— Tak.
— Czy opowiesz o niej?
— Nie.
Milczeliśmy. Naprzeciw naszych oczu, wysoko ponad doliną, we wstającym powiewie górskiego wiatru wisiały dwa górskie jastrzębie. Owinięte skórą kopyta końskie cicho stukały po kamienistym szlaku.
— Jestem waszym nauczycielem — zaczął znów Owases. — Nie opowiem wam o kobiecie, o którą pyta Uti z rodu Sowy. Ale nauczyciel winien na pytania odpowiadać. Dlatego powtórzę wam opowieść, którą często śpiewają kobiety, choć jej jeszcze nie słyszeliście, a którą wiele razy ja właśnie słyszałem z ust tej, o którą pytał Sowa.
A oto opowieść Owasesa:
— Nad brzegiem szerokiej rzeki stoi młoda dziewczyna, Szamakh — Piękna. Włosy jej są jak skrzydło czarnego ptaka, czoło jak tarcza księżyca, oczy jak gwiazdy wieczorne.
Jest najpiękniejszą dziewczyną plemienia. Dwaj młodzi wodzowie, dwaj wielcy wojownicy, stoją u jej ramion. Każdy z nich chce ją wziąć do swego namiotu. Chce to uczynić Czerwony Lis, wielki jak skała i silniejszy od bizona. Chce to uczynić Idaho — Olbrzym, przed którego strzałą nie umknie jaskółka, a pod którego nożem giną szare niedźwiedzie.
Czerwony Lis przybył do niej od strony Wielkich Równin. Idaho zszedł z wysokich, lśniących śniegiem gór.
Czerwony Lis w drodze do niej zajeździł dziesięć koni i sam jeden pokonał całe stado wilków.
Idaho, śpiesząc ku rzece, nad którą mieszkała dziewczyna, przeszedł przez burze śnieżne i walczył z szarym niedźwiedziem.
Gdy się spotkali u Stóp Pięknej, skierowali przeciw sobie łuki i błysnęły długie noże. Ona jednak powstrzymała ich ramiona. Tym, na którego czekała, był Idaho. Ale prawa wolnego plemienia nie pozwalały jej wybrać męża spośród dwóch wielkich wojowników bez próby.
Powstrzymała ich strzały i noże.
„Nie chcę — mówiła — wkraczać do namiotu męża poprzez strumień krwi. Dosyć krwi płynie przez nasze smutne ziemie, od kiedy weszli na nie biali.
Oto rzeka — mówiła. — Nie walczcie więc ze sobą, ale z jej wodami. Patrzcie, wodzowie, ty, Czerwony Lisie, i ty, Idaho. Tego ranka ujrzałam na drugim brzegu rzeki krzak czerwonej jagody. Jego gałęzie zwieszają się nad wodą i błyszczą piękniej niż krople krwi. Kto pierwszy z was przyniesie mi gałązkę na zaręczynowy wieniec, ten wprowadzi mnie do swego namiotu”.
I wtedy dała znak. I obaj wodzowie rzucili się w fale wielkiej rzeki. I wtedy także Piękna zapłakała kryjąc twarz w czarnych włosach, bo znów obudziła się w jej sercu miłość do Idaho i zabiło ono silnie nadzieją i strachem — pragnęła, by on właśnie pierwszy zerwał gałązkę czerwonych jagód na cześć tej miłości.
Patrzyła, jak nad wodą płyną rude kity wpięte w pióropusz Czerwpncgo Lisa i jak powiewa nad falą biały pióropusz Idaho. Słuchała biegu szybkich fal i ich uderzeń o brzeg. Słuchała biegu własnego serca.
Biały pióropusz pierwszy błysnął przy krzaku czerwonych jagód i wtedy Piękna zaczęła wołać ponad rzeczną falą:
„O, wspaniały Idaho! O, wielki Idaho, wracaj do mnie! Wracaj jak orzeł do gniazda! Ciebie wybieram, o tobie śpiewałam pieśni”.
Ale Idaho coraz wolniej i coraz słabiej uderzał w fale rękami. A koło niego błyska nie tylko rudy ogon Lisa, lecz także fala czerwieni się krwią. Czerwieni się bardziej niż grona czerwonych jagód. A w barku górskiego wodza tkwi nóż Czerwonego Lisa. Wyrwał on z rąk Idaho gałązkę jagód i wzniósł ponad swą głowę. Wtedy Piękna schyliła się ponad brzegiem, opuściła do wody swe czarne, długie, warkocze, wyciągnęła dłoń ku powracającym.
Pierwszy podpłynął Czerwony Lis. Wtedy zawołała:
„Idź po wodzie, wodzu! Podejdź do mnie! Kłaniam się tobie! Podaj mi gałązkę jagód i podaj mi swój nóż, abym mogła ją przyciąć na wieniec”.; A kiedy Czerwony Lis podał jej wraz z gałązką nóż, czerwony jeszcze od krwi Idaho, obróciła go przeciw zdrajcy. Jej ręka miała wielką siłę, siłę miłości. I ugodziła podwakroć Czerwonego Lisa, i zepchnęła go na głęboką wodę.”
— Wtedy rzuciła swe długie warkocze ku wyciągniętym dłoniom Idaho i podała mu je jak dłonie na ratunek. Kiedy zaś klęknął osłabły na brzegu u jej stóp, przepasała jego skronie wieńcem z czerwonych jagód.
Od tego dnia nad namiotem Idaho i Szamakh krążyły dzikie gołębie śpiewając pieśni o miłości.
Owases umilkł. Milczeliśmy też i my. Konie szły krokiem spokojnym — jak zawsze o wieczornej porze ścichł gwar wijącego się wzdłuż doliny pochodu. Owases popędził nieco swego konia, my jednak nadal pozostaliśmy z tyłu.
Nie wiedzieliśmy, o czym mówić. Dotychczas o kobietach, o dziewczętach zwykliśmy myśleć pogardliwie, wyśmiewać ich gadatliwość, kpić z ich niewiedzy o wszystkich męskich sprawach. A oto tym razem sam Owases powtórzył nam pieśń, w której po raz pierwszy usłyszeliśmy o dziewczynie, po raz pierwszy przekonaliśmy się, że i kobieta może być bohaterem pieśni.
Wjeżdżaliśmy już na Ziemię Słonych Skał. Była to ziemia okrutna i groźna, leżąca wśród wielkich grani górskich. Środkiem jej płynął zaledwie jeden cichy strumień, nad którego brzegiem z rzadka rosły niskie skaiiowa-ciałe sosny o powykręcanych konarach i igłach pokrytych słonym kurzem.
Słony szary pył-był tu wszędzie — pokrywał skały i rudą skąpą trawę. Lekki wiatr unosił go w powietrze przesłaniając słońce. Z rzadka tu można było ujrzeć czarnego królika lub błyszczące oczy świstaka — jedynych mieszkańców tej krainy, którą omijali ludzie i zwierzęta, w której trudno było żyć i ciężko oddychać, którą szczególnie w okresie upałów musiał omijać człowiek, bo inaczej wysychał w oczach, kaszlał, pluł krwią, umierał — sól zżerała płuca.
Patrzyliśmy na Ziemię Słonych Skał niespokojnymi oczami. Ale równocześnie w pamięci wciąż jeszcze powracał obraz pochylonej naci wielką rzeką Pięknej. Jak wyglądała? Jak brzmiał jej głos?
Sowa zapewne też myślał o tym. Był poważny, poważniejszy niż kiedykolwiek. W końcu zwrócił ku mnie głowę.
— Twoja siostra Tinahet — powiedział nieśmiało — jest bardzo ładna. Tinahet? Lubiłem ją. Lubiłem jej wesoły głos i piosenki, które śpiewała, wolałem jednak jasne oczy i słoneczne włosy matki.
Ale matka była piękna jak matka — na pewno inaczej niż żona Idaho. I wtedy przypomniałem sobie ogromne czarne oczy Tinglit z pełgającymi na ich dnie jaśniejszymi płomykami, jej głos, jej uśmiech.
Potrząsnąłem głową.
— Sowo — rzekłem — Tinglit jest o wiele piękniejsza.
Dolina Słonych Skał miała trzy wyjścia, jednak tylko jedno z nich nadawało się do przejścia z końmi i dziećmi. Rozłożyliśmy obóz właśnie u stóp tej przełęczy.
W dolinie panowała cisza. Obóz nasz nie był wesołym obozem. Nie rozpalaliśmy wielkich i trzaskających wesoło ognisk, nie słyszało się śpiewu kobiet i dziewcząt pracujących przy tkaniu derek z sierści karibu lub jelenia.
Owases rozkazał wieść życie zwyczajne. Już na drugi dzień zebrał Młode Wilki do nauki rzucania tomahawkiem i już na drugi dzień po przybyciu tutaj kobiety wróciły do swych Zwykłych zajęć. Wszystko jednak działo się w milczeniu, bez śpiewów i pieśni, które zawsze towarzyszyły Szewanezom.
My, chłopcy, często wypuszczaliśmy się w stronę wielkiego kanionu i dawnego obozu, wyglądając, czy nie wracają wojownicy. Na nas też spadł obowiązek zaopatrywania wszystkich w żywność.
Ziemia Słonych Skał była schronieniem skrytym i bezpiecznym — Owases twierdził, że nigdy jeszcze nie odnalazła do niej drogi stopa białego człowieka. Była to jednak ziemia uboga. Całymi dniami, nieraz do późnej nocy, uganialiśmy się po okolicznych wertepach i zboczach gór, polując na wszystko co jadalne — króliki i świstaki, wiewiórki, szopy, jeżozwierze… Zdobywaliśmy mięsa, ile tylko mogliśmy. Ale ciągle było go za mało. Tym bardziej że Owases zabronił kobietom naruszać zapasy suszonego i tartego mięsa. Co gorsza, okolica była też bardzo uboga w jagody, grzyby i korzenie jadalne. Choć więc nie zaczął się jeszcze głód, to jednak skończyła się sytość.
Mijał dzień za dniem. Kończył się Miesiąc Czerwonych Liści i Dużej Rosy, a wojownicy ciągle jeszcze nie powracali.
Nieraz obaj z Sową stawaliśmy na skalnych zboczach prosząc Wielkiego Ducha, by pozwolił nam choć raz jeden upolować w tej surowej dolinie dużego jelenia czy łosia. Przyrzekaliśmy za to pójść na Świętą Górę i przesiedzieć tam na cześć Manitou pięć dni i pięć nocy bez jedzenia, bez picia.
Na nic jednak nie zdały się ani prośby, ani przyrzeczenia. Nie spotkaliśmy jelenia. Nie spotkaliśmy łosia.
Wreszcie dziewiętnastego dnia pobytu w Dolinie Słonych Skał strażują-cy chłopiec ze szczepu Tanów okrzyknął przybycie jednego z naszych wojowników. Było to w porze południowej, w chwili kiedy kobiety przygotowywały strawę.
Wybiegliśmy naprzeciw posłańca. Był to Żółty Mokasyn, który niegdyś przywiódł mi do obozu Młodych Wilków konia, a którego ojciec wysyłał zwykle jako swego gońca.
Koń Żółtego Mokasyna był zgoniony niemal śmiertelnie. Sam wojownik wyglądał jak człowiek, który przez wiele dni nie tknął jadła ni napoju. Powitaliśmy go radosnym okrzykiem. On jednak przejechał koło nas, jakby nas nie dojrzał, nie uniósł nawet dłoni w górę.
Przemówił dopiero wtedy, gdy dojechał do ogniska, przy którym siedział Owases i trzech starców plemienia.
— Wojownicy — mówił niezmiernie znużonym głosem — przybędą wieczorną porą. Kazano, by kobiety przygotowały łyko i próchno z kory dębowej, a także wiele gorącej wody. Mamy rannych.
Wszyscy słuchali w wielkim milczeniu. Jeden ze starców mruczał coś niewyraźnie, czego nikt nie mógł zrozumieć. Głuchy Wielkie Oko wstał i patrzył w natężeniu na wargi Żółtego Mokasyna, aby zrozumieć, co ten mówi. Żółty Mokasyn jednak tak był znużony, że nie mógł mówić głośno — właściwie szeptał.
— Czy są zabici? — spytał Owases.
Jego ostry głos poderwał Żółtego Mokasyna. Znów wyprostował się, przemówił wyraźnie i głośno:
— Nie ma zabitych, są tylko ranni.
Owases kazał mu podać jedzenie i wodę. Nikt nic nie mówił. Nad plemieniem zawisła groźba nieszczęścia.
Kiedy słońce znikło już za szczytami skały, a w dolinie począł gromadzić się cień coraz głębszy, znowu rozległ się krzyk wartownika. W głębi doliny ukazał się powracający oddział prowadzony przez ojca. Nie wybiegliśmy tym razem naprzeciw. Całe plemię zebrało się na obozowym placu oczekując w milczeniu swych ojców i braci.
Tamci przyśpieszyli bieg zmęczonych koni. Pomimo wymalowanych na twarzach barw zwycięstwa ani oni, ani my nie wznieśliśmy okrzyku radości. Między końmi na rozpostartych derkach leżeli ranni. Gdy oddział przystanął, skoczyliśmy pomagać kobietom w przenoszeniu ich do namiotów pod opiekę starców i czarownika. Mieli dziwne rany — jak gdyby orzeł wyszarpał im kawałki ciała. Były to ślady broni palnej białych.
Dopiero gdy wszyscy ranni znaleźli się w swych namiotach, Owases zezwolił Młodym Wilkom rozejść się do swych rodzin, aby powitać ojców i braci. Ja wracałem do naszego namiotu powoli, wahającym się krokiem. Byłem bardzo dumny z ojca, który powiódł oddział do zwycięstwa, i z brata, który choć nie przeszedł jeszcze wtajemniczenia, został już dopuszczony do walki wraz ze starszymi.
Przed chwilą pomagałem przynieść do namiotu Szybką Strzałę — ojca tłustego malca, który tak nieustannie przepadał swojej matce, krzykliwej i wesołej kobiecie o okrągłej jak księżyc twarzy. Teraz nie krzyczała, nie śmiała się — malec zaś przykucnął w rogu tipi, wtulony w futro swego niedźwiadka.
Szybka Strzała miał na plecach ranę tak wielką, jak dwie złożone razem dłonie. Kula trafiła go od przodu — Szybka Strzała nie odwrócił się do wrogów plecami. Wylatujący jednak z ciała pocisk wyrwał płat mięsa, jak uderzenie niedźwiedziej łapy.
. Szybka Strzała nie jęczał. Oczy miał wpółprzymknięte. Tylko bardzo szybko oddychał, a po twarzy spływał mu grubymi kroplami pot. Żona płakała bez głosu. Oczy tłustego, Uti błyszczały jak oczy przerażonego zwierzątka.
Dopiero przed samym namiotem zacząłem biec, krzyknąłem radośnie, rzuciłem się w ramiona ojca, potem uścisnąłem brata. Zmęczeni byli i milczący. Milczała też Tinahet, zajęta przygotowywaniem posiłku. Mówiła tylko matka. Mówiła o tym, jak czekaliśmy na ich powrót, jak chłopcy polowali, a kobiety zbierały jagody i grzyby, jak bez przerwy dolina pełna była krzyku kobiet poszukujących swych małych Uti. Jej niski głos brzmiał jak śpiew gołębia. Mówiła jednak o sprawach nieważnych, wiedziałem, dobrze, że krąży wokół nie wypowiedzianych pytań. Nie wypadało bowiem ani jej, ani siostrze, ani mnie zadawać jakichkolwiek pytań o przebieg wyprawy, jeśli ojciec nie chciał sam o niej opowiedzieć. Czułem jednak, jak cisną się jej na usta, jak pogląda to na Tinahet, to na mnie, to na Tanto. szukając pomocy, czekając na podpowiedzenie najważniejszego słowa.
W końcu postanowiła.
— Czy Tanto — spytała — czy Tanto zasłużył na to, by nadal chodzić ścieżką wojowników?
Tanto nawet nie drgnął, za to ojciec spojrzał ze zdziwieniem i niezadowoleniem na matkę. Wiadomo było u nas w rodzinie, że matka zawsze inaczej postępuje niż pozostałe kobiety plemienia, prawdziwe Indianki. Wiedzieliśmy też, że niektóre kobiety, które próbowały naśladować jej postępowanie, ostro były karcone przez swych mężów. Ojciec nigdy nie podnosił na matkę głosu. Ale mimo to, ilekroć postępowała wbrew starym obyczajom plemienia, nie mógł powstrzymać odruchu cichego gniewu.
Matka jednak, ośmielona już, już pełna uśmiechu, powtórzyła swe pytanie:
— A więc, czy Tanto…
— Tanto — przerwał niby surowo ojciec — Tanto zasłużył sobie na przychylność najlepszych wojowników. To wszystko.
Tanto udawał, że go to wszystko nie dotyczy, że bardziej interesuje się przygotowaną przez Tinahet wątrobą króliczą niż czymkolwiek innym na świecie. Nie mógł jednak powstrzymać się od tego, by nie rzucić szybkiego spojrzenia na matkę i na mnie, by nie unieść dumnie głowy. A ja? Ja zapomniałem już o Szybkiej Strzale. I teraz już tylko zazdrościłem bratu, zazdrościłem mu jak nigdy i niczego w życiu. To, że ojciec pochwalił go wobec kobiet głosem pełnym powagi i surowości, warte było wszystkiego. Nawet cierpienia. Może nawet i więcej.
Marzyłem o tym, by jak najprędzej skończył się posiłek, by odciągnąć brata na bok — wypytać o wszystko i dokładnie. Byłem pewien, że pochwała ojca rozwiąże mu usta, że przynajmniej ja dowiem się o całej historii wyprawy. Nie przewidziałem jednak jednej sprawy. Po prostu nie przewidziałem tego, że… uchyli się zasłona i że nie pytana, nie proszona wejdzie tu Tinglit.
Bo Tinglit rzeczywiście weszła. Była podobnie jak matka i Tinahet odświętnie ubrana w suknię z cienko wyprawionej reniferowej skóry, wyszytej lśniącymi kolorowymi koralikami. W warkocze powpinała jaskrawe kwiaty leśne, czoło jej okalała przepaska z białego końskiego włosia. I choć psuła mi wszystkie plany, choć po jednym spojrzeniu brata wiedziałem, że Tanto już jest dla mnie stracony, nie mogłem się na nią gniewać. Od razu przypomniałem sobie Piękną. Tinglit rzeczywiście była jak młoda wiosna.
Mój wzrok musiał być aż nazbyt wymowny, bo Tinahet nie wytrzymała i parsknęła śmiechem:
— Sat-okh, braciszku. Patrzysz na Tinglit jak niedźwiedź w plaster miodu! Oblała mnie łuna wstydu i gniewu, bo nawet ojciec parsknął grubym śmiechem…
— Sat-okh, Sat-okh — śmiał się — uważaj. Do takiego miodu przylepić się łatwo. Ale odczepić się trudno nawet wojownikowi.
Tu już wstyd przeważył. Zapomniałem o wszelkiej ostrożności.
— Mnie to nie grozi! — krzyknąłem wskazując na Tanto. — Nie do mnie się przyklej Brzozowy Listek! To nie ó mnie wypytują się piękne dziewczęta! Spojrzenia Tanto i obu dziewcząt były ostre jak strzały. Nawet matka popatrzyła na mnie z wyrzutem. Mimo woli dotknąłem sprawy poważniejszej, niż mogłem przypuszczać. Teraz i Tinglit, i Tanto płonęli rumieńcem. Ojciec spoważniał i zaczął przyglądać się im z uwagą. W końcu spytał, a głos jego brzmiał surowo i nieprzyjemnie:
— Tanto.
— Tak, ojcze.
— Czy widywałeś się z tą dziewczyną ostatnio?
— Tak, ojcze.
Teraz dopiero struchlałem.
Stare prawa plemienia nie pozwalają będącemu przed wtajemniczeniem młodemu wojownikowi widywać się z żadną kobietą przez trzy odmiany księżyca. Do wtajemniczenia młody wojownik winien przystąpić czysty jak woda potoku. To, że Tanto teraz przyznał się do widywania z Tinglit, groziło mu przesunięciem wtajemniczenia na długi czas i wstydem wobec całego plemienia. Straciłem oddech, nawet matka pobladła.
Ojciec zaś jakby nie zrozumiał słów Tanto.
— Pytam, czy widywałeś się z nią — powtórzył. Tanto pochylił głowę.
— Tylko… tylko z daleka, ojcze.
W namiocie nastała cisza. Wszystko to była moja wina! Moja wina. Przeze mnie Tanto mogła spotkać wielka krzywda, a Tinglit wielki wstyd. Cóż z tego, że się widywali? To była ta przyjaźń, o której opowiadał Owases. Taka, jak oomiędzy Piękną a Idaho.
Co postanowi ojciec?
Wszyscy już zapomnieli o mnie. Patrzyli tylko na jego twarz. Ojciec wstał, podszedł do ogniska, zapalił fajkę, w końcu stanął przed Tinglit i przyglądał się jej przez długą chwilę. Dziewczyna nawet nie drgnęła, opuściła w dół swe wielkie czarne oczy — z jasnymi płomykami na dnie — i tylko ciemne policzki coraz bardziej i silniej podbiegały czerwienią. Matka też wstała, uczyniła jakiś gest, jakby chciała coś powiedzieć. Ale ojciec powstrzymał ją ruchem ręki i zwrócił się do Tanto:
— Powiedziałem tutaj twojej matce, twojej siostrze i twemu bratu, że zasłużyłeś na pochwałę wojowników. Przyznałeś, że widywałeś tę dziewczynę. Widywałeś ją z daleka?
— Tak, ojcze.
— Nie mówiliście ze sobą?
— Nie, ojcze.
— Nie dotykaliście się?
— Nie, ojcze.
Odetchnąłem głęboko, jakby przemknęło mi nad głową wielkie niebezpieczeństwo. Twarz ojca nieco złagodniała. Skinął głową.
— Wobec tego przebaczam ci. Za dwadzieścia dni odbędzie się Święto Wtajemniczenia i dlatego ci przebaczam. Przejdziesz wtedy wtajemniczenie i zostaniesz mężczyzną. Dzisiaj pójdziesz na tydzień między skały i z dala od ludzi proś Wielkiego Ducha, aby pomógł ci przetrwać próbę krwi. Ty zaś, dziewczyno — powiedział do Tinglit — odejdź stąd.
Zwrócił się do wyjścia namiotu. Ale tuż przed progiem jeszcze na chwilę przystanął i… uśmiechnął się do Tinglit.
— Jeśli zechcesz… jeśli zechcecie oboje, powrócisz do namiotu. Ale już do namiotu tego wojownika — dodał wskazując Tanto i wyszedł śmiejąc się prawie nagłos.
Tak oto wpierw stałem się sprawcą nieszczęścia, a potem właśnie dzięki mnie, o wiele wcześniej niż Tanto i Tinglit mogli o tym w ogóle marzyć, ojciec zgodził się, by Tinglit weszła do namiotu jego syna. Stałem się więc sprawcą radości. Tanto po wyjściu dziewczyny przeciągnął mnie raz i drugi pasem po ramionach — ale to była udana złość. A matka po prostu ucałowała. Jednak Tinahet nie chciała się do mnie odzywać. Ale zapowiedziałem jej, że napuszczę dójej sukien czerwonych mrówek. Wtedy Tanto jeszcze raz rzucił się na mnie i zaczęliśmy się tłuc. Zwyciężył mnie od razu, ale w jego głosie była radość, a w uderzeniach tylko zabawa.
Ojciec jednak wydał przecież rozkaz nakazujący bratu ruszyć od razu w drogę. Matka z siostrą wyszły, by przygotować mu konia. Ja zaś pomagałem mu przejrzeć strzały, oczyścić nóż, przygotować paradny strój — i w końcu zgodził się na to, bym go odprowadził kawałek. Czuł się szczęśliwy. Oto za dwadzieścia już dni miał zostać wojownikiem. Ojciec zaś pochwalił go, dał zezwolenie na małżeństwo. Należało skoreystać z radości brata. Toteż gdy ruszyliśmy w drogę, spytałem nieśmiało:
— Opowiesz mi, Tanto?
— O czym? — udawał jeszcze, że nie rozumie.
— O… o wyprawie, o bitwie.
— Ojciec zabronił.
— Tanto!
Odprowadzałem go w głąb doliny, w stronę Czarnych Skał. Tanto jechał na swym małym niespokojnym mustangu patrząc w jaśniejącą nad nami tarczę księżyca. Raz i drugi chciałem przerwać jego zamyślenie, ponowićpytanie, ale zabrakło mi odwagi. W końcu jednak on sam zatrzymał konia.
Przysiedliśmy na ogromnym czarnym głazie, wśród wielkiej ciszy nocnej, płynącej ponad chmurami.
Na pierwsze słowo brata czekałem długo. W końcu zaczął opowiadać:
— Zapamiętaj sobie, że biali z Królewskiej Konnej nie są ślepi ani głusi. Mówię ci to, ponieważ zanim wszedłem na ścieżkę wojenną, myślałem, że tak jest. Myślałem, że wystarczy dzielność naszych wojowników, aby Wap-nap-ao i jego ludzie stali się małymi dziećmi, uciekającymi z płaczem przed plemieniem Szewanezów. Nie wiedziałem, Sat-okh, że kula jest szybsza od strzały, że ich konie są równie silne jak nasze, że ich oczy są dość bystre, by wypatrzyć cel i ślad na drogach puszczy.
Ojciec chciał, żeby zaprowadzić ich daleko w puszczę, w stronę mokrych bagien, tam gdzie ścieżka często kończy się na dnie błota i gdzie nawet łosie częściej znajdują śmierć niż drogę. Ale Wap-nap-ao nie darmo nosi imię Białej Zmii. Jest jadowity jak żmija i chytry jak żmija. Kiedy ruszyliśmy w stronę bagien, on nie poszedł naszym śladem, tylko rozstawił straże na tych drogach, którymi mogliśmy wracać. I kiedy zawróciliśmy od bagien, Sat-okh, ja zostałem wysłany naprzód jako zwiadowca. Natrafiłem na jedną z tych straży. Wtedy zabiłem człowieka.
— Zabiłeś go?
— Tak. Słyszałeś, że ojciec mnie dziś pochwalił. Wielkie Skrzydło i Złamany Nóż chwalili mnie także, za to, że tamten nie zdążył nawet krzyknąć. Zdobyłem jego broń. Wiedziałem, że robię to po to, aby obronić wolność plemienia, aby nie zapędzono nas do rezerwatu, gdzie będą umierać dzieci i kobiety, a głód wytrąci wojownikom łuki z rąk. Nienawidziłem tego człowieka z Królewskiej Konnej. Ale moje serce, Sat-okh, nie jest spokojne. Nie jest dobrze zabijać człowieka. Nawet jeśli jest wrogiem.
— Jesteś wojownikiem, Tanto — wybuchnąłem.
— Jestem — powiedział ostro — jestem i będę. I nikt nigdy nie powie, że odwróciłem się do wrogów plecami. Ale śmierć przyciąga śmierć. Zabiłem jednego. Ale nic zgubiliśmy śladu, nie ulecieliśmy w powietrze. Wap-nap-ao poszedł naszym tropem. Szedł nim przez wiele dni. Nie zgubił go ani w falach wielkiej rzeki, ani w krainie jezior, ani na równinie. I wtedy zrozumieliśmy,” że śmierć przyciąga śmierć i że musimy stanąć do walki. Nie mogliśmy tego uczynić ani w puszczy, ani na równinie, ponieważ ich broń jest o tyle silniejsza od naszych łuków, o ile silniejszy jest cios niedźwiedzia od rogów jelonka. I musieliśmy zawrócić w stronę gór, choć w ten sposób naprowadzaliśmy białych na ślad całego plemienia Ale tylko góry mogły być naszym sprzymierzeńcem.
Ominęliśmy wejście do Ziemi Słonych Skał. Poszliśmy w Góry Sowie do Kanionu Szepczących Skał. Nie kryliśmy naszego tropu, ale tylko dlatego, że gnał nas pośpiech, bo kończyły się już zapasy, bo musieliśmy wracać do was. Na Radzie Starszych Niebieski Ptak powiedział: „Białych może zatrzymać tylko ich własna krew. Wap-nap-ao nie zgubi już naszego tropu, ale przez krew swoją nie od razu przejdzie. Będzie czekał, będzie Zwoływał nowych wojowników. Przez ten czas odmieni się miesiąc, może nawet dwa. A my może potrafimy wyprowadzić całe plemię w inną, bezpieczniejszą stronę. Kiedy spadnie śnieg, psy Wap-nap-ao stracą węch i zgubią ślad. Może powrócą dopiero na wiosnę. A my wtedy będziemy już daleko”. Rada Starszych zgodziła się, że tylko krew zatrzyma ludzi z Królewskiej Konnej.
Czekaliśmy na nich w Kanionie Szepczących Skał. Konie popędzono w głąb doliny, a my czekaliśmy na wysokich skałach ponad nurtem krętej rzeki i ponad biegnącą wzdłuż niej drogą. Czekaliśmy przez całą noc do zimowego świtu. Nad rzeką płynęła mgła. Czekaliśmy do tej chwili, kiedy stojący na straży Żółty Mokasyn zaczął szczekać jak głodny szakal, któremu nocą nie powiodły się łowy. To był znak, że idą biali. Kiedy ich ujrzałem, znowu ha chwilę przestałem być wojownikiem. Miałem serce małego Uti. Nie bałem się o siebie. Ale kiedy widziałem tych ludzi na dużych, tłustych koniach, z błyszczącymi w pierwszym słońcu strzelbami, rozumiałem, że jeśli nawet zabijemy ich, to przyjdą nowi. Że będą biec śladem plemienia, jak wilki gonią zimą jeleni trop, że potrafią przejść przez krew. Ale potem ojciec wychylił się zza skały i podniósł rękę. Poleciały pierwsze nasze strzały. Wtedy zabiłem drugiego człowieka. Moja strzała ugrzęzła w karku białego człowieka, zamykającego pochód. Sześć razy podnosił ojciec rękę, sześć razy biegły w dół strzały z naszych łuków. Biali nie mieli schronienia, ale ich kule także odnajdywały swój cel. Biali strzelają z broni, która czyni wielki huk, większy niż bicie piorunów. Ten huk zbudził Ducha Gór, zbudził drzemiące kamienie, które zaczęły zbiegać ze stoków i spadać na ludzi Wap-nap-ao. Wtedy Wap-nap-ao, wielki człowiek o czerwonych włosach, kazał im zawrócić. Goniłem go swymi strzałami, ale zawiodły mnie. Osłabła cięciwa. Uciekli. Uciekli niedaleko. My już nie mogliśmy ich dosięgnąć, a oni obsypywali obie ściany kanionu swymi kulami przez cały dzień. Przez cały dzień czekaliśmy, słysząc, jak pękają wokół nas, jak warczą po kamieniach, i nic nie mogliśmy uczynić. Byliśmy wszyscy wojownikami, którzy nie znają strachu, a przecież nie mogliśmy nic uczynić. Nasza broń była niedołężna i słaba jak ręce starców. Drzemiące skały usuwały się z gór, ale nie groziły już im, tylko nam. Strąciły w dolinę Złamanego Noża. Dostał się w ich niewolę, a my nie mogliśmy się ruszyć, póki nie minął dzień, najdłuższy z dni, jakie kiedykolwiek przeżyłem.
Biali cofnęli się. Nie przeszli przez własną krew. Miną może dwie odmiany księżyca, zanim Wap-nap-ao wróci, by szukać naszych śladów w górach. Umalowaliśmy twarze barwami zwycięstwa. Zwyciężyliśmy. To było wielkie zwycięstwo, Sat-okh. Tak powiedział ojciec. Tak mówili wszyscy starzy wojownicy. Twój brat jest dumny, że jego nóż nie próżnował, że jego strzały śpiewały Pieśń Śmierci. Ale śmierć przyciąga śmierć. Nasze plemię jest ostatnim plemieniem wolnych ludzi, które nie złożyło przysięgi białemu królowi. W Kanionie Milczących Skał malowaliśmy twarze barwami zwycięstwa i śpiewaliśmy pieśń zwycięstwa, ale białych jest więcej niż gwiazd na sierpniowym niebie. Czy rozumiesz, Sat-okh?
— Rozumiem.
Pożegnałem brata o tej porze, kiedy już pojaśniała wschodnia strona nieba. A zbliżając się do obozu posłyszałem pieśń, jaką nieczęsto śpiewają kobiety w czas pokoju.
Była to Pieśń Śmierci.
W ciągu nocy umarł Szybka Strzała, ojciec tłustego malca, który tak chętnie chował się między skały, mąż krzykliwej i wesołej kobiety.
Wstające słońce leżało długą świetlistą smugą na fali strumienia. To była Droga Słońca. Patrzyłem na nią uważnie i długo, bo sam kiedyś na nią wstąpię. Jest to droga, którą do Krainy Wiecznego Spokoju odchodzą dusze wielkich skał, wojowników, wielkich zwierząt, niedźwiedzi, jeleni i łosi, dusze starych, wielkich drzew.
Kiedy na wodzie kładzie się księżyc i odbija swój słaby blask w fali rzeki lub jeziora, wtedy Drogą Księżyca odchodzą dusze kobiet, małych dzieci, krzaków, kwiatów, jagód i małych zwierzątek. Ale na stopy mężczyzn promień księżycowy jest zbyt słaby. Mógłby się pod nimi ugiąć i załamać. My odchodzimy Drogą Słońca — taką, jaka właśnie teraz lśni przed mymi oczami, a jaką dziś o samym świcie odszedł od nas Szybka Strzała.
Kiedy słońce przeszło swą ścieżkę przez całe niebo i znów rzuciło świetlistą drogę na falę płynącego doliną strumienia, do pierwszej Pieśni Śmierci śpiewanej przez kobietę z rodu Jeleni dołączyła się pieśń druga: Drogą Słońca odszedł tego dnia drugi wojownik z plemienia wolnych Szewanezów.