O dzieci moje, biedne moje dzieci.
Słuchajcie słów mądrości.
Słuchajcie słów przestrogi,
Z ust Pana, który was stworzył,
Z ust Wielkiego Ducha.
Połączcie totemy i znaki rodowe.
Połączcie szczepy i plemiona.
Wystąpcie przeciw białym
Jak rzeka Tawansentha.
Po powrocie Tanto wziął mnie do swego namiotu. Nad doliną niosła się Pieśń Śmierci. Byłem jednak tak znużony, że” natychmiast po wieczornym posiłku zapadłem w sen, martwy i głuchy sen, bez snów i widziadeł.
Nie dano mi jednak odpocząć zbyt długo. Obudził mnie Tanto szarpiąc za ramię. Noc musiała już być późna, bo nawet pieśń żałobna ucichła. W namiocie jednak płonęło niewielkie ognisko, brat zaś i Tinglit byli ubrani jak w biały dzień.
Z trudem oprzytomniałem. Czasem ze snu powraca się jak z wielkiej drogi, jak z innego życia. Tym razem zaś wydawało mi się właśnie, że byłem gdzieś niezmiernie daleko, w obcym, lecz spokojnym świecie. Rozbudził mnie dopiero cudowny zapach pieczonego mięsa, tłustej szynki niedźwiedziej. Zerwałem się na nogi, ale równocześnie spojrzałem niepewnie na Tanto. Przed snem już raz jedliśmy. Co miała oznaczać ta nocna uczta? Przecież ojciec surowo wszystkim nakazał oszczędzać jedzenia aż do granicy wytrzymałości.
Tanto obudziwszy mnie usiadł przy ognisku obok Tinglit, która przyrządzała mięso z takim spokojem, jakby namiot był pełen zapasów na najdłuższą nawet zimę. Oboje patrzyli na mnie wzrokiem, którego nie rozumiałem. Ogarnął mnie na chwilę strach, jak powiew zimnego wiatru.
— Sat-okh — powiedział Tanto — siądź koło mnie.
— Słucham cię, Tanto.
Usiadłem naprzeciw Tinglit grzejąc przy ogniu — zziębłe dłonie. Jak pięknie pachniała pieczeń. Ale… ale postanowiłem: nie będę jadł. Strach ustąpił złości.
— Ja — burknąłem — ja jeść nie będę. Tanto niecierpliwie machnął ręką.
— Nie zbudziłem cię do jedzenia.
— To i dobrze.
Brat uśmiechnął się. Chwilę milczał. Spojrzał na Tinglit i ona odpowiedziała mu uśmiechem, w którym jednak było coś obcego, coś jak hamowany strach czy ukryty ból. Tanto wyciągnął do mnie dłoń:
— Czy pójdziesz ze mną?
— Dokąd?
— Przez Skałę Orłów.
Poruszyłem wargami, ale nie zdołałem odpowiedzieć. Skinąłem tylko głową.
Tanto mówił dalej:
— Słuchaj mnie uważnie. W Dolinie Słonych Skał zamknęli nas biali. Teraz dolina nosić już będzie inne imię, jeśli nie odmieni naszego życia. Będą ją nazywali Doliną Śmierci Szewanezów. Cała dolina stanie się Grotą Milczących Wojowników. Kto o nas ludziom opowie? Szakale i sępy?
— Milcz, Tanto — szepnąłem błagalnie.
— To uczynili biali — powtórzył — jakby nie słysząc mojej prośby. — A ty i ja jesteśmy synami białej kobiety.
— Tanto! — krzyknąłem. Tanto podniósł głos:
— Jesteśmy nimi. I nasza matka była dziś tutaj. Była tu. kiedy spałeś, i przyniosła niedźwiedzie mięso. Powiedziała tak: „Moi synowie mają w sobie krew białych ludzi i krew czerwonych mężów. Moi synowie — mówiła — noszą na swych ramionach wraz ze mną całą wielką winę białych ludzi przeciw plemieniu Szewanezów, wszystkie ich zbrodnie i zdrady. Dlatego moi synowie — powiedziała nasza matka — muszą pójść i ratować wolne plemię przed śmiercią i głodem, a przed drogą niech posilą się niedźwiedzim mięsem, jak wyruszający do walki wojownicy”.
— Była tu matka? — spytałem.
— Tak — powiedziała cicho Tinglit.
— Słuchaj mnie, Sat-okh — powtórzył ostro Tanto. — Złe duchy zepchnęły spod Skały Orłów dwie wielkie lawiny śniegu. Zabiły Owasesa i dzielnego Żółtego Mokasyna. Ale teraz już nie mają więcej śniegu ani siły, żeby znowu zabijać ludzi. Rada Starszych postanowiła, że pod Skałą Orłów nie należy szukać drogi do puszczy. Tę drogę jednak wskazuje nam Owases. Jego duch będzie nas bronić i poprowadzi bezpieczną ścieżką.
— A ojciec?
— Nikt nie może o niczym wiedzieć. Pójdziemy wbrew rozkazowi wodza i Rady Starszych. Pójdziemy tylko my, bo tylko my dwaj mamy w sobie krew białych ludzi i tylko my dwaj nosimy na sobie ich winę.
W oczach zamajaczył mi widok białego obłoczku na skalnej przełęczy i ginące w nim drobne postacie ludzkie. Wyciągnąłem ręce nad ognisko. Zanurzyłem dłonie w płomieniu.
— Zrzucimy tę winę, Tanto — powiedziałem. — Zrzucimy ją. jeśli nawet zginiemy.
— Nie zginiecie — powiedziała Tinglit.
Od tej chwili niewiele już słów padło między nami. Jedliśmy w milczeniu. Tinglit nie chciała wziąć do ust nawet kęsa. Kiedy posilaliśmy się. ona raz jeszcze obejrzała nasze rakiety śnieżne, natarła rzemienie resztką tłuszczu, zeszyła rozerwany rękaw mojej kurty. My jedliśmy zresztą bardzo niewiele — tyle by obudzić siły i odegnać zmęczenie. Reszta mięsa miała nam służyć na drogę.
Wreszcie przyszedł czas. Ubraliśmy się możliwie najlżej. Każdy z nas wziął ze sobą po dwa naramienniki z żółtego żelaza. Jedną parę podarowała nasza matka — druga była własnością Tinglit. Ustaliliśmy bowiem, że jeśli nawet jeden z nas zginie, drugi ma iść dalej, do Tłustego Handlarza, i szukać u niego pomocy. Ja wprawdzie nigdy go jeszcze nie odwiedziłem, ale znałem drogę do Jeziora Niedźwiedziego, gdzie mieszkał Handlarz. Uchodził on zresztą za dobrego człowieka. Miał w sobie naszą krew. Jego matka była Indianką z plemienia Cree. Przyjaźnił się zaś szczególnie z Siwaszami, których dwa szczepy były teraz wraz z nami w Dolinie Słonych Skał. A wreszcie, żył z handlu skórami, które przynosili mu Siwasze i Szewanezi.
Tanto, podobnie jak ojciec i Owases, był prawie pewien, że Handlarz zechce nam pomóc.
Czy zdołamy jednak dojść do niego?
Kiedy wyruszyliśmy z namiotu, noc była jeszcze czarna jak spalony las. Ledwo co minęła północ. Na szczęście znowu chwycił mróz i odpędził ów cieplejszy oddech wieczornego wiatru.
Obóz spał twardym snem. Okrążyliśmy go łukiem, by nie zwęszyły nas psy. Gdy weszliśmy na ścieżkę wiodącą w stronę Skały Orłów, obejrzałem się. W głębi ciemności migotało światełko jak czerwona gwiazdeczka — to w progu namiotu stała Tinglit. Choć nie mogła nas widzieć, pozdrowiłem ją ruchem ręki, szepnąłem bezgłośne słowo pożegnania.
Tanto jednak nie odwrócił głowy. Szedł przodem, krokiem powolnym, lecz długim, krokiem dalekiej drogi. Nie śpieszył się. Ślad mieliśmy wytyczony przez ślady Owasesa, Żółtego Mokasyna i Paipusziu — mieliśmy też wiele godzin przed sobą.
Do stóp ogromnego zbocza, na którego szczycie widniał biały cień Skały Orłów, doszliśmy o tej porze, kiedy wschodnia strona nieba zaledwie nieco poszarzała. Tu Tanto przystanął, zwrócił się twarzą w stronę Skały Orłów i uniósł ręce w górę.
— Ojcze Owases — zawołał — ojcze Owases!
Przejął mnie chłód. Biegnące wzdłuż ścian doliny echb odpowiedziało na jego wołanie — i zdawać się mogło, że to nie echo, tylko daleki głos wojownika, głos stłumiony ciemnością godziny przedświtu, odpowiada na wołanie Tanto.
— Ojcze Owases — powtórzył Tanto — wysłuchaj swoich synów. Wzywają cię Tanto i Sat-okh, z plemienia Szewanezów, z rodu Sowy. Sam nadałeś nam nasze imiona. Sam odebrałeś nas z rąk matek i prowadziłeś przez puszcze i góry. Strzegłeś nasze kroki i uczyłeś swojej mądrości. Teraz przychodzimy do ciebie, ojcze Owases. Pomóż nam przejść przez Skałę Orłów, prowadź nasze stopy, odpędź złe duchy. Idziemy twoim śladem, by ratować plemię Szewanezów i dwa rody Siwaszów. Pomóż, ojcze Owases!
— …Owases — odpowiadał daleki głos.
Tanto zaś opuścił ramiona i uczynił pierwszy krok wstępując na zbocze Skały Orłów. Ruszyłem za nim.
Świt dopędził nas już na sporej wysokości nad doliną. Droga na razie nie była trudna. Ubiły ją karpie Szewanezów, którzy poprzedniego dnia wspięli się na górę, by ratować przysypanych lawiną braci.
Tanto nadal szedł przodem, ale od kiedy wstąpiliśmy na zbocze, często odwracał głowę, by sprawdzić, bzy nadążam za jego krokiem. Zwolnił go zresztą, choć zbocze było tu jeszcze łagodne, a ślad, po którym dążyliśmy, wił się wśród skalnych głazów najwygodniejszą i najbezpieczniejszą drogą, unikając ostrych spadków i przysypanych śniegiem kotlin.
Szliśmy w milczeniu. Sypki śnieg chrzęścił pod stopami. Dzień był jaśniejszy niż inne. Chmury utraciły swą ponurą szarość, nabrały srebrnego połysku, jak rybia łuska w słońcu. Mocny mróz nie słabł. Chyba się nawet wzmagał.
Szedłem nie podnosząc głowy, nie rozglądając się, wpatrzony w ślady pod stopami. Które z nich były śladami karpli Owasesa? Widziałem jego twarz, błysk ciemnych, głębokich oczu. Może nawet słyszałem głos nauczyciela! Głos bez słów, zaledwie jego echo. Tak, jak słyszy się kogoś za ścianą namiotu. Prowadził Tanto i mnie przez ścieżki lasów, przez rzeki i jeziora, przez wszystkie drogi naszego życia od tego dnia, kiedy opuściliśmy namiot naszej matki. Nie minął jeszcze drugi dzień od chwili, kiedy zniknął z naszych oczu w białej chmurze śniegu…
A przecież znowu nas prowadził. Kroczyliśmy jego śladem, ustawialiśmy nasze karpie w te miejsca, które wytknęła jego stopa. Nadal był naszym opiekunem i nauczycielem. Prowadził nas dziś śmiertelnie groźną drogą — tak bliską Drogi Słońca — aby odwrócić zły los od ostatniego wolnego plemienia. I ilekroć migał mi przed oczami obraz podnoszącego się spod Skały Orłów białego obłoku lawiny, ilekroć ogarniał moje myśli strach, ściskał serce i gardło — tylekroć przywoływałem na pomoc pamięć nauczyciela, jego surowy głos i spojrzenie najmędrszego z przyjaciół.
Uszliśmy już spory kawał drogi, gdy Tanto po raz pierwszy przystanął dla odpoczynku. Wtedy też po raz pierwszy rozejrzałem się wokół siebie — po v wielkiej Dolinie Słonych Skał, po raz pierwszy spojrzałem też w górę. Uszliśmy już prawie połowę drogi do przełęczy, choć do południa było jeszcze daleko. Plątanina mniejszych skał i głazów przysłaniała nam zarówno widok na dolinę, jak i na samą przełęcz. Mimo to na tle srebrnej ławicy chmur wyraźnie odcinała się ogromna białoszara Sylwetka Skały Orłów. Nachylała się ku nam, jakby czymś grożąc albo coś obiecując. Patrzyłem na nią z nienawiścią. Była wrogiem, zabójcą Owasesa i Żółtego Mokasyna. Dotychczas bałem się na nią spojrzeć — bałem się, że pokona mnie mój własny strach, że ulęknę się groźby zamieszkujących ją złych duchów górskich. Ale teraz już nie było w moim sercu miejsca na trwogę. Wiedziałem, że teraz po prostu za śmierć Owasesa i Mokasyna tylko jej nienawidzę. I że będę z nią walczył jak równy z równym.
Nie odzywaliśmy się do siebie. Tanto wydzielił sobie i mnie po drobnej porcji żywności. Wygodnie wyciągnięci na płaskim głazie, żuliśmy soczyste, nie zmarznięte jeszcze mięso niedźwiedzia. W pewnej chwili Tanto wskazał na coś ręką — poderwałem się: oto nad nami spłynął od Skały Orłów wielki ptak, spłynął w stronę doliny, ale po krótkiej chwili, popchnięty uderzeniem wysokiego wiatru, zawrócił znów w stronę gór i uderzając powoli skrzydłami znikł za śnieżnym szczytem, właśnie tam, gdzie winna była być przełęcz.” Spojrzeliśmy na siebie. Czy to był znak? Dobra czy zła wróżba? Tylko Gorzka Jagoda umiałby na to pytanie odpowiedzieć, wyjaśnić nam, czy ptak był szpiegiem wysłanym przez złe duchy górskie, czy też posłańcem Owasesa, posłańcem wskazującym drogę. W oczach Tanto, tak jak i w moich myślach, walczyła nadzieja z niepokojem, odwaga z trwogą. Ale obaj rozumieliśmy jedno: cokolwiek stać się miało, niech stanie się prędzej. Nic zwlekajmy. Idźmy naprzód.
Przywiązaliśmy znów karpie i ruszyliśmy w drogę. Nic czułem jeszcze nawet śladów zmęczenia. Kilka kęsów mięsa dodało mi świeżych sił. Toteż przyśpieszyłem nieco kroku. Idąc tuż za Tanto zmuszałem go do zwiększenia szybkości.
Dopiero gdy gniewnie się obejrzał, znów zastosowałem się do rytmu jego powolnych, lecz nieustępliwie równomiernych i rozważnych stąpnięć. Droga zresztą robiła się coraz trudniejsza.
Co chwila stawały nam na przeszkodzie ostre stromizny. Mim; tartego śladu noga coraz częściej osuwała się na ostrym spadku, coraz częściej tuż spod śniegu poczęły ukazywać się ostre krawędzie kamienistego rumowiska, jakim pokryta była górna część zbocza. Trzeba było bardzo uważać, by nie złamać ramy karpli, nie przeciąć ich sieci.
Gdy w pewnej chwili obejrzałem się za siebie, omal nic krzyknąłem. Oto dziwnym zbiegiem okoliczności, z miejsca, w którym stałem, otworzył się widok na całą prawie zachodnią część doliny i oto wśród dwu jej stykających się w głębi ścian ujrzałem drobne plamki naszych namiotów, cień dymu. jakiś ślad ruchu i życia.
Było to tak. jakbym usłyszał pozdrowienie najbliższych — przystanąłem. — Sat-okh!
Gniewny, choć cichy glos Tanto oderwał mnie od widoku naszego obozu. Brat zatrzymał się zresztą nic tylko po to. aby mnie zawołać. Uznał widocznie, że nie można już iść dalej na karpiach. Ukryte pod śniegiem kamienie zbyt były niebezpieczne. Uszkodzenie rakiet uczyniłoby nas w drodze przez puszczę całkowicie bezradnymi.
Umocowawszy więc je na plecach ruszyliśmy dalej. Teraz dopiero zrozumiałem, dlaczego patrząc przed dwoma dniami na idących ku przełęczy wojowników odnosiłem czasem wrażenie, że nic ruszają się z miejsca.
Weszliśmy już na najcięższy odcinek drogi. Zbocze stawało się coraz niebezpieczniejsze. W miarę posuwania się naprzód po obu stronach naszej drogi rosły ostre, coraz bardziej przepaściste skalne pochyłości.
Tanto nie przyśpieszył ani nie zwolnił kroku. Ale teraz już zaczęło dosięgać nas zmęczenie. Gdy tłumiłem swój zdyszany oddech, słyszałem sapanie brata. Marznąca w mroźnym powietrzu para z ust osiadała na rzęsach i brwiach, a równocześnie z czoła i skroni począł spływać pot.
Co gorsza, wyszliśmy już tak wysoko, że począł dosięgać nas górski wiatr. Początkowo był bystry, lecz lekki. Obecnie jednak coraz częściej ponawiał i przyśpieszał swój lot. Chwilami uderzał w plecy lub zabiegał z boku, czasem znów sypał garście śniegu wprost w oczy.
Tanto znów przystanął. W pierwszej chwili nie pojąłem, dlaczego. Ale rozejrzawszy się, zrozumiałem. Zrozumiałem, dlaczego od dłuższego już czasu stopy moje głęboko zapadają się w śnieg.
Szedłem teraz już tylko śladem… Tanto. Po prawej zaś ręce, na stromym spadzie górskiego zbocza, pozostawialiśmy ostatnie ślady tych, którzy przez śmiertelnie długi zmierzch, noc i cały następny dzień próbowali odszukać porwanych śniegiem wojowników. Omijaliśmy łukiem drogę la-wmy, nad naszymi głowami rósł cień Skały Orłów. Gdzieś tu pozostał Owases. gdzieś tu spoczywał Żółty Mokasyn, wesoły i dzielny myśliwiec, rączy w biegu jak młody jeleń.
Nie chciałem patrzeć w górę. Chwilami wydawało się, że jesteśmy już bardzo blisko, że lada chwila otworzy się przed naszymi oczami widok na wolny kraj. Ale ja znałem już przecież kłamstwo gór — owo złudzenie stale przybliżającego się szczytu i stałej jego ucieczki.
Szliśmy już teraz bardzo powoli. Tanto z największą ostrożnością szukał drogi przed sobą. Nim stawiał krok, badał śnieg drzewcem oszczepu. Mimo to raz i drugi osuwał się w przysypaną śniegiem szczelinę skalną. Wiatr wzmagał się coraz bardziej, uderzał w przytwierdzone na plecach rakiety, starał się oderwać nas od zbocza. Co kilkanaście kroków przystawaliśmy, by odpocząć. Nad naszymi głowami zwieszały się kamienne ściany Skały Orłów, utkane srebrnym śniegiem. Gdzie jest przełęcz? Po prawej naszej stronie, na krawędzi żlebu, którym zeszła wczoraj lawina, a którego lewą krawędzią wspinaliśmy się pod górę, leżał wielki nawis śnieżny. Nie zdołała go ściągnąć nawet tamta lawina. Czy czeka na nas?
Żleb zwężał się coraz bardziej. Był już tak stromy, że właściwie pełzaliśmy po osypanej śniegiem i oblodzonej stromiźnie skalnej. Brakło mi tchu. Ale ani Tanto, ani ja nie ustawaliśmy. Nie wiedzieliśmy właściwie, czy do przełęczy pozostał jeszcze jeden, dwa, czy tylko pół lotu strzały. Wydawało mi się wprawdzie, że nie więcej niż pół. Ale mogło to być jednak zwykłe złudzenie, chytry podstęp górskich duchów. Jedno tylko wiedzieliśmy na pewno — Ze jesteśmy już w najgroźniejszym, w śmiertelnie groźnym miejscu naszej drogi. I dlatego nie wolno nam ustawać. Każdy krok jest cenny jak życie, każda chwila jak ono ważna.
Przed nami wyrósł w końcu ogromny głaz, przesłaniający nawet szczyt Skały Orłów. Trzeba go było albo obejść i wejść pod nawis — albo wspiąć się nań tą stroną, którą przywierał do prostopadłej ściany skalnej.
Tanto wahał się tylko przez chwilę. Wsadziwszy za pas rękawice wyjął nóż i począł wykrawać w oblodzonej powierzchni głazu uchwyty dla rąk. i stopnie, na których można by wesprzeć stopę.
Kamienny blok wznosił się przed nami niemal pionowo. Patrzyłem nań mrużąc oczy. Upadek w tym miejscu na pozór nie byłby groźny, gdyby nie to, że po odpadnięciu oblodzonej powierzchni głazu nikt nie potrafiłby się już zatrzymać. Musiałby po prostu obsunąć się głęboko w dół, obudzić lawinę i własną śmierć…
Stanąłem tuż obok Tanto. U stóp głazu między nim a skalną ścianą była dość szeroka szczelina, w której wygodnie mogłem się zmieścić.
Tanto wyrąbał już trzy stopnie i wspiął się ku górze na wysokość człowieka. Wybijał właśnie czwarty, uczepiony skały jak dzięcioł drzewa, gdy nagle wzniosłem wzrok wyżej, ponad jego głowę.
Krzyknąłem:
— Schodź, Tanto! Schodź na dół.
Na szczęście zaufał mi. Bez chwili namysłu osunął się ku mnie i podparty moją dłonią, nie tracąc dzięki temu równowagi, od razu wcisnął się w szczelinę pomiędzy ścianą Skały Orłów a krawędzią głazu. Skuliliśmy się w niej. Nad naszymi zaś głowami zaczął coraz głośniej huczeć głos obudzonej lawiny.
W tej bowiem chwili, w której uniosłem wzrok ku górze, ujrzałem, jak powoli, lecz nieubłaganie załamuje się śnieżny nawis, jak osuwa się ponad głazem, jak uderzenie wiatru porywa obłok białego pyłu, jak strumienie śniegu zaczynają spływać nad nasze głowy… Ogarnęła nas ciemność. Jak długo to trwało? Nie potrafię wam powiedzieć. Nie myślałem o niczym, niczego nie widziałem. Nie od razu też zrozumiałem, że chroni nas właśnie ów głaz, który wydawał się być przeszkodą nie do przebycia. Znaleźliśmy się nagle w sercu huczącej, czarnej jak noc burzy, słyszeliśmy, jak nad naszymi głowami przetacza się łoskot, niczym grzmot wielkiego wodospadu. A przecież nie porwał nas zwał śnieżnej lawiny, nie zdusił oddechem. Grzmot przetoczył się ku dołowi, opadł w dolinę.
— Tanto — szepnąłem.
Jego głos brzmiał donośnie. Była w nim niezmierna powaga.
— Dzięki ci, ojcze Owases — powiedział.
Pogłos lawiny zamierał w dolinie. Wysunęliśmy się ze szczeliny skalnej. Nawis znad żlebu znikł. Sam żleb, wymieciony ze śnieżnego puchu, ukazywał swe kamieniste dno.
Teraz mogliśmy ominąć głaz. Tanto ruszył przodem.
Ja jeszcze na chwilę musiałem się zatrzymać, by poprawić obluzowane karpie. Tanto znikł za głazem i wtedy usłyszałem jego wołanie: — Sat-okh! Sat-okh!
Zamarłem w bezruchu. Ale nie z przerażenia czy słabości. Po prostu po głosie brata, po dźwięczącej w nim niezmiernej radości zrozumiałem, że Tanto stoi już na przełęczy, że przed jego oczami otwiera się obraz wolnego świata, szeroki jak puszcza, srebrny od pokrytych lodem jezior i rzek, rozjaśniony białym blaskiem śniegu niby uśmiechem młodej dziewczyny.
— Nigdy nie słyszałem piękniejszej pieśni niż głos Tanto owego dnia, na przełęczy pod Skałą Orłów.
Po chwili stałem już obok niego.
Wokół nas szalał wiatr. Przed nami zaś łagodne, śnieżne zbocze opadało ku Kanionowi Milczących Skał. Za następnym zaś niewysokim, kopiastym łańcuchem zalesionych wzgórz widzieliśmy puszczę, naszą puszczę, ojczyznę wolnych ludzi. Naszą ojczyznę.
Dzięki ci, ojcze Owases!
Czy opowiadać wam o dwu następnych dniach drogi do Niedźwiedziego Jeziora?
Kiedy dziś usiłuję ją sobie przypomnieć, niewiele właściwie poza uczuciem ogromnej radości potrafię wywołać z pamięci. Mieliśmy wprawdzie za sobą dopiero część wielkiego zadania. Musieliśmy dbać o to, by nie wpaść w ręce białych, by zgubić swe ślady, a przynajmniej ukryć ich właściwy kierunek.
A poza tym: jak przyjmie nas Handlarz? Czy pomoże? Czy nie ulęknie się ludzi Wap-nap-ao i zemsty białych władców? My zaś — czy zdołamy powrócić do Doliny Słonych Skał z ratunkiem? Czy w powrotnej drodze złe duchy przełęczy nie zemszczą się tym okrutniej za pierwsze nad nimi zwycięstwo?
Wszystko to prawda. Podobne myśli przebiegały nam przez głowę. I dziś już dobrze pojmuję, że przejście przełęczy było zaledwie początkiem, pierwszym zwycięstwem w długiej i niebezpiecznej walce. Ale wtedy? Wtedy wydawało się nam, że zrobiliśmy, co było można. Uwierzyliśmy w opiekę Owasesa — w to, że jego opiekuńczy duch towarzyszyć nam będzie we wszystkich najcięższych poczynaniach. Byliśmy pewni, że jeśli udało się nam przekroczyć ów kamienny próg pod Skałą Orłów, to wszystko inne będzie już łatwe, jak łowy na młodego niedźwiadka. I właśnie dlatego, poza owym szczęśliwym poczuciem towarzyszącego nam zwycięstwa, niewiele z drogi do Niedźwiedziego Jeziora zdołałem spamiętać.
Trwała ona dwa dni. Spaliśmy i odpoczywaliśmy tylko raz, i to bardzo niedługo. Ostatni dzień i noc szliśmy wśród śnieżycy. Tego dnia Tanto zabił nożem wściekłego wilka-samotnika. Mnie udało się pod wieczór ustrzelić dwa tłuste króliki.
Pierwszej nocy drzewo, na którym spaliśmy, okrążyły wilki, ale na szczęście posłyszały w północnej stronie inny łowiecki zew i pognały za nim. Drugiej nocy podczas śnieżnej zawiei zgubiliśmy drogę i do świtu błądziliśmy wśród puszczy, daremnie szukając koryta małej rzeczki spływającej do Niedźwiedziego Jeziora. Odnaleźliśmy je dopiero o świcie.
I wreszcie pod wieczór trzeciego dnia stanęliśmy na północnym skraju jeziora. W szybkim, zimowym mroku rozbłysło na przeciwległym jego brzegu drobne czerwonawe światełko.
Tanto kazał mi czekać na siebie. Musiał sprawdzić, czy Handlarz jest sam — czy nie ma u niego ludzi Wap-nap-ao.
Gdy wrócił, była już noc. Ja zaś, czekając nań, po prostu usnąłem. I chyba spałem idąc do domu Handlarza, spałem witając go, spałem jedząc pierwszy od czterech dni gorący posiłek. Nic bowiem z tego Wszystkiego nie pamiętam. Nic poza drobno prószącym śniegiem i nocną ciemnością, z której mruga do mnie drobne czerwonawe światło — jak blask gwiazdy, którą Key-wey-keen strącił na ziemię.