Rozdział 34

Horace uniósł się w strzemionach, gdy Kicker rozpędził się do pełnego galopu. Chłopak dzierżył oni jesionową tykę opartą poziomo o łęk siodła, prostopadle do kierunku jazdy. Przed nim, pośrodku pola rozciągającego się przed bramą zamku, stała nieruchoma postać: Halt napiął łuk, aż pierzasty bełt strzały dotknął lekko kącika jego ust.

Horace ponaglił konia do jeszcze szybszego biegu; rzucił okiem w prawą stronę, aby upewnić się, że umocowany na końcu drągu hełm nadal znajduje się we właściwej pozycji naprzeciwko Halta, a potem spojrzał znów w stronę zwiadowcy, którego postać pośród traw wydawała się dziwnie nikła i drobna.

Ujrzał pierwszą strzałę, która jakby wytrysnęła z łuku, niewiarygodnie szybko przecinając powietrze, po czym ruchem niemal zbyt prędkim, by mogło zarejestrować go ludzkie oko, Halt wystrzelił kolejny pocisk.

Trafiły prawie w tej samej chwili, Horace poczuł następujące jedno po drugim uderzenia, których impet przeniósł się po drewnianym drągu — i dwie strzały wbiły się w szyszak. Dzieliło je może pół sekundy.

Ściągnął wodze Kickera, by zwolnić do truchtu, nim zatrzymał się przed zwiadowcą, który stał z łukiem opartym o ziemię i czekał cierpliwie, by przyjrzeć się z bliska, jaki rezultat udało mu się osiągnąć. Horace zniżył umocowany na kiju hełm, by znalazł się na wysokości głowy Halta. Nie do wiary, ale obie strzały przeszły przez szczelinę przyłbicy i wbiły się w słomę, którą Halt upchał ciasno wnętrze hełmu — aby nie uszkodzić ostrych grotów strzał.

Gdy Halt wziął hełm w ręce, Horace przerzucił nogę przez łęk siodła i zsunął się na ziemię. Szpakowaty zwiadowca skinął głową, rzuciwszy okiem na stary szyszak i stwierdził:

— Nieźle. Całkiem nieźle.

Horace wypuścił wodze z ręki, pozwalając Kickerowi paść się swobodnie wśród wysokiej, gęstej trawy porastającej pole turniejowe. Postępowanie Halta zastanawiało go i budziło w nim niemały niepokój.

Gdy wyzwanie zostało rzucone i przyjęte, Deparnieux zgodził się oddać im broń. Halt twierdził, że nie wystrzelił już od tygodni ani jednej strzały i musi poćwiczyć przed walką. Deparnieux, który ćwiczył rycerskie umiejętności codziennie, nie dopatrzył się w tym żądaniu niczego niezwykłego. Odzyskali więc broń, choć podczas ćwiczeń obaj Aralueńczycy przebywali pod stałym nadzorem kilku uzbrojonych w kusze strażników.

Przez ostatnie trzy dni ćwiczenia Halta wyglądały zawsze tak samo: Horace galopował przez pole z hełmem zatkniętym na drągu, a Halt wypuszczał z łuku strzały, mierząc w otwory na oczy. Za każdym razem co najmniej jedna strzała trafiała w cel. Najczęściej jednak oba groty uderzały dokładnie w sam środek wąskich szczelin.

Owszem, ale Horace tego właśnie po Halcie oczekiwał, bowiem biegłość zwiadowcy w strzelaniu z łuku była wprost legendarna. Rzecz w tym, że Halt nie potrzebował dodatkowych ćwiczeń, zwłaszcza że zdradzał w ten sposób swoją taktykę przeciwnikowi.

— Patrzy? — spytał półgłosem Halt, jakby czytał w myślach Horace’a. Zwiadowca stał plecami do zamku, więc nie mógł widzieć, ale Horace, poruszając tylko oczami i nie odwracając głowy, dostrzegł czarną sylwetkę na jednym z licznych tarasów zamku; Deparnieux przyglądał się im, oparty o balustradę — co czynił za każdym razem, gdy wychodzili, by ćwiczyć.

— Tak — rzekł Horace. — Patrzy na nas. Czy słusznie postępujemy, ćwicząc na jego oczach? Przecież w ten sposób zdradzasz się ze swymi umiejętnościami.

Na ustach zwiadowcy pojawił się jakby ulotny cień uśmiechu.

— Być może niesłusznie — przyznał. — Jednak gdziekolwiek byśmy ćwiczyli, z pewnością wylazłby ze skóry, żeby móc się temu przyglądać, nieprawdaż?

— Owszem — zgodził się niechętnie Horace — ale tobie chyba niepotrzebne są ćwiczenia…

Halt potrząsnął z ubolewaniem głową.

— Słowa godne młokosa, mój drogi Horace. Ćwiczenia jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziły — i pamiętaj o tym, gdy powrócimy do Zamku Redmont — pouczył go.

Przygnębiony Horace przyglądał się, jak Halt wyciąga jedną, a potem drugą strzałę z otworów hełmu, sprawdza ich groty, a następnie umieszcza w kołczanie.

— Jeszcze jedna rzecz… — zaczął, a Halt przerwał chłopakowi:

— Wiem, wiem — stwierdził. — Znów nie dają ci spokoju te jakże szlachetne i cenne rycerskie obyczaje, czy nie tak?

Horace musiał przytaknąć. Ów spór powracał już nieraz i trwał właściwie od dnia, w którym Halt cisnął Deparnieux w twarz rękawicę, wyzywając go na pojedynek.

W pierwszej chwili wielmoża był wściekły, zaraz potem oburzył się, iż ktoś nikczemnego rodu śmie sobie wyobrażać, że on, Deparnieux, zechce stanąć z nim do walki.

— Jestem pasowanym rycerzem, szlachetnie urodzonym! Nie będzie mnie wyzywał pierwszy lepszy dzikus z lasu!

Na te słowa twarz zwiadowcy przybrała groźny wyraz. Jego głos, ściszony i niski, zabrzmiał niczym gniewny pomruk. Mówił na tyle cicho, że i Deparnieux, i Horace odruchowo pochylili się w jego stronę, by lepiej słyszeć.

— Trzymaj język za zębami, synu ciury! Masz do czynienia z członkiem hibernijskiej rodziny panującej, z szóstą osobą w państwie po królu! Wywodzę się z rodu uszlachconego w czasach, gdy twoi przodkowie wybierali psom żarcie z misek!

Słowa te wypowiadał z wyraźnym hiberniańskim akcentem. Horace zdumiał się, bo nawet mu przez myśl nie przyszło, że Halt jest potomkiem królewskiego rodu. Deparnieux także nie posiadał się ze zdumienia. Rzecz jasna, żaden rycerz nie miał obowiązku honorować wyzwania rzuconego przez kogoś urodzonego niżej od niego. Jednak skoro szpakowaty łucznik twierdził, iż wywodzi się z rodu panującego w Hibernii, sprawy przedstawiały się całkiem inaczej. Wyzwanie należało potraktować jak najpoważniej i z należytym szacunkiem. Deparnieux nie mógł go zignorować, zwłaszcza że rzucone zostało w obecności jego podwładnych. Odrzucenie takiego wyzwania okryłoby go wręcz hańbą.

Przyjął je więc; walka miała się odbyć za tydzień, licząc od tamtego dnia.

Nieco później, gdy znaleźli się w swych komnatach, Horace wyraził zdumienie i zaskoczenie faktem, że Halt wywodzi się od tak znamienitych przodków.

— Nie wiedziałem, że jesteś potomkiem królewskiego rodu — stwierdził.

Halt parsknął pogardliwie.

— Bo nie jestem — odparł. — Ale nasz przyjaciel o tym nie wie i nie może udowodnić, że tak nie jest. Tym samym musi przyjąć moje wyzwanie.

To właśnie uchybienie wobec nader surowych zasad kodeksu rycerskiego stało się kością niezgody. Przez osiemnaście miesięcy spędzonych w Szkole Rycerskiej, dzień w dzień wbijano Horace’owi do głowy, iż honorowe zasady obowiązują zawsze i bez wyjątków. Owe prawa czy raczej konwencje nakładały na rycerzy rozliczne obowiązki i choć dawały im zarazem ogromne przywileje, trzeba było na nie zasłużyć. Rycerz musiał żyć i postępować zgodnie ze ściśle określoną regułą, a jeśli było trzeba, umrzeć za nią.

Do najważniejszych zasad należały reguły określające prawa honorowe związane z pojedynkiem. Otóż prawo do uczestnictwa w takowym przysługiwało tylko pasowanemu rycerzowi. Tak więc Horace, choć na rycerza się szkolił, takiego prawa właściwie jeszcze nie posiadał i zgodnie z rycerskim obyczajem, jeśli stosować by go co do joty, nie mógł rzucić wyzwania Deparnieux. Haltowi zaś z całą pewnością nie wolno było tego uczynić. Lekceważący stosunek zwiadowcy wobec reguł, które Horace traktował jak świętość, oburzał chłopca, a w każdym razie budził jego moralny sprzeciw.

— Posłuchaj — rzekł Halt, przyjaznym gestem obejmując go za ramię — rycerskie obyczaje to rzecz piękna, nie przeczę. Jednak sens mają tylko wtedy, gdy są przestrzegane przez obie strony.

— Ale… — zaczął Horace, lecz Halt mu przerwał:

— Deparnieux posługiwał się tymi zasadami, by rabować i zabijać, Bóg raczy wiedzieć, od ilu już lat. Uznaje te prawa, które mu odpowiadają, pozostałe bezkarnie lekceważy. Sam mogłeś się o tym przekonać.

Horace skrzywił się.

— Wiem, Halt. Tylko że uczono mnie…

Halt znów mu przerwał, choć nie podniósł głosu.

— Uczyli cię tego ludzie naprawdę szlachetni, ludzie stosujący rycerskie zasady na co dzień, żyjący zgodnie z kodeksem rycerza. Zapewniam cię, że nie znam szlachetniejszych ludzi niż sir Rodney albo baron Arald. Obaj są ucieleśnieniem rycerskości, wszystkiego, co w niej piękne i słuszne.

Umilkł, patrząc w oczy zmieszanego chłopaka. Co do tego Horace nie mógł nie przyznać zwiadowcy racji; zarówno sir Rodney jak i baron wydawali mu się niedościgłymi wzorami. Zorientowawszy się, że jego słowa trafiły Horace’owi do przekonania, Halt mówił dalej:

— Rzecz w tym, że tchórzliwemu złodziejowi i mordercy — takiemu jak Deparnieux — nie mogą przysługiwać te same prawa. Okłamałem go bez żadnych skrupułów, bowiem dzięki temu mogę z nim walczyć — i pokonać go, przy odrobinie szczęścia.

O ile zwiadowca w ten sposób nieco uspokoił moralne wątpliwości Horace’a, to w żaden sposób nie wyjaśnił drugiej kwestii niedającej chłopcu spokoju. Horace wciąż nie mógł pojąć, czemu tak zazwyczaj roztropny Halt ujawnia swemu przeciwnikowi taktykę, jaką zamierza posłużyć się podczas walki — od której dzielił go już tylko jeden dzień.

— Jak możesz sądzić, że go pokonasz, skoro on dokładnie wie, jakie są twoje zamiary? — spytał, kręcąc głową.

Halt wzruszył na to ramionami i odpowiedział z kamienną twarzą:

— Może szczęście mi dopisze.

Загрузка...