XVIII

1

Z każdym mijającym jesiennym dniem robiło się coraz chłodniej i zaczynałam zapadać na zdrowiu. Od dawna odczuwałam niedostatek snu, a teraz męczył mnie jeszcze brak apetytu i mdłości. Na sam widok tłustego jedzenia na przydrożnych straganach kręciło mi się w głowie i zbierało na wymioty. Nie miałam ochoty jeść, nawet kiedy byłam głodna, bo często wszystko zwracałam. Mogłam wmusić w siebie co najwyżej pół bułki na parze, popijając dużą ilością czystej wody. Po dwóch miesiącach została ze mnie sama skóra i kości.

Wiedziałam, że jeśli chcę przeżyć, potrzebuję pomocy, więc poszłam do lekarza, starszego człowieka, który zmierzył mi puls, zbadał mnie pobieżnie i zapytał, kiedy miałam ostatni okres. Jego biały kitel zamigotał mi przed oczami i tylko pokręciłam głową.

– Ile czasu? – Wyraz jego twarzy uległ gwałtownej przemianie; patrzył na mnie potępiająco, odchylając głowę w białym czepku tak mocno do tyłu, że wydawało się, iż jeszcze trochę, a pęknie mu szyja.

Pochyliłam głowę i liczyłam wstecz. Przeszło miesiąc. Nie, źle, ponad dwa miesiące temu. Żachnęłam się. Dotąd nie przeszło mi to przez myśl. Zdenerwowałam się i ogarnął mnie strach. Kropelki potu wystąpiły na czoło.

– Masz zaledwie osiemnaście lat? – zapytał, patrząc w moją kartę, i pokiwał głową. Chciał coś zanotować, ale się rozmyślił. Odłożył pióro i wypowiedział te straszne słowa.

Nie pamiętam, jak opuściłam gabinet. Minęłam bramę, zeszłam po stopniach i stanęłam bez ruchu na krawężniku. „Ciąża przedmałżeńska!” Już jako mała dziewczynka uczyłam się w szkole, że to najbardziej wstydliwy ze wszystkich grzechów, straszniejszy niż śmierć, i naprawdę pomyślałam, żeby się rzucić pod nadjeżdżający autobus. Przed przychodnią zahamowało auto i wysiadł z niego pacjent, a ja nawet nie drgnęłam. Nie rozpoznawałam swego odbicia w szybie, więc poszłam przyjrzeć się sobie w lustrze. Poszarzała cera, włosy w nieładzie, do tego wyraźnie przerzedzone, a zapadnięte oczy jak gdyby za duże w stosunku do twarzy. Nie wiem, czy był to objaw ciąży, czy czego innego, ale na policzkach miałam plamy. Tylko starzy ludzie takie mają. Nie mogłam znieść własnego widoku, więc się odwróciłam.

Nie, nie mogę umrzeć, muszę żyć. Nie mam prawa zakończyć życia, nie teraz, kiedy wytrzymałam to wszystko, co los mi dotąd zsyłał. Poza tym akurat zaczęło się krystalizować moje wyobrażenie o tym, jak miałoby wyglądać moje dalsze życie.

Byłam z nauczycielem historii tylko jeden raz i jestem w ciąży. Wystarczył mi jeden raz, żeby zajść.

To samo musiało się przytrafić mojej matce. Jedno zbliżenie z mężczyzną – i od razu ciąża. Tak samo było z człowiekiem triady, tak samo z moim ojcem. Najwyraźniej odziedziczyłam po niej niewiarygodną płodność; chociaż kto wie, czy była to sprawa genów, czy może wspólna przypadłość wszystkich ubogich kobiet na świecie, jakiś rodzaj naturalnej kompensacji nędznej egzystencji? Czy głodne kobiety mają głodne macice? Matka z miejsca pomyślała o aborcji, ale tego nie zrobiła.

Co mi przyszło na myśl? Chciałam się pozbyć dziecka?

Już samo uświadomienie sobie tej myśli napawało mnie strachem. To było jego dziecko, może syn, miałam taką nadzieję – syn wyglądający zupełnie jak on: przeciętna powierzchowność, nic szczególnego, bez neurotycznego temperamentu artysty i bez skłonności do poezji czy malarstwa. Absolutnie nie chciałam, żeby był skażony karmą swojego ojca. Lepiej niech wzrasta jako przeciętny człowiek; im będzie zwyklejszy, tym większe prawdopodobieństwo, że będzie wiódł spokojne, szczęśliwe życie.

Jak ja, kobieta bez widoków na najskromniejsze środki zapewniające przetrwanie, nie wspominając już o poczuciu bezpieczeństwa i szczęściu, mogłam zagwarantować zdrowe i dobre życie dziecku, które nosiłam w brzuchu?

Kogo próbowałam oszukać? Jeżeli mam kiedykolwiek wyrwać się z nędzy, muszę zdecydowanie usuwać wszystkie przeszkody, jakie stają na mojej drodze. Natomiast jeśli postanowię zachować to dziecko, powinnam znaleźć mu ojca, czym prędzej założyć rodzinę i myśleć o tym, jak wiązać koniec z końcem. Naturalnie wszystkie moje plany i cała ciężka praca, żeby coś osiągnąć, obrócą się wniwecz. Zmarnuję sobie życie, a wszystko przez to dziecko.

Poza tym byłoby to jeszcze jedno dziecko pozbawione ojca i cała miłość na świecie nie scaliłaby jego rozbitego życia. Społeczeństwo traktowałoby je z takim samym okrucieństwem jak mnie, więc na podstawie własnych doświadczeń potrafiłam sobie wyobrazić, jak wyglądałby jego los. A potem nadszedłby taki dzień, kiedy musiałabym opowiedzieć mu o jego ojcu i o tym, co nas łączyło. Wtedy, tak samo jak ja, znienawidziłoby cały świat i wszystkich ludzi. Czym zawiniło to dziecko, by skazywać je na pełne cierpienia życie, które dla mnie okazało się nie do wytrzymania?

Kiedy podjęłam decyzję, niespodziewanie przyszło olśnienie, że od samego początku w osobie nauczyciela historii nie szukałam ani męża, ani kochanka, tylko ojca, którego tak naprawdę nigdy nie miałam – ojca, który byłby mi tak drogi jak kochanek, dostatecznie dojrzały, by mnie pocieszać i podnosić na duchu, odpowiednio inteligentny, żeby mną pokierować, i na tyle bliski, aby dzielić ze mną najskrytsze emocje, hołubić mnie, a czasem i pożałować. Dlatego nie przeszkadzała mi różnica wieku. Rówieśnikami nigdy się nie interesowałam.

Zawiedli mnie wszyscy moi trzej „ojcowie”. Ten naturalny zapłacił wysoką cenę za to, co zrobił, a w zamian dostał jedynie wstyd. Ten, który mnie wychował, wkładając w to wiele wysiłku i determinaqi – pomimo poniżeń, jakie musiał znosić – nigdy nie zadbał o to, by połączyła nas mocna więź. A nauczyciel historii nie wsłuchał się dostatecznie głęboko w to, co starałam się mu powiedzieć o swoim życiu, i najzwyczajniej mnie zostawił, uważając naszą znajomość za przelotną.

Nie znajdowałam ani jednego argumentu za sprowadzaniem dziecka na ten świat, który nie zapewnił mi prawdziwego ojca. O wiele lepiej będzie oszczędzić mu cierpień, zanim po raz pierwszy zaczerpnie powietrza.

2

Nazajutrz wstałam wcześnie rano i zarejestrowałam się w przychodni przy Miejskim Szpitalu Ginekologicznym. Odchodząca od głównej ulicy brukowana droga pięła się po stromym zboczu. Po obu stronach uliczki, niewiele szerszej od alejki, stały kramy z jedzeniem i owocami, a przejście było tak wąskie, że motorowery i sanitariusze z noszami musieli lawirować pomiędzy pieszymi.

Zaczął siąpić deszcz, ludzie osłaniali głowy chustkami do nosa i gazetami, a kiedy mżawka przeszła w ulewę, rozbiegli się w poszukiwaniu schronienia. Ale niektórzy, nie zwracając uwagi na deszcz, szli dalej jakby nigdy nic. Popychana i poszturchiwana przez kłębiące się w kolejce kobiety, stałam, ściskając w dłoni formularz rejestracyjny, i patrzyłam na zasnute niebo za bramą i pociemniałą, ponurą ulicę. Straganiarze zapalili migotliwe świeczki, blask żaru w palenisku wydobywał twarze ludzi z półmroku.

Podeszłam do biurka przy ścianie i zaczęłam wypełniać formularz długopisem przymocowanym sznurkiem. Na miejscu wymyśliłam sobie nazwisko i naturalnie nie odważyłam się podać prawdziwego wieku. Jeżeli osiemnastolatka stara się o aborcję, przychodnia powiadamia rodzinę albo łącznika dzielnicowego i sprawca ciąży idzie do więzienia, bo podlega karze sądowej jak za gwałt. W rubryce „wiek” postanowiłam wpisać dwadzieścia jeden lat, co zupełnie nie miało znaczenia, ponieważ z zapadniętą, wymizerowaną twarzą ł tak bardziej przypominałam ducha niż dziewczynę na wydaniu. A z moich oczu dawno zniknęły wszelkie ślady młodości.

Adres i nazwę zakładu pracy też wymyśliłam. Właściwie •wszystko było stekiem kłamstw. Tylko płód w mojej macicy był prawdziwy.

Dopiero kiedy siedziałam na ławce przed gabinetem lekarskim, w pełni uprzytomniłam sobie, jak przezornie postąpiłam, wpisując fałszywe dane. Miałam szczęście, że najpierw poszłam do starego doktora od medycyny ludowej. To poniżające doświadczenie wiele mnie nauczyło.

W szeroko otwartych drzwiach gabinetu wisiała zasłona, kiedyś biała, a obecnie szara ze starości. Jedne kobiety za nią znikały, inne się spoza niej wyłaniały, podczas gdy ich mężczyźni wysiadywali na ławkach w poczekalni lub przemierzali korytarz, paląc papierosy. Za każdym razem, gdy odciągano zasłonę, osoby siedzące w poczekalni, jeśli tylko miały ochotę, mogły dokładnie obejrzeć wnętrze gabinetu. Przez cały czas wszystkie trzy stoły do badania pozostawały zajęte. Kobiety leżały obnażone od pasa w dół, z szeroko rozsuniętymi nogami; parawanów nie było, bo pewnie by przeszkadzały.

Oblałam się rumieńcem na ten widok i ze wzrokiem wbitym w kolana, nerwowo wierciłam się na ławce.

Była prawie jedenasta, kiedy nadeszła moja kolej. Lekarka, wyglądająca na jakieś czterdzieści lat, ściągnęła chirurgiczne rękawiczki i wrzuciła je do pojemnika przy jednym ze stołów, po czym zapytała mnie o powód wizyty, na co obojętnym tonem oznajmiłam, że okres spóźnia mi się o dwa miesiące, więc pomyślałam, że mogłam zajść w ciążę. Kazała mi ściągnąć majtki. Po pobieżnym badaniu oznajmiła, że prawdopodobnie jestem w ciąży, ale nie może tego stwierdzić ostatecznie bez analizy moczu.

– Czy można dzisiaj wykonać tę analizę? – zapytałam.

– Oczywiście. – Zanotowała coś na mojej karcie. – Wróć, jak załatwisz wszystko w laboratorium – rzuciła do mnie opryskliwym tonem.

Wiedziałam, że jeśli zadam kolejne pytanie, zacznie na mnie krzyczeć.

Kiedy uiściłam opłatę za analizę i otrzymałam kartkę z wynikiem testu, na której ku mojej wielkiej uldze wypisano zlecenie na wykonanie zabiegu, wyznaczając termin na popołudnie, wróciłam do gabinetu. Ledwo zdążyłam wejść do poczekalni, gdy z ławki zerwała się młoda kobieta z trwałą ondulaqą.

– Chcieli od ciebie zaświadczenie? – zapytała.

– Nie.

– Szczęściara! Wyglądasz na niewiniątko, a ta jędza lekarka musiała być w dobrym humorze.

Zauważyłam, że ma brwi podkreślone czarną kredką. Takie ładne dziewczyny jak ona, a w dodatku z makijażem, były szczególnie źle traktowane. Powiedziała, że za każdym razem żądają od niej zaświadczenia z zakładu pracy o „wyrażeniu zgody” albo świadectwa ślubu, a coraz trudniej jest znaleźć zakład, który chętnie by wystawił odpowiedni papier. Tymczasem jej chłopak nie chce używać prezerwatywy i miała już trzy skrobanki.

Kiedy gadatliwa dziewczyna wreszcie dała mi spokój, stanęłam przy ścianie i udając, że na kogoś czekam, tak naprawdę studiowałam plakaty o planowaniu rodziny i chorobach przenoszonych drogą płciową. Już nie byłam tamtą wstydliwą dziewczynką, która oglądała ilustracje w Anatomii człowieka.


Deszcz ustał, ale niebo pozostało ciemne i zaciągnięte chmurami. W kolejce do gabinetu zabiegowego, który mieścił się w osobnym jednopiętrowym budynku, czekały trzy pary. Wszystkie kobiety przyprowadziły ze sobą mężczyzn. Nad wejściem wisiała drewniana tablica z napisem: „Towarzyszom płci męskiej wstęp wzbroniony”, jednak ten zakaz był zdecydowanie częściej łamany niż przestrzegany. Zajęłam krzesło możliwie jak najdalej od wszystkich, ale i tak czułam, że patrzą na mnie jak na wybryk natury. Nie sądziłam, by mężczyźni przydawali się do czegokolwiek na tym etapie procedury. Parę minut po mnie weszła do poczekalni młoda dziewczyna o okrągłej twarzy, z krótko obciętymi włosami. Towarzysząca jej nieco starsza dziewczyna wręczyła skierowanie dyżurnej pielęgniarce, osiemnaste-, może dziewiętnastoletniej stażystce, która pomimo smarkatego wieku i krótkiej praktyki już zdążyła nauczyć się chamstwa. Kiedy pucołowata dziewczyna spytała, czy długo będzie czekać na swoją kolej, pielęgniarka zmierzyła ją spod przymrużonych powiek.

– Wracaj na swoje miejsce! – wrzasnęła. – Niech cię o to głowa nie boli. Trzeba się było martwić, zanim dałaś sobie zrobić bachora.

Towarzystwo drugiej kobiety niewiele jej pomogło.

A ja? Co powiem, jeśli zapytają, dlaczego nie przyprowadziłam męża? Inne kobiety mogły wziąć ze sobą jakiegoś krewniaka i udawać, że to mąż, lecz ja nikogo takiego nie miałam. Postanowiłam nakłamać, że przyjechałam na szkolenie, a mąż został w domu. Tak naprawdę nikogo tu nie obchodziło, czy chcesz mieć dziecko, czy nie. Ponieważ istniała konieczność ograniczania liczby ludności, im więcej aborcji, tym lepiej. A jednocześnie ciągle propagowano wysokie standardy moralne i publicznie piętnowano seks pozamałżeński. Polityka państwa stwarzała furtkę pozwalająca na łamanie komunistycznej moralności w chińskim wydaniu.

Do poczekalni dobiegł potworny wrzask, jakby za ścianą zarzynano świnię. Można pomyśleć, że szlachtowano tam ludzi żywcem. Tak się przelękłam, że popuściłam w majtki, ale tyle było mi wolno, jeśli chciałam się powstrzymać od ucieczki.

– Najpierw przyjemność, a potem ból, więc przestań wrzeszczeć! – Tę obraźliwą uwagę słyszało się najczęściej. – Jak masz ochotę płakać, wypłacz się na ramieniu swego chłopa. Rzygać mi się chce, kiedy patrzę na taką dziwkę jak ty!

Tak przemawiała lekarka do swoich pacjentek w trakcie zabiegu; nie dawano narkozy ani żadnych środków znieczulających. Mężczyźni czekający na zewnątrz stawali się kłębkiem nerwów; miłość nagle traciła swą romantyczną otoczkę. Kiedy kobieta z twarzą zalaną łzami, słaniając się, opuszczała gabinet, mężczyzna podbiegał do niej, aby ją podtrzymać. W tym zwykłym geście kryło się największe szczęście, jakie mógł ofiarować kobiecie. Kilka rozszlochanych kobiet leżało na ławkach w ramionach swych mężów.

Pociły mi się dłonie. Może, pomyślałam, istnieje jakiś lepszy sposób na rozstanie się z życiem. I dokładnie w tej samej chwili w drzwiach ukazała się pielęgniarka.

– Yang Ling! – zawołała.

Nikt nie zareagował. Powtórzyła jeszcze raz i wtedy do mnie dotarło, że to właśnie nazwisko wymyśliłam rano. Zerwałam się z ławki.

– Głucha jesteś? Tędy! – warknęła, kiedy za nią ruszyłam. W gabinecie kazała mi zdjąć buty i wsunąć stopy w sandały, które stały za drzwiami. Były stare i podejrzanie brudne, więc zawahałam się, zanim spełniłam jej polecenie.

Na ławce przy ścianie po lewej stronie zobaczyłam kobietę. Przed chwilą zeszła ze stołu zabiegowego i leżała na brzuchu, obnażona od pasa w dół. Przy biurku siedziały dwie pracownice – lekarki czy pielęgniarki, trudno powiedzieć – i wypisywały karty, odnotowując opłaty za kupione w szpitalu podpaski higieniczne, które, jak twierdziły, były czystsze i bezpieczniejsze od sprzedawanych na ulicy.

– Zdejmij spodnie i połóż się na stole! – poleciła ostrym tonem ta, która liczyła pieniądze.

Trzęsłam się cała, zdejmując spodnie, a kiedy przyszła kolej na majtki, palce miałam tak drętwe, że nie mogłam ich ściągnąć.

– Pospiesz się i nie graj mi tu niewiniątka!

Zsunęłam majtki i popatrzyłam na tę kobietę, która nawet nie raczyła zaszczycić mnie spojrzeniem.

Dopiero kiedy leżałam na stole, zobaczyłam, jaki ten gabinet jest duży. Farba na ścianach i suficie łuszczyła się; zapewne dużo czasu upłynęło od ostatniego remontu. Szyby w trzech oknach były popękane, zupełnie tak samo jak w mojej szkole średniej. I żadnych zasłon, które odgradzałyby gabinet od pozbawionego drzew szpitalnego podwórka. Nie widziałam ani skrawka nieba, ani kawałka chmury. Oślepiało mnie jaskrawe światło lampy fluorescencyjnej zwisającej ze środka sufitu. W sali stały dwa łóżka zabiegowe, drugie akurat było wolne. Oba upstrzone rdzawymi plamami w miejscach, gdzie odprysła emalia. Szpital zbudowano w latach trzydziestych, podczas wojny z Japończykami; zapewne zdążyło się przez niego przewinąć kilka pokoleń kobiet.

– Miałaś już kiedyś zabieg? – zwróciła się do mnie, siadając na stołku, lekarka w masce chirurgicznej, po czym rzuciła mi na brzuch stos instrumentów medycznych owiniętych w bure płótno. Materiał miał ten sam brudnoszary odcień co płachta, którą nakryła mi podbrzusze.

– Nie – odpowiedziałam.

– Rozsuń nogi najszerzej jak możesz.

Każde wypowiadane niecierpliwym tonem polecenie pogłębiało mój strach i zdenerwowanie, gdy leżałam ze wzrokiem wbitym w sufit, zaciskając dłonie na zimnej ramie łóżka. Lekarka rozwinęła pakunek na moim brzuchu, narzędzia uderzyły o siebie ze szczękiem. Nie miałam odwagi spojrzeć na te wszystkie szczypce, skalpele i nożyce chirurgiczne. Przeszło mi przez myśl, że jeszcze nie jest za późno, aby zerwać się z tego stołu i uciec, że mogę zachować dziecko, nie bacząc na to, co będzie później. Pragnęłam go tak samo, jak tamtego dnia pragnęłam jego ojca, i oddałabym mu ciało i duszę tak, jak oddałam się bez reszty jego ojcu. Łzy moczyły mi włosy na skroniach. Lekarka poprawiła się na stołku, a ja dostrzegłam pod stołem białą emaliowaną kuwetę, w której leżało kilka krwawych strzępków przypominających wieprzową nerkę. A więc tak skończy moje dziecko. Najwyższy czas zeskoczyć z tego stołu i stąd wyjść. Jeszcze nie jest za późno. Jeżeli je zatrzymam, to tak, jakbym trwała przy jego ojcu, przywróciła go do życia. W tej samej chwili wepchnięto mi w pochwę coś zimnego i ostrego. Z głębi mego gardła wydobył się przeraźliwy okrzyk. Włosy miałam mokre od łez. Zacisnęłam zęby, kurczowo trzymając się ramy stołu.

Kiedyś matka mi powiedziała, że w chwilach, gdy czuje, iż zaraz upadnie pod ciężarem kamieni, powtarza myśl przewodniczącego Mao: „Bądźmy zdecydowani, nie bójmy się poświęceń, usuniemy z drogi wszystkie przeszkody i zwyciężymy”. Jeśli zaś to nie pomaga, prosi o wsparcie Buddę. I zawsze pokonuje słabość. Ja nie miałam zwyczaju wzywać na pomoc przewodniczącego Mao i nie wiedziałam, jak zwrócić się do Buddy, więc mogłam jedynie zaciskać zęby i trzymać się kurczowo stołu. Lekarka radziła sobie bez asysty pielęgniarki. Wrzucała użyte narzędzia do pojemnika, potem wybierała kolejne ze stosu na moim brzuchu, wsadzała je we mnie i wwiercała się w macicę. Czułam rozpychający, paraliżujący ból, jakby wyrywano mi wnętrzności, krojono je na małe kawałeczki i upychano z powrotem.

Kiedy uprzytomniłam sobie, że żadne wrzaski ani jęki nie umniejszą tortury, zacisnęłam zęby i żaden dźwięk nie wydobył się już z mojej krtani. Lampa fluorescencyjna nad głową zaczęła się kurczyć, aż stała się wirującym punktem, który spadł na mnie ognistą kulą, po czym zapadły ciemności.

Kiedy ponownie otworzyłam oczy, lekarka stała przede mną. Zdążyła zdjąć maskę i okazała się całkiem ładną kobietą. Miała pieprzyk na policzku i wyglądała na jakieś trzydzieści lat. Gdy zdejmowała fartuch, zmieniała się w czyjąś kochającą żonę i matkę. Nie odezwała się słowem, lecz odgadywałam jej myśli. Moja skóra była wilgotna i lepka od czubka głowy po palce stóp, miałam przegryzioną wargę, a dłonie nadal zaciskałam w pięści, chociaż już nie trzymałam się stołu. W sali panował chłód, przeciągi owiewały mnie ze wszystkich stron.

Zsunęłam się ze stołu i włożyłam stopy w sandały. Nie miałam odwagi spojrzeć na dziecko, które właśnie pozbawiłam życia. Uderzyło mnie przeczucie, że nigdy nie będę mieć dzieci, nawet gdybym mogła. Żadne nie zastąpi mi tego, które żyło we mnie przez dwa miesiące. Lecz dziecko urodzone przez kogoś takiego jak ja byłoby narażone na jeszcze większe cierpienia niż jego matka, a dorastając, musiałoby pokonywać potworne trudności.

Idąc powoli, bez niczyjej pomocy dowlokłam się do ławki. Zwinęłam się w kłębek, zasłaniając rękami podbrzusze.

Pielęgniarka podeszła do drzwi i wywołała następną paqentkę.

– Ta tutaj nie krzyczała ani nie piszczała. Powinnyście wziąć z niej przykład – dodała, zwracając się do wszystkich kobiet w poczekalni.

– Pewnie psychiczna – mruknęła starsza pielęgniarka siedząca przy biurku. – No dalej, każ jej się ubrać i niech sobie idzie. Jeśli ma ochotę udawać, że umiera, równie dobrze może to robić na zewnątrz.

– Pozwól jej poleżeć, dopóki nie wypiszę formularza. Wtedy wyjdzie.

Po trzech, może czterech minutach poczułam, że trzymam w ręce jakąś kartkę, więc usiadłam z wysiłkiem i zaczęłam czytać. „Głębokość macicy: 10. Kosmówka: pozytywna. Ubytek krwi: znaczny. Płód: pozytywny”. Dalej nie doczytałam. Podarłam kartkę na strzępy, podniosłam się z ławki i patrząc przed siebie, upuściłam kawałki papieru na podłogę. Nie czekałam na reakcję personelu. Bez słowa włożyłam majtki i skarpetki, zmieniłam sandały na filcowe buty i opuściłam gabinet zabiegowy, trzymając się ściany.

3

Ciepła woda spływała mi po włosach i obmywała ciało aż po pięty. Nacierałam się kostką mydła, zerkając co rusz na wskaźnik poziomu wody, żeby sprawdzić, ile mi jeszcze zostało. W publicznej łaźni dla kobiet są kabiny z drzwiczkami, spod których widać nogi, a wzdłuż ściany biegnie cementowa półka, gdzie kładzie się rzeczy, żeby nie zamokły.

Za sprawą, jak sądzę, swojej budowy Chinki potrzebują miesiąca na odzyskanie sił po porodzie. Przeważnie większość czasu spędzają w łóżku i dostają bardzo pożywne potrawy. Postępowanie po poronieniu, czy to samoistnym, czy sztucznym, jest podobne; kobieta owija głowę chustką albo nosi ciepłą czapkę, bo przeciągi mogą powodować migreny. Do mycia zębów i płukania ust przez cały miesiąc używa wyłącznie ciepłej wody i nie je niczego zimnego ani surowego, ażeby uniknąć problemów z zębami i dziąsłami. Jeżeli podnosi ciężkie przedmioty, musi się liczyć z bólami w krzyżu i stanami zapalnymi nóg. No i nie wolno jej się w tym czasie kąpać.

Jednak ja nie mogłam sobie pozwolić na przestrzeganie tych zasad i po paru dniach wyszłam z domu, pierwsze kroki kierując do publicznej łaźni.

Nigdy dotąd nie wydałam pieniędzy na prysznic. Kąpiel sprawiła mi tyle samo radości, co przyjmowanie dzień w dzień pożywnego jedzenia z rąk ukochanej osoby. Nie potrafię znaleźć słów, aby opisać spokój, jaki ogarnął mój skołatany umysł; woda spływała po ciele, które wydało mi się piękne, mimo że byłam chuda jak szczapa. Od dawna nie dotykałam własnego ciała, a szczególnie brzucha, któremu nie było dane urosnąć i w którym nic już nie zostało. Przygniatało mnie uczucie pustki.

Podobno mężczyźni kapią się w dużym wspólnym basenie. Dla kobiet przeznaczono dwadzieścia kabin. Kąpielowa, grubaska w podkoszulku i szortach, przez cały czas przechadzała się w kaloszach po oślizgłym korytarzu. Jeżeli zauważyła, że ktoś zbyt długo bierze prysznic, nakazywała opuścić kabinę i włożyć ubranie, bo pod łaźnią zawsze stał tłum kobiet czekających na swoją kolej. Klientkom nie wolno było regulować temperatury wody, bo to należało do zadań kąpielowej. Pod drzwiczkami kabin widniał tylko rząd kobiecych nóg; jedne były zgrabne, inne nie.

W tamtych dniach biegałam do łaźni publicznej, kiedy tylko miałam pieniądze, i czekałam w kolejce, ze zmianą ubrania pod pachą. Woda, spływając po moim ciele, zdawała się zmywać wszystkie złe wspomnienia, które wpadały do odpływu, niesione aż do Jangcy.

4

Latem tamtego roku zdecydowałam się przystąpić do egzaminów wstępnych na uczelnię. Nie byłam przygotowana, ale co tam, postanowiłam zaryzykować. Naturalnie nie zdałam, udało mi się odpowiedzieć zaledwie na mniej więcej połowę pytań w ostatnich dwóch testach. Beznadziejna sprawa, widać było zapisane, że moja noga nigdy nie postanie w sali wykładowej uczelni.

Po oblanym egzaminie zostałam skierowana do dwuletniej szkoły zawodowej przygotowującej do pracy w charakterze pomocnicy księgowej, co w Chinach było zajęciem tylko nieco lepiej płatnym od pracy fizycznej. Szkoła mieściła się w małym miasteczku na północ od rzeki Cialing. Powinnam tam jechać czy nie? Teraz, kiedy zakosztowałam wolności, nie bardzo podobał mi się pomysł, aby przywiązać się do wyznaczonego zawodu, ale z drugiej strony po dwóch latach nauki miałabym pracę za trzydzieści juanów miesięcznie i przynajmniej jako tako zapewniony byt.

Podjęłam decyzję i zgłosiłam się do szkoły dwa tygodnie po rozpoczęciu zajęć.

Dwa lata szybko minęły. Jeden raz, tuż przed chińskim Nowym Rokiem, dostałam list z domu. W środku były pieniądze na podróż. Matka dołączyła krótki liścik, pierwszy, jaki kiedykolwiek do mnie napisała: „Mała Szóstko, przyjedź do domu na Nowy Rok”. I nic więcej. Parę niestarannych znaków, a w dodatku ideogram „domu” błędnie namalowany. Pieniądze zatrzymałam, ale nie pojechałam ani nie odpowiedziałam na list.

Po skończeniu szkoły dostałam skierowanie do pracy. W pokoju, który dzieliłam z dwiema dziewczynami, spałam na wąskiej pryczy. Starałam się przebywać jak najwięcej poza miejscem pracy, brałam doraźne zlecenia, chodziłam na posyłki. W końcu złożyłam podanie o urlop na podreperowanie zdrowia w domu. Wyjechałam i samotnie włóczyłam się po kraju; najpierw skierowałam się na północ i dotarłam aż do Szenjang i Tantung, nad granicą z Koreą, stamtąd ruszyłam na południe, odwiedziłam wyspę Hainan i tereny sąsiadujące z Wietnamem, a potem przemieszczałam się wzdłuż biegu Jangcy na wschód, zatrzymując się po drodze w każdym większym mieście. Jechałam, gdzie oczy poniosą, wiodąc życie trampa.

Z rzadka korespondowałam z Drugą Siostrą. W jednym z listów doniosła mi, że Dehua nie żyje. Obudził się w nocy z bólem brzucha i wysoką gorączką. Zabrano go do szpitala i zoperowano na wyrostek. Kiedy otworzono brzuch, okazało się, że ma ostre zapalenie otrzewnej, a operacja przypieczętowała jego los. Nacierpiał się przed śmiercią.

Listy od Drugiej Siostry napawały mnie lękiem, bo były w nich same złe wiadomości. Napisała, że Duża Siostra wróciła do miasta i zamieszkała z wysokim mężczyzną, z którym ją kiedyś widziałam. Ale przedtem między nią a jej mężem doszło do potwornej kłótni, podczas której oboje chwycili za noże. Córka, śmiertelnie przerażona, próbując ich rozdzielić, została zraniona w policzek. Siostra płakała przez wiele dni, po czym załamała się nerwowo. Wtedy mąż podał ją do sądu, oskarżając o wywołanie awantury, która doprowadziła do oszpecenia córki. Dużą Siostrę skazano na dwa miesiące więzienia. Przez ten czas zdążyła się otrząsnąć i opuściła więzienie w typowym dla siebie bojowym nastroju. Trzeciemu Bratu urodziła się córeczka, a Piąty Brat ożenił się z chłopką.

„Dwa dni temu zmarła Ciocia Czang, a wszystko przez tego jej męża brutala – pisała Druga Siostra. – Pamiętasz ją, prawda? To ta była prostytutka”.

Oczywiście, że ją pamiętałam. Druga Siostra ani razu nie zapytała, co robię, i rzadko wspominała o matce i ojcu. Nie musiała. Nie chciałam nic o nich wiedzieć, ale w snach zawsze powracałam do Siedliska Numer Sześć, do tamtego domu na wąskiej uliczce przy alei Strumienia Kotów.

Próg dzielący sień od podwórka zapewne dawno zmurszał. Podwórze porósł mech, a pranie, tak jak zawsze, suszyło się pod okapami po obu stronach. Z podwórza widać było zaciągnięte niebo, ale zarwał się dach nad dużą kuchnią i powstały dwie dziury – nad płytami i nad niszą, w której kiedyś stało kamienne Bóstwo Kuchni. Płyty, zasypane potrzaskanymi dachówkami, cegłami i cementem, nie nadawały się do użytku, ale za to doprowadzono do siedliska bieżącą wodę, więc nie trzeba jej było nosić wiadrami. Wśród sąsiadów pojawiło się wiele nowych twarzy. Kto tylko mógł, ten się wyprowadzał. Ci, których nie było na to stać, zostawali ł patrzyli, jak ich dzieci dorastają, pobierają się i chowają własne potomstwo. Starzy mieszkańcy i ci biedacy, którzy nie mogli sobie pozwolić na lepsze lokum, nadal stanowili grupę trzynastu rodzin.

Moja rodzina zaczęła gotować posiłki na piecyku na węgiel drzewny, ustawionym w sieni. Łysy Czeng, mieszkający dokładnie naprzeciw nas, podlewał ziemię w doniczce i przesiadywał nad nią, mrucząc mantry, aby przekazać swoją energię qi paru pędom czosnku. Zdradził ojcu, że kwiatostany, które się na nich pojawią, zapewnią mu długowieczność.

Na poddaszu nadal stały dwa łóżka, ale zniknęła dzieląca je zasłonka. Jedno łóżko, przykryte słomianą matą, najwyraźniej nie było używane. Na drugim, nakrytym czystym prześcieradłem, ojciec trzymał buteleczki z lekarstwami i radio tranzystorowe. Potrzebował spokoju, nie odpowiadało mu wieczne zamieszanie w siedlisku, nic więc dziwnego, że przeniósł się na poddasze. Na małym stoliku dosuniętym do łóżka stała filiżanka. Ale nigdzie nie było śladu tytoniu. Czyżby ojciec zerwał ze swym wieloletnim nałogiem?

Czwarta Siostra ponownie wyszła za mąż i zamieszkała u teściów. Jej nowy mąż również był robotnikiem budowlanym.

Wszystkie drzwi domów na bocznych uliczkach przy alei Strumienia Kotów stoją szeroko otwarte przez cały dzień i jeżeli do kogoś przychodzą goście, sąsiedzi gromadzą się przed wejściem, by cieszyć się odmianą w swym monotonnym życiu. Jedynym powodem, dla którego zamyka się drzwi przed wścibskimi sąsiadami, jest nieco lepszy niż zwykle posiłek, ale po zakończeniu jedzenia ponownie się je otwiera.

Kiedy pada, na podwórka wystawia się szafliki i wiadra, aby nałapać deszczówki, której potem używa się do prania i mycia mebli, a na koniec płucze się w niej brudne, przepocone buty i plastikowe sandały.

Rzeka pozostała niezmieniona, podobnie jak pływające po niej statki, wzgórza wzdłuż brzegów i ludzie o twarzach, które wyglądają jak pokryte pleśnią. Nowe pokolenie robotników zastąpiło stare i życie toczy się niezmienionym trybem.

Wewnętrzny głos mi podpowiadał: odetnij się od przeszłości. Spędzałam całe dnie z nosem w książkach, najrozmaitszych książkach, albo pisałam wiersze i opowiadania. Te przyzwoite wysyłałam do czasopism, utrzymując się z niewielkich sum, które za nie dostawałam, „nieodpowiednie” chowałam, by nikt poza mną nie mógł ich przeczytać. Większość moich utworów była niewiele warta, więc je po prostu wyrzucałam.

Przez pewien okres znajdywałam przyjemność w paleniu tanich papierosów i piciu byle jakich alkoholi. W połowie lat osiemdziesiątych poeci i pisarze drugiego obiegu zaczęli się pojawiać na całym południu. Wędrowali z miasta do miasta, nigdzie nie zagrzewając miejsca. Trzymałam się z nimi, próbując wszystkiego, co nowe, poczynając od literatury, a kończąc na stylu życia. W torebce albo w kieszeni spodni nosiłam prezerwatywy, nawet gdy ich nie potrzebowałam, bo sam fakt, że je mam, uświadamiał mi wszechobecność seksu. W moich oczach miłość była mirażem, a małżeństwo i rodzenie dzieci żartem. Postanowiłam nie iść w ślady większości kobiet. Wlewałam w siebie alkohol, jakby to była woda, i chociaż rzadko uderzał mi do głowy, udawałam pijaną w sztok i celowo upijałam innych; nawet mężczyznom zdarzało się przy mnie lądować pod stołem.

Większość koleżanek poznawałam na prywatkach, gdzie tańczyło się wolne tańce. Obcinałyśmy sobie nawzajem włosy i robiłyśmy zwariowane fryzury, zakazane w salonach fryzjerskich. Ubierałyśmy się bardzo prosto, po chłopięcemu, a latem często nosiłyśmy spódnice na gołe ciało i chodziłyśmy z jednej prywatki na drugą, zarówno do domów naszych przyjaciół, jak i ludzi zupełnie mam nieznanych. Żeby zapewnić sobie spokój i bezpieczeństwo, organizatorzy takich imprez zamykali drzwi na klucz, zaciągali zasłony i gasili światła. Miałam szczęście, że nigdy nie wsadzono mnie do aresztu. Od czasu do czasu policjanci robili naloty na mieszkania, ale przeważnie udawało im się złapać i zamknąć zaledwie parę osób, bo większość zawsze zdążyła uciec przez okna lub tylnym wyjściem. Prędzej czy później znowu trafialiśmy na siebie w tym lub innym mieście.

Cała podziemna awangarda chińska lat osiemdziesiątych oszalała na punkcie zachodniej muzyki. Wybierało się partnera, zarzucało mu ramiona na szyję i kołysząc się w rytmie jakiejś obco brzmiącej piosenki, zapominało na jakiś czas o beznadziei i szykanach. W takich chwilach nawet mnie ponosiła wyobraźnia i wierzyłam, że wreszcie jestem szczęśliwa.

Gdy liryczne tony zastępowała muzyka disco, odpychałam partnera i wpadałam w dziki taneczny trans, nieomal ryjąc podłogę obcasami, jakby kluczem do przetrwania w moim życiu waga-bundy była konieczność wytrząśnięta z siebie całego szaleństwa aż do utraty tchu. Moja twarz szybko straciła młodzieńczy wygląd i blask. Dzięki ulotnym przyjemnościom mogłam się śmiać, ale nie potrafiłam uronić jednej łzy ani nad sobą, ani nad nikim innym.

Którejś nocy wypiłam więcej niż kiedykolwiek przedtem. Alkohol palił mi wnętrzności. Przytłaczało ciasne, przepełnione pomieszczenie. Muzykę mogłam znieść, lecz dusiłam się w gęstym od dymu powietrzu, więc przepychając się pomiędzy splecionymi w tańcu parami, wyszłam na dwór, a za mną podążyła koleżanka, zaniepokojona moim stanem. W słabym świetle latarni opustoszała ulica wyglądała jak śmietnik Chciałam zostać sama, czułam obrzydzenie do ludzi i do siebie samej. Uciekłam, gubiąc koleżankę.

Ruszyłam aleją. Przetoczył się wózek śmieciarza, rozległy się dzwonki ulicznej polewaczki. Zdążyłam przejść parę kroków, przytrzymując się muru, gdy zebrało mi się na wymioty. Z ust chlusnął strumień z gorzkimi drobinami niestrawionego jedzenia. Kiedy wreszcie torsje ustały i mogłam złapać oddech, wyciągnęłam z kieszeni kawałek papieru, aby otrzeć usta. Zobaczyłam odbity na powielaczu wiersz z podziemnego czasopisma.

Zanim spadło nieszczęście, wszyscy byliśmy dziećmi,

Dopiero później nauczyliśmy się o tym mówić –

Krzyk uwiązł w gardle jak rybia ość.

Gnom drży od dudnienia naszych młotów,

Rozgrzebujemy gruzy w poszukiwaniu nieistniejących uszu

I skandujemy podziękowania, lecz już nikt ich nie słyszy.

Dopiero kiedy przeminęło, poczuliśmy strach

Przed ranami, które nie krwawią; pojawiają się nowe kwestie do

Jeszcze jednej sceny ucieczki, odgrywanej

W kręgu migotliwych świateł. Gdybyśmy wiedzieli, jak przetrwaliśmy,

Jakim cudem, przestalibyśmy krzyczeć i bez ociągania

Wrócili do chwili, gdy spadło nieszczęście.

Chociaż nadal żołądek podchodził mi do gardła, poczułam się znacznie lepiej. Ten wiersz musiał zostać stworzony z myślą o mnie, bo wiele razy uciekałam przed nieszczęściem. Napisał go ktoś nazwiskiem Czao. Pomyślałam, że być może los nas jakoś ze sobą zetknie, że spotkam go albo kogoś mu podobnego, kogoś, kto potrafi zrozumieć, co czuję. Mogłabym zostać oddaną przyjaciółką tego człowieka, a może nawet się w nim zakochać. Płomień miłości miałby szansę zapłonąć w moim sercu po raz drugi. A wtedy, być może, moje własne pisanie zaspokoiłoby głód, który noszę w duszy od dnia narodzin.

Загрузка...