Rozdział 36

Ludzie Deparnieux wylegli na łąkę wcześnie rano, by skosić u samej ziemi trawę porastającą przedpole Zamku Montsombre. Gallijski rycerz nie zamierzał ryzykować. Widywał już bojowe rumaki, które potykały się o splątane długie źdźbła i padały na ziemię. Chciał mieć pewność, że tak błahy drobiazg nie przeszkodzi mu podczas walki.

Godzinę po południu wyjechał przez tę samą bramę, co ostatnio, gdy walczył z młodym rycerzem. Nie miał wątpliwości, że także z Haltem zdoła się uporać, jednak nie łudził się bynajmniej, iżby miało mu to przyjść z łatwością. Przyglądał się ćwiczeniom, które odbywali Halt wraz z Horace’em i zdawał sobie sprawę, że ten Aralueńczyk jest łucznikiem o niemal nadludzkich umiejętnościach. Jednak tym samym zdradził mu swój plan i teraz Deparnieux wiedział dokładnie, jakim sposobem przeciwnik zamierza go pokonać. Uśmiechnął się do siebie. Interesujące było też pewne zagranie psychologiczne ze strony Halta. Powtarzający się wciąż i wciąż od nowa widok strzały, bezbłędnie trafiającej za każdym razem w wizjer poruszającego się szybko hełmu, przyprawiłby niejednego o nerwowe drżenie. Jednak o ile Deparnieux nie wątpił w umiejętności Halta, jeszcze pewniejszy był swoich własnych. Dysponował szybkością błyskawicy i dzięki temu nie wątpił, że zdoła osłonić się tarczą przed pociskami Halta.

Szpakowaty Aralueńczyk nie docenił go — pomyślał Deparnieux, trochę tym faktem rozczarowany. Tyle spodziewał się po tym cudzoziemcu. Obecnie niewiele pozostało z pierwotnego wrażenia. Rzecz jasna, Halt był wyjątkowym łucznikiem — ale na tym koniec. Nie posiadał nadnaturalnych mocy. W gruncie rzeczy, zdaniem wielmoży, był dość ograniczonym, raczej nudnym osobnikiem mającym o sobie nader wygórowane mniemanie. Rzekome królewskie pochodzenie łucznika wydawało mu się wątpliwe, ale teraz to już nie miało znaczenia. Ten człowiek zasługiwał na śmierć, a Deparnieux z przyjemnością zajmie się, czym trzeba.

Tego dnia nie odezwały się trąby ani werble, gdy Deparnieux kłusował na swym czarnym rumaku. To nie był czas na ceremonie. Dla czarnego rycerza trwał zwykły dzień pracy. Przybłęda zagroził jego pozycji, toteż należało rozprawić się z nim przykładnie, aby dać wszem i wobec do zrozumienia, kto tu rządzi.

Publiczność dopisała, bo stawili się niemal wszyscy wojownicy Deparnieux i większość zamkowej służby, aby przyglądać się walce. Uśmiechnął się zjadliwie na myśl, jak wielu z nich przybyło w nadziei, iż ujrzą jego klęskę.

O tak, więcej niż wielu — pomyślał. Jednak czekało ich nieuchronne rozczarowanie. W końcu jednak odniesie jakiś pożytek z łucznika, niech wszyscy zobaczą, jak ich pan i władca rozprawia się z zarozumiałym włóczęgą.

O wilku mowa — właśnie ujrzał Halta. Łucznik nadjeżdżał z drugiej strony na tym swoim beczułkowatym, śmiesznym, karłowatym koniu. Nie miał na sobie zbroi, tylko nabijany ćwiekami skórzany kaftan, który nie mógł zapewnić żadnej ochrony przed kopią i mieczem Deparnieux. No i oczywiście, jak zawsze, ten plamisty zielono — szary płaszcz.

Jego młody towarzysz podążał za nim. Przywdział kolczugę, hełm zawiesił u łęku siodła. Przypasał też miecz i dzierżył w dłoni okrągły puklerz przyozdobiony liściem dębu.

Ha, ciekawe — pomyślał Deparnieux. — Najwyraźniej na wypadek przegranej Halta — która była nieunikniona — ten młokos zamierza pomścić przyjaciela. Tym lepiej — rzekł do siebie czarny rycerz. Śmierć jednego włóczęgi będzie doskonałą nauczką dla podwładnych i sąsiadów, śmierć dwóch intruzów w ciągu jednego dnia przyniesie nauczkę podwójną. Bądź co bądź, tak właśnie cała ta nudna historia się zaczęła — miał przecież wyzwać owego dębowego rycerza, aby pokazać wszystkim, kto rządzi w okolicy.

Zatrzymał konia, sprawdzając uchwyt na drzewcu kopii, aby upewnić się, że trzymają odpowiednio. Po drugiej stronie łąki jego przeciwnik wciąż jechał naprzód, powoli i statecznie. Wydawał się komicznie mały wobec rosłego młodzieńca na wysokim koniu, jadącego tuż za nim.


* * *

— Mam nadzieję, że wiesz, na co się porywasz — rzekł Horace, starając się nie poruszać ustami, na wypadek gdyby Deparnieux ich obserwował — co też z pewnością czynił. Halt odwrócił się i na jego kamiennej twarzy pojawiło się coś, co przypominało uśmiech.

— Ja też mam taką nadzieję — odparł pogodnie. Zauważył, że Horace po raz kolejny sprawdził, na ile płynnie jego miecz wysuwa się z pochwy. Odkąd wyruszyli, zdążył to uczynić już kilka razy. — Bądź spokojny — dodał.

Horace zapomniał o środkach ostrożności, nie przejmując się już, czy Deparnieux go widzi.

— Spokojny? — powtórzył z niedowierzaniem. — Ruszasz do boju z zakutym w stal rycerzem, mając do dyspozycji tylko łuk. I mówisz mi, żebym był spokojny?

— Mam też jeszcze jedną czy dwie strzały — poprawił go dobrodusznie Halt, a Horace potrząsnął głową, bardzo niezadowolony.

— No cóż… mogę tylko mieć nadzieję, że wiesz, co robisz — stwierdził. Teraz Halt z pewnością się do niego uśmiechnął, choć trwało to tylko ułamek chwili.

— Wspominałeś już o tym — zauważył, a następnie spiął Abelarda kolanami; konik zatrzymał się, nastawiając uszu, gotów na dalsze rozkazy.

Oczy Halta skupiły się na chwilę na odległej postaci w czarnej zbroi, potem zaś zwiadowca przełożył prawą nogę przez łęk siodła i zeskoczył na ziemię.

— Zabierz go w bezpieczne miejsce — polecił Horace’owi, który schylił się i ujął wodze konika. Abelard zastrzygł uszami i popatrzył pytająco na swojego pana. — Idź — nakazał mu Halt półgłosem, toteż konik pozwolił się odprowadzić.

Halt rzucił jeszcze okiem na młodzieńca. Horace całą swą postawą wyrażał najgłębszą troskę.

— Horace? — zawołał, a chłopak zatrzymał konia i odwrócił się. — Bądź spokojny. Ja naprawdę wiem, co robię.

Horace zdołał zmusić się do bladego uśmiechu.

— Skoro tak twierdzisz — rzekł.

W trakcie tej krótkiej wymiany zdań Halt wybrał starannie trzy strzały z dwóch tuzinów, które miał w kołczanie i wsunął je, grotami do dołu, za cholewę prawego buta. Horace dostrzegł, co czyni zwiadowca, i zdziwił się — Halt nie musiał mieć przecież strzał pod ręką, bo potrafił sięgnąć do kołczana po następną, a także wycelować ją i wystrzelić w ułamku sekundy.

Nie zdążył jednak o to zapytać. Deparnieux odezwał się donośnym głosem z przeciwległego krańca łąki:

— Panie Halt — dosłyszał Horace wyraźnie — czy jesteś gotów?

Halt uniósł tylko w odpowiedzi rękę, nie racząc się odezwać. Horace’owi wydał się mały i bezbronny, gdy tak stał pośrodku skoszonej łąki, naprzeciw rosłego rycerza w czerni, dosiadającego potężnego rumaka…

— A więc niech zwycięży lepszy! — zawołał szyderczo Deparnieux, a tym razem Halt odezwał się:

— Owszem, zamierzam zwyciężyć.

Deparnieux spiął ostrogami wierzchowca i ruszył naprzód, przyspieszając aż do galopu.

— Zabierz go w bezpieczne miejsce — polecił Horace’owi, który schylił się i ujął wodze konika. Abelard zastrzygł uszami i popatrzył pytająco na swojego pana. — Idź — nakazał mu Halt półgłosem, toteż konik pozwolił się odprowadzić.

Halt rzucił jeszcze okiem na młodzieńca. Horace całą swą postawą wyrażał najgłębszą troskę.

— Horace? — zawołał, a chłopak zatrzymał konia i odwrócił się. — Bądź spokojny. Ja naprawdę wiem, co robię.

Horace zdołał zmusić się do bladego uśmiechu.

— Skoro tak twierdzisz — rzekł.

W trakcie tej krótkiej wymiany zdań Halt wybrał starannie trzy strzały z dwóch tuzinów, które miał w kołczanie i wsunął je, grotami do dołu, za cholewę prawego buta. Horace dostrzegł, co czyni zwiadowca, i zdziwił się — Halt nie musiał mieć przecież strzał pod ręką, bo potrafił sięgnąć do kołczana po następną, a także wycelować ją i wystrzelić w ułamku sekundy.

Nie zdążył jednak o to zapytać. Deparnieux odezwał się donośnym głosem z przeciwległego krańca łąki:

— Panie Halt — dosłyszał Horace wyraźnie — czy jesteś gotów?

Halt uniósł tylko w odpowiedzi rękę, nie racząc się odezwać. Horace’owi wydał się mały i bezbronny, gdy tak stał pośrodku skoszonej łąki, naprzeciw rosłego rycerza w czerni, dosiadającego potężnego rumaka…

— A więc niech zwycięży lepszy! — zawołał szyderczo Deparnieux, a tym razem Halt odezwał się:

— Owszem, zamierzam zwyciężyć.

Deparnieux spiął ostrogami wierzchowca i ruszył naprzód, przyspieszając aż do galopu, zbliżając się z niesamowitą szybkością, wymierzona prosto w szparę hełmu, przez którą patrzył. Niosła ze sobą natychmiastowe zapomnienie i śmierć.

Lecz choć strzała mknęła prędko, Deparnieux był jeszcze szybszy. Błyskawicznym ruchem uniósł tarczę pod takim kątem, by ją odbić. Poczuł uderzenie, usłyszał zgrzyt stali o stal, gdy grot zdarł długie pasmo czarnej, lśniącej emalii, a potem strzała ze świstem upadła na bok.

Jednak teraz tarcza zasłaniała mu przeciwnika, więc musiał ją opuścić.

Piekło i szatani! A więc taki był plan Halta: wystrzelił drugą strzałę jeszcze wtedy, gdy tarcza wciąż była uniesiona! Tylko koci refleks ocalił Deparnieux, który jakimś cudem zdążył powtórnie unieść tarczę, by odbić i drugi zdradziecki pocisk. Jak to możliwe, żeby strzelać tak szybko? — przemknęło mu przez myśl, a potem zaklął znów, bo zdał sobie sprawę, że właśnie minął łucznika, który najspokojniej w świecie zszedł mu z drogi.

Deparnieux zwolnił i wierzchowiec zatoczył szeroki łuk. Rycerz nie zamierzał ryzykować, że rumak odniesie jakąś kontuzję, gdy będzie próbował zawrócić zbyt gwałtownie. Nie ma pośpiechu…

W tej samej chwili poczuł ostry ból w lewym ramieniu. Odwrócił się odruchowo, a choć zamknięta zasłona przyłbicy ograniczała jego pole widzenia, zorientował się, że gdy przejeżdżał obok Halta, ten wypuścił kolejną strzałę, trafiając bezbłędnie między blachy jego zbroi.

Miejsce to osłaniała kolczuga, która mocno osłabiła uderzenie strzały. Jednak piekielnie ostry grot zdołał przebić się i sięgnąć ciała. Rana była bolesna, lecz powierzchowna — uświadomił sobie, poruszając pospiesznie ramieniem, by upewnić się, że nie zostały uszkodzone ważniejsze mięśnie lub ścięgna. Gdyby się okazało, że starcie zapowiada się na dłużej, ręka mogłaby zesztywnieć i stracić zdolność utrzymywania tarczy.

Jednak rana okazała się uciążliwa, ale niegroźna. Uciążliwa w bolesny sposób — stwierdził cierpko. Czując krew spływającą pod pachę, Deparnieux przysiągł sobie, że Halt zapłaci mu za to. Najwyższą cenę.

Czarny rycerz doszedł bowiem do wniosku, że rozszyfrował już plan Halta. Przeciwnik zamierzał zmusić go, by własną tarczą sam się oślepiał podczas natarcia i korzystać z tego, by w ostatniej chwili schodzić z linii ataku.

Tyle że rycerz nie zamierzał drugi raz powtórzyć wcześniejszego błędu. Zamiast gwałtownego natarcia i ciosu kopią, dość mu będzie podjechać w zwykłym, niespiesznym tempie. Nie miał przecież do czynienia z drugim odzianym w zbroję rycerzem dosiadającym konia. Jego przeciwnik występował pieszo, bez zbroi, więc Deparnieux nie potrzebował takiej szybkości i siły, jak podczas normalnego pojedynku.

Gdy tylko podjął decyzję, odrzucił długą i nieporęczną kopię na ziemię, potem sięgnął do ramienia i złamał drzewce wbitej strzały, ciskając je w ślad za kopią.

Następnie, dobywszy długiego miecza, ruszył truchtem w stronę, gdzie stał oczekujący go Halt.

Zbliżał się tak, by mieć Halta po swej lewej stronie i móc osłaniać się tarczą od strzał. Miecz zataczał swobodnie kręgi w jego prawej dłoni; rozkoszował się znajomym ciężarem broni, która nigdy go nie zawiodła, a także jej doskonałym wyważeniem.

Przyglądający się walce Horace czuł, jak serce łomocze w jego piersi. Bo teraz spotkanie mogło się zakończyć tylko w jeden sposób. Skoro Deparnieux zrezygnował z szarży galopem i zdecydował się na taktykę wolniejszą, lecz precyzyjniejszą, Halt znalazł się w poważnych opałach. Horace wiedział, że dziewięciu na dziesięciu rycerzy dalej nacierałoby z pasją, dając się ponieść złości z powodu chytrej taktyki Halta, i pragnęłoby tym bardziej zgnieść go i zmiażdżyć, wykorzystując przewagę prędkości oraz masy. Tymczasem Deparnieux, jak się okazało, od razu zorientował się, że to do niczego nie prowadzi i natychmiast zdał sobie sprawę, w jaki sposób obrócić wniwecz największą przewagę Halta.

Czarny rycerz znajdował się w odległości czterdziestu metrów od niskiej postaci i zbliżał się do niej nadal. Jak przedtem, łuk uniósł się i strzała już mknęła ku niemu. Zręcznie, niemal pogardliwie, Deparnieux machnął tarczą, odbijając strzałę. Usłyszał, jak grot trafia w tarczę i natychmiast ją opuścił. Dostrzegł kolejny pocisk wymierzony już w jego głowę. Łucznik właśnie go wypuścił, więc Deparnieux powtórnie uniósł tarczę.

Nie zauważył jednak pewnego istotnego szczegółu.

Była to jedna z trzech strzał, które Halt zatknął uprzednio za cholewę swojego buta. Ta różniła się nieco od pozostałych, opatrzona znacznie cięższym grotem z hartowanej stali. W przeciwieństwie do większości strzał znajdujących się w kołczanie Halta, jej grot nie miał liściastego kształtu. Przypominał raczej prosty szpikulec z umieszczonymi wokół czterema ostrogami, dzięki którym ostrze nie odbijało się od blachy i mogło przejść na wylot.

Był to specjalny grot przeznaczony do przebijania zbroi; Halt poznał jego sekret już wiele lat wcześniej, nauczywszy się tej sztuczki od groźnych konnych łuczników ze wschodnich stepów.

Gdy Deparnieux uniósł tarczę, nie mógł dostrzec, że strzała zmierza nieco innym torem. Świsnęła tuż pod krawędzią jego tarczy i wbiła się w sam środek napierśnika, grzęznąc aż do połowy swej długości.

Deparnieux usłyszał ją. Głuche uderzenie metalu o metal — raczej dudnienie niż brzęk. Nie wiedział, co to takiego. A potem poczuł rozdzierające kłucie, potworny ból rozchodzący się od piersi na całe ciało. Oczy zaszły mu mgłą. Ciało zaczęło sztywnieć. Znikająca świadomość podpowiadała mu, że oto on — słynny kawaler Deparnieux, niezwyciężony rycerz — przegrał…

Gdy zwalił się z hukiem na ziemię, już nie żył.

Halt opuścił łuk. Przygotowaną zawczasu wydobytą zza cholewy drugą strzałę odłożył do kołczanu.

Pan na Zamku Montsombre leżał bez ruchu. Zdumieni gapie spoglądali w milczeniu. Nie wiedzieli, jak się zachować. Nikt z nich nie spodziewał się takiego obrotu rzeczy. Służący, kucharze i stajenni cieszyli się w głębi serc, ale starali się tego nie okazywać. Deparnieux nigdy nie był przez nich lubiany, raczej nienawidzili go, gdyż szczodrze szafował surowymi karami — za najbłahsze przewiny albo i całkiem bez powodu. Jakże jednak mogli się spodziewać, że brodaty cudzoziemiec okaże się lepszy od ich pana i zabije go? Wszyscy byli teraz przekonani, że rozprawił się z nim, by przejąć władzę nad Montsombre. Takie rzeczy były w Gallii na porządku dziennym, a doświadczenie nauczyło ich, że nowy pan nie oznacza polepszenia losu. Przecież kilka lat wcześniej Deparnieux zwyciężył poprzedniego tyrana. O ile więc radowali się, widząc, że bezlitosny, bestialski satrapa poniósł sromotną klęskę, o tyle nie oczekiwali zbyt wiele po jego następcy.

Co do zbrojnych, którzy służyli pod rozkazami Deparnieux, sprawa wyglądała nieco inaczej. Czuli się nieco bliżej związani z zabitym, choć przesadą byłoby określić te uczucia słowami takimi jak wierność czy lojalność. Poprowadził ich jednak ku wielu zwycięstwom, dzięki którym zdobyli niemało łupów, toteż trzech z nich ruszyło teraz w stronę Halta z prawicami na rękojeściach mieczy.

Widząc to, Horace spiął ostrogami Kickera i znalazł się między napastnikami, a okrytym szarym płaszczem łucznikiem. Świsnęła stal, gdy dobył miecza, w którym zalśnił odblask popołudniowego słońca. Żołnierze zatrzymali się. Słyszeli niemało o Horace’em, Rycerzu Dębowego Liścia i żaden z nich nie czuł się na tyle wytrawnym fechtmistrzem, by się z nim zmierzyć. Potrafili walić na oślep w zamęcie bitewnym, natomiast tam, gdzie liczyła się technika szermierki, finty, zasłony i wypady… czuli się mocno niepewnie.

— Przyprowadź konia — zawołał Halt do Horace’a. Zdziwiony chłopak spojrzał w jego stronę. Halt stał w tym samym miejscu, w lekkim rozkroku, bokiem do zbliżających się żołnierzy. Znów na cięciwę jego łuku nałożona była strzała, choć łuk wciąż trzymał opuszczony.

— Co takiego? — spytał Horace, nie rozumiejąc. Zwiadowca ruchem głowy wskazał mu rumaka wielmoży, który przestępował z nogi na nogę, niepewnie potrząsając łbem.

— Przyprowadź konia, należy teraz do mnie — powtórzył, więc Horace podjechał na Kickerze z wolna do miejsca, w którym mógł się pochylić i sięgnąć po wodze wierzchowca czarnego rycerza. Aby to uczynić, musiał z powrotem schować miecz do pochwy, toteż spoglądał z ukosa ku trzem zbrojnym — oraz tuzinom innych, którzy stali za nimi, lecz wciąż nie opowiedzieli się po niczyjej stronie.

— Kapitanie! — krzyknął donośnie Halt.

Zwalisty mężczyzna w półpancerzu postąpił krok naprzód. Halt przyglądał mu się przez chwilę, po czym zapytał:

— Twoje imię?

Kapitan rozejrzał się niepewnie. Wiedział, że zazwyczaj zwycięzca takiego pojedynku po prostu zajmuje miejsce swojego poprzednika, spodziewał się więc, że życie na Montsombre toczyć się będzie mniej więcej tak samo jak dotąd. Zdarzało się jednak całkiem często, że nowy pan usuwał ze swych stanowisk lub po prostu zabijał dowódców poprzednika. Zerknął ostrożnie na łuk w rękach cudzoziemca, ale uznał, że nie ma powodu ani sensu, by ukrywać swą tożsamość. Inni i tak zaraz wskazaliby go, licząc, iż da im to szansę na zyskanie lukratywnej pozycji. Odezwał się więc:

— Nazywam się Filemon, panie — oznajmił.

Halt wpił w niego zimny wzrok; na chwilę zapanowało milczenie.

— Podejdź tu, Filemonie — rozkazał Halt, po czym odłożył strzałę do kołczanu i zarzucił łuk na lewe ramię. Gest ten oznaczał, że kapitan nie ma się czego obawiać, choć jednocześnie Filemon zdawał sobie przecież sprawę, że gdy tylko Halt zechce, w mgnieniu oka zsunie śmiercionośną broń z ramienia i naszpikuje go strzałami, nim on zdąży uczynić choćby krok. Podchodził więc ostrożnie, spięty, niepewny.

Gdy znalazł się już w takiej odległości, że mogli swobodnie rozmawiać, Halt przemówił:

— Nie zamierzam pozostać tu dłużej, niż to będzie konieczne — oznajmił spokojnym głosem. — Wkrótce przełęcze Teutonii wiodące do Skandii staną się przejezdne. Wówczas wraz z moim towarzyszem wyruszymy w drogę.

Przerwał, a Filemon zmarszczył czoło, próbując zrozumieć jego słowa.

— Pragniecie, panie, byśmy wam towarzyszyli? — spytał w końcu. — Mamy wyruszyć z wami?

Halt potrząsnął głową.

— Nie życzę sobie już kiedykolwiek was oglądać — stwierdził stanowczo. — Nie chcę niczego z tego zamku, nie chcę niczego od jego mieszkańców. Zabieram tylko konia Deparnieux, bo należy mi się, jako zwycięzcy pojedynku. Co do reszty, wszystko jest twoje: zamek, jego wyposażenie, skarby, ziemie. Co chcesz — o ile zdołasz obronić te dobra przed swymi przyjaciółmi. Jeśli tylko zechcesz.

Filemon z niedowierzaniem potrząsnął głową. Nie wierzył własnemu szczęściu! Cudzoziemiec wybierał się w dalszą drogę, a jemu zostawił cały zamek i władzę nad przynależnymi mu posiadłościami… Jemu, zwykłemu kapitanowi straży. Gwizdnął cicho. Będzie mógł zająć miejsce Deparnieux. Będzie panem całą gębą, mając do swej dyspozycji zamek, zbrojnych i sługi!

— Pod dwoma warunkami — przerwał jego rozmyślania Halt. — Natychmiast wypuścicie wszystkich zamkniętych w klatkach. Co do reszty sług i niewolników oraz poddanych, daję im swobodę wyboru. Mogą zostać lub odejść. Nie będą ci podlegli w żaden sposób. Uwalniam ich.

Kapitanowi zrzedła mina, a jego krzaczaste brwi uniosły się. Otworzył usta, by się sprzeciwić, ale coś w spojrzeniu Halta nie pozwoliło mu wykrztusić ani słowa. Było to spojrzenie zimne, zdecydowane i przerażająco spokojne.

— Propozycję tę przedstawiam tobie, ale oczywiście mogę przedłożyć ją twojemu następcy — dodał. — Wybór należy do ciebie. Jeśli nie zgadzasz się z moją decyzją, postanawiał będzie ten, kto zajmie twe miejsce, kiedy cię zabiję.

Na dźwięk słów zwiadowcy Filemon zdał sobie sprawę, że Halt swą groźbę wprowadzi w czyn bez wahania. Albo on, albo ten młody rycerz łatwo sobie z nim poradzą.

Cóż miał czynić? Z jednej strony klejnoty, złoto, wielki zamek i zbrojni na każde skinienie, którzy pójdą za nim, gdyż zdoła im zapłacić. Co prawda może zabraknąć sług…

Skoro jednak alternatywą była śmierć, tu i teraz?

— Tak, panie. Oczywiście, panie — rzekł z zaciśniętym gardłem. — Zgadzam się, panie.

Bądź co bądź, jak uzmysłowił sobie Filemon, większość służących oraz niewolników i tak nie ma dokąd pójść. Istniała spora szansa, że większość z nich zostanie w Chateau Montsombre, ufając, iż przecież nie może być już dużo gorzej niż było, a kto wie, może będzie odrobinę lepiej?

Halt powoli skinął głową.

— Tak, myślałem, że się zgodzisz.

Загрузка...