Rozdział 31

Evanlyn obudziła się późnym rankiem, ale nie dysponowała żadnym sposobem, by móc określić porę dnia.

Słońca nie było widać, zasłaniały je gęste, nabrzmiałe od śniegu chmury. Światło było rozproszone, jakby padało ze wszystkich stron naraz. W każdym razie niewątpliwie nastał już dzień — i to musiało jej wystarczyć.

Przeciągnęła się, napinając odrętwiałe mięśnie i rozejrzała się wokół. Will siedział obok niej, wyprostowany i rozbudzony. Kto wie, może tkwił już tak od długich godzin, a może obudził się zaledwie kilka minut przed nią. Tego także nie było jak się dowiedzieć. Will siedział z szeroko otwartymi oczami, wpatrzony przed siebie i kołysał się powoli, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu…

Przykro było patrzeć na niego w tym stanie.

Gdy się poruszyła, kucyk wyczuł zmianę i wstał. Odsunęła się, by zrobić zwierzęciu miejsce, wzięła też Willa za rękę, żeby go odciągnąć. Kucyk dźwignął się na nogi, tupnął kilka razy, potem otrząsnął się i parsknął głośno, wydychając w mroźne powietrze wielki kłąb pary.

W nocy śnieg przestał padać, lecz zdążył całkowicie zasypać przejście, jakie dziewczyna utorowała do kryjówki pod drzewem. Czekała ją więc niełatwa przeprawa z powrotem ku drodze, ale teraz przynajmniej była wypoczęta. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie lepiej się najpierw posilić — w sakwie znajdował się niewielki zapas żywności — szybko jednak odrzuciła tę myśl, postanawiając ruszyć natychmiast w dalszą drogę, aby oddalić się jak najbardziej od Hallasholm. Nie mogła przecież wiedzieć, że poszukiwania zostały już przerwane na rozkaz Borsy.

Uznała, że przeżyje jeszcze kilka godzin z uczuciem głodu ściskającym jej żołądek, natomiast nie wytrzyma ani chwili dłużej nieznośnej suchości w ustach. Sięgnęła w miejsce, gdzie śnieg był świeży i czysty, nabrała pełną garść i włożyła puch do ust, czekając, aż się roztopi. Uzyskała w ten sposób zadziwiająco małą ilość wody, musiała więc powtórzyć tę czynność jeszcze kilkakrotnie. Już chciała dać znać Willowi, żeby uczynił to samo, ale w końcu machnęła ręką. Spieszno jej było ruszyć w drogę, a jeśli chłopakowi doskwierało pragnienie, chyba potrafił sobie z tym poradzić.

Zarzuciła siodło na grzbiet kucyka i zacisnęła popręgi tak mocno, jak tylko się dało. Sprytny zwierzak nabrał co policzek, czekając teraz, aż ślina rozmoczy je, uwalniając sok.

Evanlyn po raz pierwszy dostrzegła błysk w jego pozbawionych wyrazu oczach, ale skoro tylko narkotyk potrafił go wywołać, zdała sobie sprawę, do jakiego stopnia ta substancja rządzi życiem i umysłem Willa. Łzy zamgliły jej wzrok, gdy przyglądała się temu ludzkiemu wrakowi, który kiedyś był pełnym życia i entuzjazmu chłopakiem. Przeklęła Borsę i innych Skandian, którzy byli za to odpowiedzialni, życząc im, by smażyli się w najgorętszym kącie swojego skandyjskiego piekła.

Tymczasem drżenie stopniowo ustało. Po chwili Will ukląkł w śniegu na skraju drogi, pochylił się i zaczął kołysać do przodu i do tyłu, z na pół przymrużonymi oczami, znów cicho zawodząc. Lament dobiegał z jakiegoś przepojonego samotnością i cierpieniem świata, w którym Will teraz przebywał.

Kucyk przyglądał się wszystkiemu bez większego zainteresowania; od czasu do czasu rozgrzebywał kopytem śnieg, po czym skubał rzadkie źdźbła trawy. Wreszcie Evanlyn wzięła Willa za rękę i pociągnęła go ku sobie, by wstał. Nie sprzeciwiał się.

— Chodźmy już, Willu — rzekła zrezygnowanym głosem. — Mamy przed sobą jeszcze długą drogę.

Równocześnie zdała sobie sprawę, że jej słowa dotyczą czegoś więcej niż tylko odległości dzielącej ich od myśliwskiej chaty w górach.

Nucąc do siebie pozbawioną melodii piosenkę, Will ruszył za nią, gdy znów zaczęła piąć się pod górę.


* * *

Ściemniało się już na dobre, kiedy znalazła chatę.

Minęła ją dwukrotnie, choć stosowała się ściśle do instrukcji, których Erak kazał jej się wyuczyć na pamięć: skręcić w lewo w ścieżkę sto kroków za sosną trafioną piorunem; potem sto metrów wąskim parowem idącym w dół, następnie wspiąć się na niewielki pagórek, zejść i przeprawić się przez niewielki strumień.

Powtarzała sobie marszrutę, odnotowywała kolejne punkty orientacyjne — i stawała bezradna pośrodku polany. Potem znów błądziła pośród drzew w narastającym mroku, tymczasem chaty wciąż nie było widać — nic prócz nieskazitelnej bieli.

Wreszcie zdała sobie sprawę, że przecież chata nie może być widoczna, bo z pewnością jest całkowicie przysypana śniegiem. Gdy dotarł do jej świadomości ten prosty fakt, natychmiast uzmysłowiła sobie, że w odległości niecałych dziesięciu metrów od niej wznosi się całkiem spory pagórek. Rzuciwszy wodze kucyka, pobiegła przed siebie, brnąc w śniegu, i już po chwili wymacała krawędź ściany, potem okap i wreszcie róg — kształty zbyt równe i równomierne, by mogły być dziełem natury ukrytym pod śniegiem.

Obeszła pagórek i stwierdziła, że po jego zawietrznej stronie widać drzwi oraz małe okienko zamknięte drewnianą okiennicą. Najpierw pomyślała, że szczęśliwie się składa, iż drzwi znajdują się po tej właśnie stronie, a w następnej chwili pojęła, że uczyniono to z rozmysłem. Przecież tylko głupiec umieściłby drzwi w ścianie wystawionej na porywy dujących nieustannie północnych wiatrów, by potem wciąż odgarniać sprzed nich śnieg i przekopywać się do wejścia.

Odetchnęła głęboko i powróciła po swych śladach, ujmując konika za uzdę. Mizerny zapas sił, jakimi dysponował Will, wyczerpał się już wiele godzin wcześniej, siedział więc od tego czasu skulony w siodle, kiwając się i wciąż cicho zawodząc. Evanlyn przywiązała kucyka do słupka znajdującego się przy małym ganku. Przypuszczalnie nie było to konieczne, bo jak zauważyła, konik wcale nie zdradzał chęci, by się z nią rozstać, niemniej jednak uznała, że nieco ostrożności nie zawadzi. W prędko gęstniejących ciemnościach nie miała najmniejszej ochoty na poszukiwania wierzchowca i jego jeźdźca pośród drzew.

Upewniwszy się, że zawiązała porządny supeł, mocno pchnęła wypaczone drzwi i weszła do chaty, by rozejrzeć się po nowym schronieniu i sprawdzić, jak jest wyposażone.

Domek był mały, składał się z jednego pomieszczenia, pośrodku którego stał prosty stół z dwiema ławami po obu stronach. Pod ścianą ujrzała drewniane łóżko, na którym spoczywał wypełniony słomą materac. Pachniało tu stęchlizną i wilgocią; zmarszczyła nos, ale zaraz pomyślała, że gdy tylko rozpali ogień na kamiennym kominku zajmującym większą część zachodniej ściany, przykry zapach z pewnością się ulotni.

Przy kominku znalazła podręczny zapas drew ułożonych w stos. Obok leżały hubka i krzesiwo.

Następnych kilka minut spędziła na rozpalaniu ognia. Wesoły trzask płomieni i żółty blask tańczący na ścianach chaty podniósł ją na duchu.

W kącie, służącym najwyraźniej za spiżarnię, znalazła zapas mąki, suszonego mięsa oraz fasoli. Dostrzegła też ślady wskazujące, że w chacie buszowały szkodniki, lecz i tak zapas był wystarczający, aby przetrwać tu miesiąc albo i dwa. Jeśli będą prowiantem gospodarować rozsądnie, nie grozi im głód.

Zwłaszcza jeśli Will otrząśnie się z wpływu trującego ziela i odzyska swe dawne umiejętności. Za drzwiami wisiał mały myśliwski łuk oraz skórzany kołczan ze strzałami. Przecież nawet zimą można upolować jakąś zwierzynę — choćby królika czy zająca. Będą wówczas mogli urozmaicić świeżym mięsem zgromadzone w chacie zapasy.

Jeśli nie — trudno. Wzruszyła ramionami. Byli przynajmniej wolni i istniała szansa, że Will zapomni z czasem o cieplaku. Innymi problemami należy się przejmować, kiedy się pojawią.

Wewnątrz robiło się coraz cieplej; wyszła przed chatę i dała znak Willowi, by zszedł na ziemię. Spoglądając na kucyka, zmarszczyła czoło. Oczywiście, nie można go było zostawić na dworze, ale nie bardzo uśmiechała jej się perspektywa spędzenia zimy w jednym pomieszczeniu ze zwierzęciem, które wydawało intensywną woń. Minionej nocy, choć błogosławiła jego ciepło, nie mogła nie zauważyć intensywnego zapachu, a przecież przebywali na wolnym powietrzu.

Kazała Willowi zaczekać przy drzwiach, sama poszła zbadać tę stronę chaty, której jeszcze nie widziała. Tam też znalazło się rozwiązanie, czyli niska przybudówka, otwarta z jednej strony, ale mogąca zapewnić kucykowi wystarczające schronienie. Na wbitych w ścianę żelaznych gwoździach wisiały zapomniane fragmenty uprzęży. Najwyraźniej miejsce to już przedtem służyło za stajnię.

Ku swemu niemałemu zadowoleniu stwierdziła, że nie tylko za stajnię. Pod zewnętrzną ścianą przybudówki ujrzała ogromny stos porąbanego drewna. Ucieszyła się bardzo, bo już zaczynała się zastanawiać, co pocznie, gdy skończy się niewielki zapas chrustu nagromadzonego w chacie.

Zaprowadziła kucyka do przybudówki, rozkulbaczyła go i zdjęła mu uzdę. Odkryła żłób, więc nasypała do niego nieco owsa, o którym również nie zapomniano. Konik ochoczo zabrał się do posiłku, przeżuwając ziarna ze stoickim spokojem.

Na razie nie miała skąd wziąć dla niego wody. Widziała jednak, że po drodze lizał śnieg i uznała, że nim nie wpadnie na jakiś lepszy sposób, konik poradzi sobie tak samo jak dotąd. Niewielki zapas owsa z pewnością nie mógł wystarczyć aż do wiosny, czym zatroskała się przez chwilę, lecz w następnym momencie postanowiła dochować wierności swej nowej filozofii życiowej, czyli nie przejmować się na wyrost tym, na co nie miała wpływu, toteż i ten kłopot odłożyła na później.

— Z czasem wszystko się ułoży — powiedziała sobie. Po czym wróciła do domku.

Okazało się, że Will wykazał niejaką przytomność umysłu, wchodząc do środka; siedział teraz na jednej z ław, blisko ognia. Uznała to za dobry znak. Z resztek zapasów otrzymanych od Eraka sporządziła prosty posiłek.

Na żelaznym ramieniu umocowanym przy palenisku wisiał sfatygowany kociołek. Napełniła go po brzegi śniegiem. Przesunęła umocowane na zawiasach ramię tak, że naczynie znalazło się nad płomieniami i śnieg zaczął się roztapiać, aż woda się zagotowała. Na półeczce w spiżarnianej części chaty widziała mały pojemnik z liśćmi mięty. Tego właśnie było im trzeba: gorącego, aromatycznego i wzmacniającego napoju. Uśmiechnęła się do Willa, który przeżuwał flegmatycznie podane jedzenie. Przepełniał ją dziwny optymizm. Raz jeszcze rozejrzała się po wnętrzu chaty. Na zewnątrz panowała już zupełna ciemność, więc izbę rozświetlały tylko chybotliwe, lecz radosne blaski płomieni. W tym świetle było tu całkiem przytulnie. Miała nadzieję, że żar ognia i zapach sosnowego dymu wkrótce uporają się ze stęchlizną oraz wilgocią, które uderzyły w jej nozdrza, gdy weszła do chaty po raz pierwszy.

— Cóż — powiedziała. — Skromnie tu, ale przynajmniej mamy dach nad głową.

Nie miała pojęcia, że powtórzyła słowa wypowiedziane przez Halta nieco wcześniej w pewnym gallijskim zamku, położonym o setki kilometrów na południe od miejsca, w którym się teraz znajdowała.

Загрузка...