Rozdział 23

Jarl Erak, kapitan wilczego okrętu i członek wewnętrznej rady starszych na dworze Ragnaka, spędził kilkanaście dni poza Hallasholm.

Pogwizdywał sobie raźno, przechodząc przez otwartą bramę wiodącą do dworu swego władcy w poczuciu satysfakcji z dobrze wypełnionego zadania. Borsa posłał go do osady położonej na południe od Hallasholm, powierzając Erakowi pewną delikatną misję. Chodziło mianowicie o to, że wysokość napływających stamtąd podatków systematycznie malała. Nie o wiele, lecz już od czterech czy pięciu lat z każdym rokiem pieniędzy napływało coraz mniej.

Kto inny może dałby się zwieść, lecz nie biegły w rachunkach Borsa, którego uwadze nie umknęła też pewna istotna zbieżność. Otóż stopniowy spadek dochodów rozpoczął się właśnie wtedy, gdy tamtejsi wojownicy wybrali nowego jarla. Zwąchawszy pismo nosem, hilfmann wydelegował Eraka, by ten zbadał sprawę i przekonał tamtejszego władcę, że jeśli chodzi o płacone Ragnakowi podatki, zdecydowanie najkorzystniejszym dlań wyjściem jest uczciwe wywiązywanie się ze swych zobowiązań.

Erak szybko uporał się z problemem: nocą, tuż przed nastaniem świtu, wpadł do domostwa niesfornego jarla, po czym wywlókł go za brodę z łoża i zagroził, że rozłupie mu czaszkę toporem, jeśli winowajca natychmiast nie spłaci wszystkiego, co jest winien urzędującemu w Hallasholm władcy. Była to dość brutalna metoda perswazji, ale okazała się nad wyraz skuteczna. Jarl bez ociągania, a wręcz skwapliwie uiścił wszystko, co do grosza.

Traf chciał, że Erak przechodził przez bramę właśnie w tym momencie, gdy zjawił się tam Will. Chłopak szedł chwiejnym krokiem, niosąc ze sobą szuflę, by odgarnąć śnieg, który zaległ przez noc.

W pierwszej chwili Erak nie rozpoznał wyniszczonej i wynędzniałej postaci, którą ujrzał. Jednak czupryna kasztanowych włosów wydała mu się znajoma. Podszedł bliżej, by przyjrzeć się dokładnie.

— Na bogów ciemności! — mruknął. — Chłopcze, to ty?

Will odwrócił się i popatrzył na niego — beznamiętnie, bez zainteresowania. Wezwano go, więc zareagował na wołający go głos, nic więcej. Nic na jego twarzy nie wskazywało, by rozpoznał, z kim ma do czynienia. Przekrwionymi oczyma wpatrywał się przez chwilę bezmyślnie w oblicze rosłego Skandianina. Erak poczuł, że ogarnia go dojmujący smutek.

Rzecz jasna od razu rozpoznał symptomy uzależnienia od tego przeklętego ziela. Wiedział też, że używa się go, by łatwiej sprawować kontrolę nad niewolnikami. I widział już niejednego z nich, który pożegnał się z życiem wskutek zimna, niedożywienia i zaniku woli przetrwania, wynikłego z uzależnienia od narkotyku. Ci, których ziele cieplaka pochwyciło w swe szpony, w otępieniu nie myśleli już o przyszłości, nie snuli planów. Nie mieli więc nadziei, która podtrzymywałaby ich na duchu. To zaś zabijało ich szybciej jeszcze niż praca i mróz.

Erak ze zgrozą zorientował się, jak nisko upadł ten chłopak. W jego oczach, ongiś tak pełnych odwagi i determinacji, teraz była tylko pustka, tępa nicość.

Will stał tak przez chwilę, czekając na polecenie. Gdzieś w głębi duszy coś drgnęło, pojawił się ślad wspomnienia, ta twarz wydała mu się chyba znajoma, kiedyś już słyszał ten głos… Jednak wspomnienie okazało się zbyt nikłe, by przebić się przez gęstwę zamroczenia, wysiłek pamięci zbyt nużący dla otępiałego umysłu. Odwrócił się i powlókł do bramy, by zacząć odgarniać śnieg. Za kilka minut będzie mokry od potu, a potem wilgotne ubranie zacznie przymarzać do jego ciała i ziąb znów przeniknie całe jego jestestwo. Ziąb stał się całym światem Willa, towarzyszył mu nieustannie w każdej godzinie i nie było odeń żadnej ucieczki prócz chwili, o której myślał już teraz, bo też i nie potrafił myśleć o niczym innym — chwili, w której cierpkie liście przyniosą pulsujące ciepło oraz błogie ukojenie.

Erak przyglądał się Willowi, który zabrał się tymczasem do swojej roboty, niezdarnie zgięty w pół. Zaklął szpetnie pod nosem i odwrócił się. Inni niewolnicy rozpoczęli już pracę przy studni, rozbijając wiosłami grubą warstwę lodu, która utworzyła się przez noc.

Minął ich szybkim krokiem, nawet nie patrząc w ich stronę. Nie pogwizdywał już.


* * *

Dwa dni potem, późnym wieczorem, Evanlyn została wezwana do kwatery jarla Eraka.

Udało jej się znaleźć dla siebie miejsce do spania na tyle blisko wielkich palenisk, by nie marznąć nocą, a jednocześnie dość od nich daleko, żeby nie dusić się z gorąca. Teraz, po długim i ciężkim dniu, rozpostarła swój koc na twardych deskach podłogi, z ulgą ułożyła się na nim, wyciągnęła i otuliła aż pod szyję. Za poduszkę służyło jej bierwiono owinięte starą koszulą. Oparła na nim głowę, nasłuchując dobiegających odgłosów — chrapliwych lub suchych pokasływań, bo o tej porze roku w mroźnej i śnieżnej Skandii przeziębienia były na porządku dziennym — oraz cichego szmeru rozmów. Dopiero teraz, po całodziennej mordędze, niewolnicy mogli swobodnie rozmawiać, choć zazwyczaj Evanlyn była zbyt zmęczona, by z tej swobody korzystać.

Zdała sobie sprawę, że ktoś wypowiedział głośno jej imię; uniosła się, stęknąwszy cicho. Jakaś kobieta, jedna ze służebnic sprzątających komnaty wojowników, krążyła pośród leżących postaci, pochylając się od czasu do czasu, by potrząsnąć którąś z nich i zapytać, gdzie może znaleźć aralueńską niewolnicę imieniem Evanlyn. Odpowiadały jej beznamiętne spojrzenia i wzruszenia ramion; życie w niewoli i praca od świtu do nocy nie sprzyjały zawieraniu znajomości.

— Tutaj! — zawołała Evanlyn, a tamta popatrzyła w jej stronę, a potem zbliżyła się, ostrożnie przestępując nad leżącymi.

— Masz iść ze mną — oznajmiła wyniosłym tonem. Jako jedna z pokojówek najwidoczniej uważała się za istotę wyższego rzędu niż kuchenne niewolnice pędzące swój żywot pośród tłuszczu i garów.

— Dokąd mam iść? — zdziwiła się Evanlyn, a przybyła po nią niewiasta parsknęła pogardliwie.

— Masz iść tam, gdzie ci każą — odparła. Ponieważ jednak Evanlyn ani drgnęła, musiała wyjaśnić:

— Wzywa cię jarl Erak.

Bądź co bądź, nie dysponowała żadną formalną władzą nad niewolnicami z kuchni, choć uważała się za kogoś lepszego od nich. Stanowiący tu prawo Skandianie nie czynili takich rozróżnień. Niewolnik był niewolnikiem i niczym więcej, być może za wyjątkiem pełniących władzę na dziedzińcu członków „hordy”. Te z jej towarzyszek, które jeszcze nie spały lub obudziły się, uniosły głowy, zdradzając niejakie zainteresowanie. Zdarzało się nieraz, że skandyjscy wojownicy brali sobie co ładniejsze młode dziewczyny do osobistych posług.

Nie mając pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi, Evanlyn wstała i starannie poskładała koc. Dała znać przybyłej, że jest gotowa, i poszła za nią. Siedziba Ragnaka stanowiła istny labirynt pokojów i korytarzy rozchodzących się na wszystkie strony od wielkiej sali jadalnej. Służąca prowadziła Evanlyn przez te ciasne, słabo oświetlone zakamarki, aż wreszcie dotarły do samego końca jednego z korytarzy. Wskazała jej drzwi:

— To tutaj — rzekła zwięźle i dodała: — Tylko najpierw zapukaj. — Po czym odwróciła się i ruszyła pospiesznym krokiem z powrotem. Evanlyn zawahała się przez moment, wciąż nie wiedząc, w jakiej sprawie została wezwana, ale zaraz zapukała zgiętym palcem w twarde dębowe deski drzwi.

— Wejść! — był to bez wątpienia donośny głos Eraka, przywykłego do wykrzykiwania komend podczas sztormów. Otworzyła drzwi i weszła do środka.

Znalazła się we wnętrzu zbudowanym tak jak i wszystkie inne z sosnowych bali; pokój dzienny od wnęki sypialnianej oddzielała zasłona z wełnianej tkaniny. Na palenisku trzaskał wesoło ogień, roztaczając miłe ciepło. Tu i ówdzie stały krzesła z rzeźbionego drewna. Podłogę z surowych desek zakrywał kosztowny cudzoziemski gobelin, zapewne zdobycz przywieziona przez Eraka z jakiejś łupieskiej wyprawy do Galii. Tkaniny tego rodzaju widywała niejednokrotnie na Zamku Araluen. Wytwarzano je w dolinie Tierre, niektóre z nich powstawały przez dziesięć albo i dwadzieścia lat, a kosztowały majątek — jednak Evanlyn jakoś nie wydawało się, by Erak zapłacił za ten gobelin gotówką.

Jarl siedział przy ogniu, rozparty na jednym z rzeźbionych krzeseł. Skinął na nią i wskazał niski stolik pośrodku pokoju, na którym stała butelka i kielichy.

— Wejdź, dziewczyno. Nalej wina sobie i mnie, a potem siadaj. Musimy porozmawiać.

Trochę nie wiedząc, jak ma się zachować, przeszła przez pokój i nalała czerwonego wina do dwóch pucharków. Podała jeden z nich Erakowi, po czym usiadła na drugim krześle. Nie oparła się jednak wygodnie, przysiadła tylko na samej jego krawędzi, jakby spodziewała się, że w następnej chwili będzie musiała się zerwać na równe nogi. Jarl popatrzył na nią jakby trochę ze smutkiem, po czym machnął ręką.

— Odpręż się, dziewczyno. Nikt cię tu nie skrzywdzi, w każdym razie na pewno nie ja. Napij się wina.

Upiła łyk; okazało się zdumiewająco smaczne. Erak, który wciąż się jej przyglądał, dostrzegł mimowolne zdziwienie na jej twarzy.

— A, więc potrafisz rozpoznać dobre wino — zauważył. — Znalazłem bukłak tego trunku na florenckim statku, który zdobyłem w zeszłym roku. Niezłe, prawda?

Przytaknęła skinieniem głowy. Poczuła się nieco swobodniej, ogarnęło ją przyjemne ciepło. Jednocześnie uświadomiła sobie, że już od miesięcy nie miała kropli alkoholu w ustach, toteż przyszło jej do głowy, że powinna pilnować się i ważyć każde słowo.

Czekała, aż Skandianin się odezwie. Sprawiał wrażenie zakłopotanego i chyba nie był pewien, w jaki sposób powinien przeprowadzić tę rozmowę. Cisza stawała się coraz bardziej nieznośna, aż w końcu Evanlyn nie wytrzymała, upiła jeszcze łyczek wina i spytała:

— Dlaczego mnie wezwałeś?

Jarl Erak wpatrywał się w tańczące płomienie, a teraz, gdy się odezwała, popatrzył na nią, zaskoczony. Pewnie nie leży w tutejszych zwyczajach — pomyślała — by niewolnicy odzywali się pierwsi do swych panów. Tylko co z tego? Mogliby przesiedzieć tak w milczeniu całą noc — ktoś wreszcie musiał zacząć tę rozmowę. Ku swemu zdziwieniu ujrzała, że na brodatym obliczu wojownika z wolna pojawia się uśmiech. Przyszło jej do głowy, że w innych okolicznościach, w innym miejscu i o innym czasie, mogłaby nawet polubić tego skandyjskiego pirata.

— Kazałem cię wezwać z innego powodu, niż ci się pewnie zdaje — odrzekł i nim zdążyła odpowiedzieć, dokończył, mówiąc po trosze do niej, a po trosze do samego siebie: — Ale ktoś musi coś zrobić w tej sprawie i chyba ty zdajesz się najodpowiedniejszą do tego osobą.

— W jakiej sprawie? — spytała Evanlyn. — Co zrobić i w jakiej sprawie?

Erak najwyraźniej podjął ostateczną decyzję. Odetchnął głęboko, dopił wino i pochylił się do przodu, opierając łokcie na kolanach.

— Widziałaś ostatnio swojego przyjaciela? Widziałaś ostatnio młodego Willa?

Spuściła wzrok. Owszem, widziała go — albo raczej widziała tę powłóczącą nogami, otępiałą postać, w którą się przeistoczył. Kilka dni wcześniej posłano ją dokądś z kuchni, a że droga wypadała jej przez dziedziniec, wzięła dla niego trochę jedzenia. Wyrwał chleb z jej rąk i pożarł go łapczywie, jak wygłodniałe zwierzę. Jednak gdy odezwała się, jedyną odpowiedzią było tępe spojrzenie.

Minęły zaledwie dwa tygodnie, a on już zdążył zapomnieć o Evanlyn. W jego pamięci mgła przysłoniła postać Halta i mały domek na skraju lasu otaczającego Zamek Redmont. Nie pamiętał już o tym, co zdarzyło się na Równinie Uthal, kiedy to armia króla Duncana stawiła czoło pułkom wargalów pod wodzą Morgaratha i pokonała je.

Z jego obecnego punktu widzenia to wszystko mogłoby równie dobrze wydarzyć się na księżycu. Teraz całego jego życie i wszystkie myśli skupiały się tylko na jednej, jedynej rzeczy.

Na następnej porcji rozgrzewającego ziela.

Świadkiem tego spotkania była inna niewolnica, która, gdy Evanlyn powróciła do kuchni, odezwała się do niej półgłosem: „Zapomnij o nim. Twojego przyjaciela wzięło w swe posiadanie zioło cieplaka. Już jest trupem”.

— Owszem, widziałam go — odpowiedziała na pytanie Eraka ochrypłym głosem.

— Nie za moją sprawą do tego doszło — w jego głosie słychać było wzburzenie, które zaskoczyło Evanlyn. — Nie miałem z tym nic wspólnego. Wiem dobrze, co to przeklęte zielsko wyczynia z ludźmi. To przecież śmierć za życia!

Spojrzała na niego. Najwyraźniej przemawiał szczerze i wyraźnie też oczekiwał od niej odpowiedzi.

— Wierzę, że to nie twoja wina.

Erak wstał z krzesła. Zaczął przechadzać się szybkim krokiem po pokoju, jakby gniew narastający w nim od spotkania z Willem nie pozwalał mu dłużej siedzieć bezczynnie.

— Przecież ten chłopak to prawdziwy wojownik. Może i nikczemnej postury, ale ma serce prawdziwego Skandianina.

— Jest zwiadowcą — rzekła cichym głosem.

— Tak! I zasługuje na lepszy los. Przeklęte zielsko! Nie wiem, dlaczego Ragnak na to pozwala!

Umilkł na długą chwilę, starając się zapanować nad gniewem.

— Musisz wiedzieć, że próbowałem załatwić wszystko tak, żeby was nie rozdzielili — mówił dalej. — Nie miałem pojęcia, że Borsa pośle go na dziedziniec. Ten człowiek nie pojmuje, że godny przeciwnik, choć pokonany, zasługuje na należyte traktowanie. Czegóż jednak można się po nim spodziewać? Borsa nie jest wojownikiem. Umie tylko liczyć worki ze zbożem.

— Rozumiem — powiedziała ostrożnie Evanlyn. Nie była pewna, czy rzeczywiście go rozumie, ale czuła, że oczekiwał od niej jakiejś reakcji. Erak przyglądał się jej uważnie, jakby próbował ocenić, do czego jest zdolna.

— Żywot niewolników z dziedzińca jest krótki. Bardzo krótki — rzekł półgłosem, niemal do samego siebie. Słysząc te słowa, Evanlyn poczuła zimny lęk wkradający się do jej serca. — Otóż — odezwał się znów Erak — w tej właśnie sprawie musimy coś zrobić.

Jego słowa zdawały się nieść jakąś nadzieję, choćby wbrew rozsądkowi, więc Evanlyn ponagliła:

— Ale co właściwie mielibyśmy uczynić? — spytała, modląc się w duchu, by odpowiedź jarla przyniosła jakieś wyjście z sytuacji. Erak milczał przez sekundę lub dwie, aż wreszcie oznajmił:

— Uciekniecie. Zabierzesz go ze sobą, a ja ci w tym pomogę.

Загрузка...