III

1

Kiedy matka zjawiała się w domu, na obiad, oprócz miseczki zupy z kwaszonej kapusty, była fasolka mung.

Umyłam podłogę na górze, a właściwie zwilżyłam ją po to, aby ochłodzić maleńkie pomieszczenie. Na poddaszu mieściły się dwie wąskie prycze i stołeczek, który ustawiałam pod lampą, kiedy odrabiałam lekcje. Jeżeli zapomniałam go potem usunąć, co mi się często zdarzało, wchodzący na górę musieli lawirować w wąskim przejściu. W podłodze, między dwiema warstwami cienkich desek, harcowały szczury. Mocno wyżymałam ścierkę, ażeby woda nie przeciekła przez szpary do pokoju na dole. Przez świetlik w dachu nie wpadał najlżejszy powiew wiatru, byłam lepka od potu, mimo że dopiero co się wykąpałam.

– Mała Szóstko, chodź na obiad! – krzyknęła Czwarta Siostra, stając pod schodami.

Wyszłam na podest, z wiadrem i ścierką, po czym spojrzałam w dół. Jedzenie w jej miseczce miało zielony kolor i pachniało zachęcająco. Siostra bardzo zmizerniała na twarzy, być może dlatego, że pracując na budowie, przebywała na dworze w spiekotę i w ulewne deszcze. Policzki miała ogorzałe jak chłopka. Czwarta Siostra była znacznie ładniejsza niż ja, miała smukła figurę, a mierząc prawie metr sześćdziesiąt, przewyższała mnie wzrostem o całe trzy centymetry. Niestety, podobnie jak pozostałe dziewczęta w naszej rodzinie, miała krzywe zęby.

– A nie słuchałyście, jak mówiłam, żeby nie jeść marynowanej rzepy, kiedy rosły wam stałe zęby – wypominała nam matka.

Gdy stawiałam na stole miseczkę z ryżem, aby zasiąść do posiłku wraz z ojcem i matką, do pokoju wszedł cicho Piąty Brat i umył ręce nad miską na stojaku przy drzwiach. Ramiona miał wąskie i spadziste jak u dziewczyny, włosy cienkie, a rysy delikatne. Górną wargę szpeciła mu gruba blizna. Urodził się z zajęczą wargą i kiedy jadł, przykro było na niego patrzeć. Matkę bardzo smuciło jego kalectwo i obwiniała o nie ojca, twierdząc, że rąbał podpałkę na progu, kiedy była w ciąży z Piątym Bratem, a gdy poprosiła, żeby przestał, rzucił się do pracy z jeszcze większą energią, co niezaprzeczalnie musiało doprowadzić do nieszczęścia.

Kiedy Piąty Brat miał sześć miesięcy, miejscowy lekarz zopero-wał mu wargę, ale zabieg nie udał się od początku do końca; lekarz użył za grubej igły i zbyt szorstkiej nici, poza tym niestarannie wyciągnął szwy, co spowodowało infekcję i doprowadziło do powstania odrażającej blizny pośrodku górnej wargi.

Brat miał dwadzieścia dwa lata, dzieliła nas różnica czterech lat, jednak na pierwszy rzut oka mógł sprawiać wrażenie młodszego ode mnie. O ile nie musiał, nigdy się nie odzywał, więc pod tym względem prześcignął nawet ojca; prawdopodobnie obawiał się, że mówiąc, ściąga uwagę na swoje okaleczone usta. Piąty Brat był spawaczem w stoczni; ilekroć mógł, przeprawiał się przez rzekę promem, żeby uniknąć dwuipółgodzinnego marszu z domu do pracy i z powrotem.

Nasza piątka jadła przy stole w mdłym świetle lampy.

Większość sąsiadów wolała spożywać posiłki na dworze przed wejściem do zabudowań, na ziemi lub na kamiennych stopniach; jak w jednej wielkiej rodzinie sięgali po jedzenie do wszystkich misek. Jednak przy najmniejszym zadrażnieniu sypały się przekleństwa, uniesione pałeczki niebezpiecznie celowały w twarz oszusta i jeśli atmosfera stawała się gorąca, miski lądowały na głowie delikwenta, a papka z ryżu wymieszana z lepką krwią spływała mu po twarzy.

Nie widzieliśmy powodu, aby przy naszych skąpych racjach zasiadać do stołu. Ale rodzice nie pozwalali nam jeść biegając, i to wcale nie dlatego, że przywiązywali wagę do dobrych manier; po prostu nie chcieli, abyśmy zanadto zbliżali się do sąsiadów. Wszyscy patrzyli na nas z góry, więc rodzice woleli trzymać się domu. My, dzieciaki, mogliśmy co najwyżej stać w sieni czy na podwórku, podczas gdy inne dzieci obsiadały kamienne stopnie albo przechadzały się po ulicy, albo nawet schodziły na brzeg rzeki, z miseczką w dłoni.

Piąty Brat napełnił swoją miskę i usiadł na ratanowym stołku przy drzwiach. Matka spojrzała prosto na mnie. Zdążyłam zauważyć, że jest niezadowolona, zanim jeszcze oznajmiła, iż ci z biura chcą, aby z powodu słabego zdrowia przeszła na emeryturę dwa lata wcześniej, czyli w wieku pięćdziesięciu trzech lat. Jeżeli ich posłucha i zostanie w domu, będzie dostawać miesięcznie małą emeryturę. Wszystkie pałeczki zastygły w powietrzu. Zapytałam, ile to będzie.

– Niecałe dwadzieścia dwa juany. Ponieważ nikt nie zareagował, ciągnęła dalej:

– Kiedyś dwadzieścia dwa juany mogłyby wystarczyć, ale nie teraz. Nawet jeżeli dotrwam w pracy do podwyżki emerytury i zaharuję się na śmierć, to i tak będzie za mało. Pomyśl tylko, Mała Szóstko, ten kurs przygotowawczy do egzaminu na wyższe studia pochłania dwadzieścia juanów miesięcznie. I co dobrego z tego przyjdzie? Nie mamy pieniędzy ani powiązań. Nie stać nas na trzymanie cię w szkole.

lemat pieniędzy i emerytury podjęła również poprzedniej niedzieli, twierdząc, że nie ma sensu, abym szła na studia. Jednak tym razem czułam, że mówi poważnie. Chciała, żebym pracowała i przynosiła pieniądze do domu. Płacenie za naukę to wyrzucanie pieniędzy w błoto, no i w żadnym wypadku nie mogą mnie utrzymywać przez następne cztery lata. Poza tym dyplom ukończenia studiów bez odpowiednich dojść oznacza, że będę musiała „oddać swe usługi na potrzeby Partii”, czyli zostanę wysłana diabli wiedzą gdzie. Choć byliśmy robotniczą rodziną w kraju, w którym podobno rządzi klasa robotnicza, jakoś nigdy nie przypadła nam chociaż cząsteczka tej władzy, mimo że wszystkie dzieci w rodzinie, naturalnie oprócz mnie, pracowały fizycznie. Ponieważ jednak nie wyznaczono ich do najgorszej roboty, czyli kopania piasku nad rzeką, który można było sprzedawać za marne feny, nasza sytuacja ani trochę się nie poprawiała od dnia, kiedy przyszłam na świat. Innym rodzinom w sąsiedztwie powiodło się na tyle, by mogły się wyprowadzić z siedliska, nie oglądając się na nas.

Matka powiedziała, że nie mam pojęcia, jak trudno być rodzicami, jak trzeba sobie urabiać ręce po łokcie dla dzieci, i dodała, że gdyby w domu było trochę dostatniej, ojciec nie byłby dzisiaj na wpół niewidomy. Jeśli mieliby dodatkowe pieniądze, a lekarze w Czungcing nie potrafiliby mu pomóc, mógłby jechać na leczenie do Szanghaju czy Pekinu.

Już jako mała dziewczynka obiecałam sobie, że zrobię wszystko co w mojej mocy, będę gotowa na każde poświęcenie, żeby tylko dopomóc ojcu odzyskać wzrok. Ale teraz żadne słowa nie chciały mi przejść przez usta.

Matka odwróciła spojrzenie, a mnie myśli galopowały w głowie. Z miski przed nami zniknęła prawie cała zupa, na dnie została sama kwaśna kapusta. Matka dała ojcu dokładkę.

– Nie chcę więcej – odezwał się. – Już się najadłem. Jeżeli Mała Szóstka chce się uczyć, to jej pozwól. Sama mówiłaś, że ludzie będą ją lepiej traktować, jeśli zdobędzie wykształcenie. – Ojciec nie był zbyt dobrym mówcą, ale tym zdaniem utrafił w samo sedno.

– Zatrzymaj swoje opinie dla siebie. – Tym razem matka nie zamierzała ustąpić.

Wstałam od stołu i głośno odstawiwszy miseczkę na ryż, rozgniewana poszłam na górę.

2

Nie radziłam sobie, gdy mnie raniono, bo nie potrafiłam odpłacić tym samym. Konsekwencją ustępstw była silna reakcja emocjonalna. Najpierw godzinami nie odzywałam się słowem; po prostu siedziałam ze wzrokiem wbitym w ścianę albo zaszywałam się gdzieś, gdzie nikt nie mógł mnie znaleźć, i wyobrażałam sobie, że jestem odcięta od świata. Potem żal nad samą sobą przemieniał się we wściekły gniew i marzyłam o zemście: o morderstwie, podpaleniu, najokrutniejszej zbrodni, czymkolwiek, nawet o samobójstwie. Pragnęłam, aby moją rodzinę do końca życia zadręczały wyrzuty sumienia, a ja nie kiwnęłabym nawet palcem, ażeby ulżyć jej cierpieniu. Czułam już bezmiar smutku, jaki stałby się udziałem rodziców i rodzeństwa.

Po chwili te myśli wywoływały fizyczny ból, całe moje wnętrze zdawało się eksplodować; wrząca krew napływała mi do żołądka, zalewała przełyk, dławiłam się, a z zaciśniętego gardła wydobywała się odrobina piany o zapachu krwi. Czasami odczuwałam potworny ból jelit, jakby kiszki skręcały mi się w węzły, których żaden lekarz na świecie nie potrafiłby rozsupłać, i zamierzały jednym z końców wyrzucić całą treść. W ustach miałam kwaśny, przykry zapach, który bił z żołądka. Biegłam wówczas, ogarnięta paniką, do małej szafeczki, gdzie ojciec trzymał takie cudowne specyfiki, jak złoty eliksir z kory cynamonu, kamień żołądkowy służący za odtrutkę czy esencję z forsycji.

Ojciec pytał, co się ze mną dzieje, a ja odpowiadałam, że coś mi zalega w żołądku. Patrzył wtedy na mnie z niepokojem i pomagał wybrać środek, który najlepiej ugasi wewnętrzny ogień, uśmierzy pieczenie i zneutralizuje kwasy. Odchodziłam, gdy tylko wręczył mi lekarstwo, bo nie miałam ochoty wyjaśniać, dlaczego znowu boli mnie żołądek.

Po jakimś czasie ojciec wspinał się na poddasze, żeby sprawdzić, czy lepiej się czuję.

Nie przejmuj się tym, często powtarzał, taka się urodziłaś. I tak miałaś szczęście, że przyszłaś na świat pod koniec klęski głodu. Ale nawet wtedy trudno było zdobyć jedzenie. Twój żołądek wyrównuje rachunki za niedożywienie w łonie matki. Nie masz pojęcia, przez co musieliśmy przejść, żeby uchronić twoją matkę, a co za tym idzie, również i ciebie, od śmierci głodowej.

Wyliczyłam, że matka zaszła ze mną w ciążę w zimie 1961 roku, czyli ostatniej ponurej zimy trzyletniego wielkiego głodu. Nawet w Syczuanie, najbogatszej rolniczej prowincji kraju, którą często nazywano Niebiańskim Spichlerzem, zmarło co najmniej siedem milionów ludzi, co oznacza, że co czwarta ofiara klęski głodu w kraju pochodziła z tego regionu. Większość ludzi pomarła w śnieżne zimy 1959, 1960 oraz 1961 roku, a także wiosną roku 1962, kiedy to „zielone się nie zażółciło”.

Zawsze intrygowała mnie owa tragiczna klęska głodu, jakby moje życie w jakiś mistyczny sposób było z nią powiązane i czyniło mnie inną od pozostałych ludzi: wydawało mi się, że to właśnie ona ponosi winę za moje słabe zdrowie i melancholijne usposobienie, które nie należały ani do mego poprzedniego życia, ani do obecnego, lecz jedynie wbiły się klinem w długi, cienki wiszący most, który je łączył. Kiedy wkroczyłam na ten most, jakiś zły wiatr zmienił mnie w coś, co nie do końca było człowiekiem.

Pewnego razu spytałam nauczyciela historii o klęskę głodu, która zakończyła się po moim przyjściu na świat. Pobladł i odwrócił wzrok. Przestraszona zapytałam, co mu się stało. Zamiast odpowiedzieć, zerwał się z krzesła, podbiegł do okna i stojąc tam, szarpał obiema rękami włosy, próbując się uspokoić.

– Nie ufaj własnemu ciału – wymamrotał. – i nie wierz swoim kościom. Wrzuć kamienie do żołądka, a kiedy gorący popiół zacznie syczeć, ochronimy cię przed niebezpiecznymi siłami raju.

Byłam w szoku, bardziej wstrząsnęły mną jego dziwne słowa niż świadomość, że zmarły wtedy dziesiątki milionów ludzi.

Kiedy po długim czasie odzyskał równowagę, dowiedziałam się, że to właśnie wtedy uznano go za publicznego wroga Partii Komunistycznej. Wszystko zaczęło się od listu, który wysłał do Rządu Centralnego. Opisał w nim cierpienia ludności Syczuanu spowodowane rosnącym głodem. Nie miał wtedy nawet dwudziestu lat, mnie jeszcze w ogóle nie było na świecie. List odesłano do lokalnych organów bezpieczeństwa, które natychmiast przypięły mu łatkę „prawicowego oportunisty” i wsadziły go do więzienia. A przecież w swoim liście napisał jedynie, że za głód są odpowiedzialni partyjni funkcjonariusze, których interesuje wyłącznie własna kariera i dlatego przypochlebiają się swoim zwierzchnikom, w ogóle nie dbając o ludzi. Od lat przesyłają lukrowane raporty o rekordowych zbiorach i żaden z nich nie czuje się odpowiedzialny za choćby jeden zgon.

Strach i czasowa amnezja sprawiły, że większość Chińczyków nie poruszała tych tematów. Z wielką skwapliwością okazywali wielkoduszność i pobłażliwość.


Jedynie cienka warstwa skóry na brzuchu mojej matki dzieliła mnie od głodu. Przez dwa lata poprzedzające moje narodziny matka głodowała, aby wykarmić pięcioro dzieci. Miesięczna racja żywnościowa w naszym mieście wynosiła trzynaście kilo ziarna na dorosłą osobę, z czego jeden kilogram odejmowano jako „dobrowolną” darowiznę dla Rządu Centralnego, następne kilo szło dla władz prowincji, kolejne do władz miejskich, a jeszcze jedno do zakładu pracy, co oznaczało, że tak naprawdę pozostawało dziewięć kilogramów ziarna na głowę, przy czym tylko trzy stanowił ryż, a resztę kukurydza, soja i grubo mielona mąka pszenna. Wcześniej mieszkańcy Syczuanu nie znali głodu. Klęski głodu przytrafiały się ludziom w północnym biegu Żółtej Rzeki i rzeki Huaj-ho, gdzie woda w dużym stopniu wypłukała żółtoziem. Na żyznych terenach nad rzekami Jangcy i Cialing zboże rosło jak włosy na głowach młodych ludzi: szybko i bujnie.

Cała piątka dzieci w naszej rodzinie była w okresie gwałtownego wzrostu, kiedy wiecznie brakowało jedzenia. Jeśli jesteś głodny, nie ma problemu; idziesz i kupujesz drogi płaski placek po dwa ju-any za sztukę, czyli za równowartość dwóch robotniczych dniówek. Nawet gdy oszczędzasz każdego fena z miesięcznych wydatków na te placki, na każde z dzieci przypada nie więcej niż połowa. Tylko w święta, nie chcąc, aby te dni przeszły niezauważone, rodzice kupowali taki placek i dawali każdemu z nas po kawałeczku.

Co parę dni w okolicy zjawiała się policja i zabierała w kajdankach któregoś z sąsiadów, oskarżonego o kradzież w państwowych spichrzach. Wyrok opiewał dziesięć lat albo i więcej. Ludzie padali jak muchy, ale spichrze musiały być pełne na wypadek nieustannie grożącej nam wojny z sowieckimi rewizjonistami lub amerykańskimi imperialistami.

Nie przesadzę, jeśli powiem, że na samej tylko alei Strumienia Kotów jakieś siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt procent rodzin obwiniono o drobne kradzieże i inne przestępstwa. Podczas tej nieustannej walki o napełnienie żołądka mało kto mógł uderzyć się w piersi i powiedzieć: „Jesteśmy czyści jak łza”. Na przykład w jednej rodzinie z naszego siedliska trzech z czterech synów odsiedziało wyroki. Po kolei szli do więzienia, a całą ich winą było pragnienie ratowania bliskich przed śmiercią głodową.

Zieleninę także wydzielano po kilkanaście dekagramów na dzień, wliczając do racji zewnętrzne liście kapusty, by ludzie się o nie bili. Racjonowano nawet wytłoki z soi, pozostałość po produkcji tofu. Z miazgi orzeszków ziemnych, z których wcześniej wyciśnięto olej, formowano duże placki; ten przysmak można było zdobyć jedynie dzięki znajomościom. Jedyną jadalną rzeczą, jaką pozwalano ludziom zbierać bezkarnie, były liście i młoda kora wiązów, którą potem mełli na papkę. W ciągu tych trzech lat wyginęły ogromne ilości syczuańskich drzew; umierały, całkowicie odarte z kory. Dzieci, zaopatrzone w bambusowe koszyki czy plecaki, wyzbierały do czysta źdźbła trawy i grzyby rosnące na zboczach gór; szpitale nie były w stanie pomieścić maluchów zatrutych niejadalnymi grzybami.

Moja najstarsza siostra zabierała pozostałe dzieci do pobliskiej wsi na poszukiwanie dzikiej cebuli, którą trudno było odróżnić od zwykłych chwastów. Kazała im przeszukiwać wysokie trawy, a sama szła na pola podkradać warzywa. Lecz wieśniacy czujnie strzegli swych żałosnych zbiorów i kiedy ją wytropili, przeganiali kijami. Czasami jednak udawało się jej wrócić z kilkoma mizernymi łodyżkami.

Trzeci Brat odmówił udziału w wyprawach po dziko rosnące warzywa, bo unikał kontaktu z rówieśnikami gorączkowo przeszukującymi zbocza gór i pola wieśniaków. Nie dołączył też do ludzi, którzy próbowali szczęścia z wędką na nabrzeżu. Dla niego rzeka była źródłem pożywienia. Nie przerażała go nawet najzimniejsza woda, kiedy dostrzegł w niej coś, co wydawało się jadalne. Skakał po obierki z warzyw, wodorosty, skórki od melona, cokolwiek się nadarzyło. Był wytrwałym pływakiem, nic nie było go w stanie powstrzymać, kiedy zmierzał do celu. Pochwyciwszy zdobycz, wracał na brzeg i zanosił ją do domu, a matka to myła, okrawała ze zgnilizny i wrzucała do woku. Zdarzało mu się wyłowić znoszony plastikowy sandał; szedł wtedy do punktu skupu materiałów wtórnych i sprzedawał go za parę fenów.

Lecz nie zawsze sprzyjało mu szczęście. Przeważnie woda niosła jedynie muł i wtedy zjawiał się w domu z pustymi rękami ku złośliwej satysfakcji Dużej Siostry. Ale i tak miał więcej szczęścia od innych dzieci, które nigdy nie powróciły z wypraw po jedzenie. Woda spływająca ze śnieżnych szczytów Cinghaj sprawiała, że rzeka przez cały niemal rok była lodowata, i jeżeli pływaka złapał skurcz, dotarcie do brzegu graniczyło z cudem, bo prędzej czy później wciągał go wir. Osłabione z głodu wyrostki nie miały szans.

Naturalnie ten, komu udało się przynieść do domu jedzenie, dostawał podczas posiłku największą porcję. Pewnego razu Trzeci Brat wrócił z kilkoma liśćmi rzepy, chodził po domu dumny jak paw, a kiedy nadeszła pora jedzenia, dosłownie rozpierała go radość.

Każde dziecko siedziało ze wzrokiem wbitym w miseczkę, bojąc się, że dostanie o kęs mniej, niż mu się należało. Czasem któreś usiłowało zagarnąć nieco więcej strawy, przez co wybuchały piekielne awantury, a nawet bójki. Moja najstarsza siostra, największa z gromadki, zawsze wychodziła z nich zwycięsko. Zdarzało się, że ojciec wracał z łodzi w trakcie takiej kłótni i wtedy kładł jej kres za pomocą bambusowego kija. Miał do tego prawo, bo jadł najmniej ze wszystkich.

3

W miejskim ogrodzie zoologicznym trzymano południowochińskiego tygrysa, niezwykle rzadkie i drogie zwierzę, należące do jednego z najbardziej zagrożonych gatunków na świecie. Dozorcy kazano go karmić żywą zwierzyną. Dookoła głodowali ludzie, lecz skoro w całej prowincji był tylko jeden taki tygrys, jemu należało się pierwszeństwo, podobnie jak kadrze politycznej wyższego szczebla przysługiwało pierwszeństwo przed średnią, i tak dalej, i tak dalej, aż do samego dołu drabiny społecznej. Opiekun tygrysa, drobny, przygarbiony mężczyzna, bardzo polubił drapieżnika. Był jedynym człowiekiem, któremu zwierzę pozwalało się do siebie zbliżyć. Gdy w razie choroby zastępował go czasowo jakiś inny dozorca, to musiał przerzucać jedzenie przez wysoki płot, aby uniknąć ataku. Czasem ludzi przerażało agresywne zachowanie tygrysa, kiedy właściwy opiekun zbliżał się do klatki; ale on wiedział, że jego pupilek tylko udaje, okazując w ten sposób przywiązanie. Dozorca był wzorowym pracownikiem zoo.

Nadeszła klęska głodu i opiekun tygrysa cierpiał tak samo jak wszyscy. Udało mu się jakoś przetrwać pierwszy rok, ale w drugim zaczął podbierać z tygodniowej racji tygrysa po jednym króliku, którego zabijał, gotował i zjadał. Gdy pewnego dnia tygrys rozszarpał dozorcę na kawałki, ludzie uznali, że uczynił to nie z głodu, ale ponieważ poczuł od niego zapach króliczego mięsa. Jednak to nie wyjaśnia, dlaczego, zjadając dozorcę, pozostawił jedną stopę. Po kilkudniowym śledztwie policja doszła do wniosku, że zwierzę w ten sposób ostrzegło następnego opiekuna, aby trzymał się z daleka od jego mięsa.

la historia krążyła między ludźmi przez jakiś czas, a potem o niej zapomniano; według mnie miała ona morał natury politycznej. W końcu tygrys również padł z głodu, a gdyby opiekun nie został wcześniej zjedzony, zapewne podzieliłby jego los.

Ludzie bez uprzywilejowanej pozycji radzili sobie, jak mogli. Na łodzi ojca każdy z marynarzy pokładowych dostawał rano trzy dekagramy ryżu na kleik na śniadanie, ponadto sześć deka na obiad i tyle samo na kolację. Najpierw ważono przydział, potem gotowano ryż, a gdy stawał się na wpół miękki, dolewano do pełna wody, bo wtedy napęczniałe ziarenka wchłaniały jej więcej i można było lepiej oszukać żołądek. Kiedy ryż się gotował, marynarze ani na chwilę nie schodzili z pokładu, czujnie obserwując się nawzajem, czy przypadkiem coś się komuś nie przylepi do palców.

Dzięki temu, że wciąż byli w ruchu, pracujący na łodzi mieli okazję wchodzić w podejrzane, aczkolwiek pożyteczne układy. Za każdym razem, gdy zawijali do portu, udawali się na poszukiwanie czegoś, co w danym miejscu można było zdobyć, a potem sprzedawali to w następnym porcie, zatrzymując zysk dla siebie. Nieodmiennie dochodziło do kłótni między tymi, którym się powiodło, a tymi, którym się nie udało, po czym ci drudzy donosili 'na pierwszych. Kara była błyskawiczna i surowa: delikwent z miejsca tracił pracę, co oznaczało większy przydział ryżu dla pozostałych członków załogi.

Ojciec był nazbyt przyzwoitym człowiekiem, aby bezwzględnie walczyć o swoje, więc nawet takie mało nadające się do jedzenia rośliny jak kolczaste kaktusy były poza jego zasięgiem. Kiedy kwitły palmy, niezłą zdobycz stanowiły ich duże stożkowate kwiaty, ale zawsze ktoś bywał szybszy od ojca. W najlepszym wypadku udawało mu się naciąć korzeni palmowych drzew; gotował je, żeby straciły goryczkę, i kroił w plastry. Smakowały okropnie, lecz i tak były znacznie lepsze od niektórych rzeczy, jakimi ludzie usiłowali zasycić głód. Myśl o matce, poszukującej z pięciorgiem drobiazgu jadalnych roślin w górach, zwiększała jego determinację, by jeszcze bardziej zacisnąć pasa i jeść ledwie tyle, żeby przeżyć, a resztę przynieść do domu.

Pewnego dnia ojciec poślizgnął się, wychodząc z kabiny, i upadł na główny pokład. Uderzył o niego głową, a kiedy próbował wstać, stoczył się do wody. Krew trysnęła z ciętej rany na głowie, ale do szpitala trafił dopiero, gdy przepłynęli z Ipin do Luczou. Badanie wykazało, że doszło do poważnego uszkodzenia wzroku.

Tamtej głodowej zimy matka musiała pracować jako tragarz w fabryce plastikowych sandałów, mimo że była ze mną w ciąży. Ciężka praca i konieczność utrzymania mnie przy życiu powinna dawać jej prawo do większych porcji. Ale nie, moi bracia i siostry wcale tak nie uważali, szczególnie że w grę wchodził ktoś jeszcze nienarodzony. W tamtych potwornych czasach przeze mnie zmuszeni byli do wyrzeczeń, których – jak uważali – cierpieć nie powinni. Prawdopodobnie w miarę upływu lat te ich myśli się zatarły, lecz zadra w sercu pozostała. Zawsze czułam, że mają do mnie pretensję, choć nie wiedziałam o co.

Byłam tak zagłodzona w łonie matki, że w ogóle się nie poruszałam, co ją dziwiło, a zarazem napawało niepokojem. Na świat przyszłam w Klinice Matki i Dziecka w centrum Czungcing. Powiedziała, że wody odeszły jej akurat w chwili, gdy przechodziła obok wejścia do kina, w którym wyświetlano Czerwony oddział znad jeziora Hung – pean na cześć przywódczyni komunistycznych partyzantów. Usiłowała iść dalej, ale z powodu skurczów musiała przysiąść na krawężniku. Jacyś wrażliwi przechodnie, widząc, że jest w ciąży i cierpi, pomogli jej dojść do kliniki.

Ze wszystkich dzieci ja jedna przyszłam na świat w szpitalu. Wcześniej matka radziła sobie sama – odcinała pępowinę, myła noworodka i owijała go w powijaki. Jednak w moim przypadku, kiedy wyliczyła, że się spóźniam, ze strachu, iż mogę urodzić się martwa, postanowiła trzymać się blisko centrum miasta. Po porodzie długo nie wydawałam z siebie głosu, w końcu lekarz uniósł mnie za stopy i dał klapsa w pupę, i wtedy z mego gardła wydobył się śluz, a zaraz po nim pierwszy słaby płacz.

4

Wszyscy powtarzali, że miałam szczęście, rodząc się pod koniec lata 1962 roku. Dobre plony położyły kres klęsce głodu, która trwała trzy lata i zebrała żniwo w postaci dziesiątków milionów ludzkich istnień, a tych, którzy przeżyli, zmusiła do kanibalizmu. W tamtym czasie, w przeciwieństwie do innych lat maoistowskiej ery, pieśni wychwalające komunizm nie brzmiały już tak gromko.

Kiedy wreszcie zaczynałam rozumieć, co się wokół mnie dzieje, a na stoły powróciło jedzenie, Mao Tse-tung z zapałem przystąpił do nowego eksperymentu, znanego pod nazwą Wielkiej Proletariackiej Rewolucji Kulturalnej. Wszyscy mówili, że mam szczęście, bo głód nauczył Mao, że istnieją nieprzekraczalne granice i jeśli nie przestanie deptać narodowi po żołądku, w kraju może dojść do anarchii. Podczas rewolucji kulturalnej pozamykano fabryki i szkoły, ale rolnicy nadal uprawiali pola. Oczywiście dalej brakowało żywności, wszystko racjonowano, niedożywienie wśród dorosłych i dzieci było powszechne, rzadko jednak dochodziło do masowych przypadków śmierci głodowej. Skoro zatem ludzie musieli spędzać większość czasu na poszukiwaniu żywności, konsumując wszystko, co było bardziej lub mniej jadalne, brakowało im już energii na wzniecanie zamieszek.

Głód stanowił moją embrionalną edukację. Matka i córka przetrzymały próbę, lecz piętno widma głodu na zawsze odcisnęło się na moim umyśle. Nie miałam odwagi sobie wyobrazić, jak bardzo matka musiała się poświęcać i ile wycierpiała, żeby utrzymać mnie przy życiu.

Sprawiałam wrażenie spokojnej młodej osoby, ale to były tylko pozory. W głębi duszy przeżywałam tortury, bo miałam poczucie, że jestem niepożądana, chociaż nie wiem, skąd się ono u mnie wzięło. Czasami nawet wolałabym, aby tamten nieznajomy -człowiek, który mnie śledził – nie odchodził; szczerze mówiąc, pragnęłam, żeby był okrutny i posunął się do czegoś tak potwornego, co by sprawiło, że ludzie już na samą myśl o tym dostawaliby dreszczy ze strachu. Przynajmniej nie byłabym dłużej niepożądana. Taki koniec by sprawił, że zostałabym dostrzeżona. Byłam podekscytowana, kiedy nachodziły mnie takie myśli.

Noc w noc śniły mi się koszmary; budziłam się z krzykiem, zlana potem, jak w ciężkiej chorobie. W moich snach zawsze byłam głodna i nie mogłam znaleźć swojej miseczki na ryż, chociaż czułam zapach jedzenia. Zaczynałam cicho szlochać. Z nadzieją, że nikt mnie nie słyszy, szukałam dalej, gotowa paść na kolana przed każdym, kto miał miseczkę ryżu. Za kawałek pachnącej duszonej wieprzowiny bez wahania rzuciłabym się do stóp komuś, kto by mnie obrażał i poniżał. A potem się budziłam i myśląc o swoim śnie, byłam zła na siebie, wręcz zaczynałam siebie nienawidzić. Nie mogłam pojąć, skąd się u mnie bierze taka silna fizyczna potrzeba.

Nie urodziłaś się taka, powtarzałam w duchu. Nie wiesz, co się działo w twoim życiu płodowym; jak możesz cierpieć z powodu urazu po przeżyciach, które nie były twoim udziałem? Lecz jak w takim razie należy tłumaczyć moje zachowanie? Na przykład byłam ogromnie wyczulona na smak jedzenia. Nie byłam już dzieckiem, a ciągle myślałam o jedzeniu i wiecznie czułam się głodna. Obojętnie ile bym jadła, pozostawałam chuda jak szczapa. Wystarczył zapach ryżu smażonego z jajkami, płynący z kuchni sąsiadów, a ślina sama napływała mi do ust. Nie interesowały mnie drobne przekąski, z niechęcią patrzyłam na dzieci w szkole, które wyrzucały na nie pieniądze. Lecz tłusty kawałek wieprzowiny to zupełnie inna sprawa. Puszczając wodze fantazji, widziałam siebie jako dorosłą, dobrze sytuowaną osobę, którą stać na mięso do wszystkich posiłków.

Bardzo łatwo było mnie urazić. Mocno przeżywałam najmniejszy nietakt, który po innych spłynąłby jak woda po gęsi. A kiedy moje uczucia zostały zranione, nic nie pomagało, jakkolwiek bym się starała.

Wiedziałam, że nie jestem silna ani agresywna i że nie mam ostrego języka. Samo przebywanie wśród ludzi kosztowało mnie dużo nerwów. Gdziekolwiek się znalazłam, czy to w szkole, czy w domu, czy też w grupie rówieśniczek, zawsze byłam najchudsza, miałam najmizerniejszą twarz i włosy najbardziej przypominające druty. Więc nieodmiennie kryłam się w kącie, żeby zejść ludziom z oczu i nie dawać im pretekstu do zaczepki, bo wiedziałam, że dla nich najlepszym sposobem na poprawienie sobie samopoczucia jest zabawa moim kosztem.

Czy skutki klęski głodu mogą kłaść się cieniem na czyjeś życie, choć upłynęło osiemnaście lat? Ludzie zaledwie parę lat starsi ode mnie cierpieli głód, a moi rówieśnicy poznali go w łonie matek. Więc jakże mogli być tacy szczęśliwi? Jakim sposobem udało im się o tym zapomnieć i korzystać z przywilejów młodości? Cieszyli się życiem, kochali je, podczas gdy ja wiecznie byłam melancholijna i nieszczęśliwa.

Czyżby moje doświadczenia różniły się od przeżyć innych ludzi, a jeśli tak, to co to mogło być?

Kiedy zapytałam matkę o tamte czasy, usłyszałam jedynie: – Ach, tak. Nic wielkiego. Po prostu trzy lata słabych zbiorów. Zagrożenie ze strony sowieckich rewizjonistów i amerykańskich imperialistów. Zgodny antychiński chór. I to wszystko. Ale bezpiecznie przeprowadziliśmy przez to wszystko całą waszą niewdzięczną gromadkę, prawda? Po co wracać do spraw, które dawno zostały zamknięte?

Jednak chłodna rezerwa matki jeszcze bardziej podsycała moją ciekawość. Jak ona, kobieta tragarz, jedna z tych, które w Czung-cing nazywano drągowymi, przetrwała tamten potworny okres? Kogo obchodził jej los? Była zdana wyłącznie na siebie. Być może wkradła się w łaski osoby rozdzielającej porcje w stołówce Komuny Ludowej i dzięki nieco głębszemu zanurzeniu chochli dostawała trochę gęstszy kleik z ryżu niż inni? A może flirtowała z mężczyzną wydającym warzywa, który jednym szybkim ruchem nadgarstka dokładał kilka cienkich łodyżek do należnej doli? Podczas klęski głodu wszystkie oczy błyszczały z chciwości i w mig wybuchały awantury o każdy grosz. Stołówka Komuny Ludowej była tym miejscem, gdzie ubijano interesy, i jeśli się znało sposoby, można było uchronić przed głodem nawet nienarodzone dziecko. Istniał tylko jeden poważny problem: za stołówkę nieodmiennie odpowiadał antypatyczny, w stu procentach godny zaufania członek partii, więc jaką szansę na dodatkowe zyski miała rodzina pozbawiona wszelkich koneksji, taka jak nasza?

Najstarsza siostra wielokrotnie się użalała, że zawsze dostaje najrzadszy, najcieńszy kleik, który bardziej przypomina wodę niż jedzenie, i na nic się zda wystawanie w stołówce i płacz. Więc w drodze do domu połowę wypijała, wtedy reszta braci i sióstr biegła do stołówki z piekielną awanturą, ściągając gromadę gapiów, przez co rozdzielający nie miał wyboru i musiał dołożyć trochę ryżowej papki.

– To twoja wina, że ludzie tak nas traktują! Jeszcze trochę, a wszyscy staniemy się bandą zagłodzonych duchów! – Duża Siostra zawsze miała niewyparzony język, a przecież nie powinna tak się odzywać do matki.

A matka, czerwona z gniewu, ledwo chwytała oddech. Jednak nigdy się nie odcięła. Dlaczego za każdym razem, gdy wspominano okres wielkiego głodu, nabierała wody w usta, nawet jeśli się na niej wyżywano? Czy posunęła się do czegoś, o czym nie mogła mówić?

5

Następnego ranka w szkole moje myśli krążyły wyłącznie wokół stwierdzenia matki, że kiedy przestanie pracować, będzie dostawać żałośnie niską emeryturę.

A co ze mną? Czy powinnam postąpić zgodnie z jej wolą? Jeżeli zrezygnuję z zajęć przygotowujących do egzaminów wstępnych, nie będę miała powodu, by dłużej chodzić do szkoły, i nie zobaczę więcej nauczyciela historii. Ta myśl bolała mnie najbardziej. Lecz jeśli zostanę w szkole, skąd wezmę książki i zeszyty w tym semestrze, nie wspominając już o następnym? Nie mogłam prosić matki o pieniądze. Prawdopodobnie można pożyczyć podręczniki w szkole, ale co z zeszytami? Gdy tak się nad sobą użalałam, przyszła mi na myśl niska renta, jaką ojciec otrzymywał za inwalidztwo. Kurza ślepota była chorobą zawodową, więc ojcu należało się sto procent poborów. Gdybym potrafiła to jakoś załatwić, ojciec dostałby spłatę za kilka lat wstecz, a mnie by się coś niecoś z tego należało, czyż nie?

„Nie możemy sięgnąć do nieba ani stać nogami na ziemi. Nawet diabeł nie zagląda w takie zakazane miejsce” – zwykła mawiać nasza sąsiadka o Południowym Brzegu. Stąd wszędzie było daleko – do szpitali, do składnic węgla, rynków, teatrów, na pocztę; aby udać się dokądkolwiek, musieliśmy wspinać się kilkaset metrów pod górę albo pokonać podobną odległość, schodząc w dół. Załatwianie jakichkolwiek formalności łączyło się z planowaniem długiej i uciążliwej wyprawy. Tak więc pokonanie rzeki i dotarcie do centrum miasta było dla mnie nie lada wyczynem.

W 1980 roku zakończono w Czungcing budowę mostu przez Jangcy, który połączył centrum z Południowym Brzegiem, więc jego mieszkańcy świętowali radośnie, nazywając tę inwestycję „wielką zdobyczą socjalizmu”. Sądzili, że odtąd oni również będą uważani za prawdziwych rezydentów Czungcing. Ale wkrótce mieli się przekonać, że dla nich, skazanych na życie w slumsach na zboczach prawego brzegu, wyprawa do miasta nadal oznaczać będzie pieszą wędrówkę drogami na szczyt wzgórza, a nie okrężną podróż autobusem. Jazda autobusem zabierała więcej czasu, a w dodatku była droższa. Tak więc most na niewiele się zdał. Z autobusu korzystaliśmy jedynie wtedy, gdy z powodu mgły lub powodzi nie kursowały promy. Przeprawa promem trwała krócej i mniej kosztowała. Czyli w sumie nic się nie zmieniło.

Dochodziła trzecia po południu, kiedy znalazłam biuro Okręgowego Przedsiębiorstwa Promowego, w którym kilku typowych przedstawicieli kadry partyjnej, siedząc przy biurkach, czytało gazety i popijało herbatę. Jeden z urzędników rozmawiał przez telefon.

Nikt nie zwrócił na mnie uwagi ani nie raczył odpowiedzieć na moje pytania, więc weszłam do środka i oznajmiłam, że jestem dzieckiem emerytowanego pracownika i chcę się dowiedzieć, dlaczego mój ojciec nie otrzymuje pełnej renty inwalidzkiej. Ponieważ nadal mnie ignorowano, powtórzyłam moją kwestię jeszcze raz. Urzędnik przy telefonie zakończył rozmowę, zbliżył się i zmierzył mnie wzrokiem.

– I kogóż my tu mamy? – odezwał się z przesadną uprzejmością. – Małą dziewczynkę, która przyszła zapytać o rentę ojca. Wracaj do domu, dziecko. Wykonujemy swoją pracę zgodnie z wytycznymi partii i dyrektywami Rządu Centralnego. Nie może być mowy o pomyłce.

Czułam, jak dzwonią mi zęby; ze wzrokiem utkwionym w blat stołu, nie patrząc na mężczyznę, wyrzuciłam z siebie przygotowaną wcześniej przemowę: mój ojciec nie tylko nie dostaje renty inwalidzkiej, ale również jego staż pracy został błędnie obliczony. Widnieje w spisie pracowników od roku 1949, czyli od wyzwolenia, ale faktycznie pracował w tym przedsiębiorstwie jeszcze przed 1945 rokiem, kiedy Komunistyczną Partię Chin łączyło z Kuomintangiem przymierze w sprawie jednolitego frontu walki przeciwko Japończykom. To wszystko jest udokumentowane.

Zanim skończyłam wyłuszczać moją sprawę, znad burka podniósł się gładko ogolony mężczyzna, który dotąd popijał herbatę.

– Jesteś jeszcze bardzo młoda, jednak nie brakuje ci odwagi -zauważył, spoglądając na mnie spod oka. – Chodź, pozwolę ci zajrzeć do dokumentów, ale jak już je sobie obejrzysz, zmykaj do domu i więcej nie zawracaj nam głowy.

Wyjął kluczyk, otworzył małą szafkę, wyciągnął teczkę z wysokiej sterty i tak długo przerzucał dokumenty, aż natrafił na to, czego szukał.

– Masz, sama zobacz! – Otworzył mały notatnik.

Spojrzałam tam, gdzie wskazał mi palcem. Oniemiałam z wrażenia! „Po zakończonym powodzeniem leczeniu syfilisu wzrok paq°enta uległ pogorszeniu”. Mój ojciec, który nie pozwala żadnemu z dzieci używać brzydkich wyrazów… czy to możliwe, żeby on… z inną kobietą?! Nie, w jego sercu było miejsce wyłącznie dla matki. Jak można mu przypisywać taką chorobę?!

– To nieprawda! – krzyknęłam. – Na całym świecie nie ma człowieka porządniejszego niż mój ojciec!

Politrucy wymienili spojrzenia i wybuchneli śmiechem.

Nic z tego nie rozumiałam. Dzień w dzień, noc w noc przez tyle lat ojciec przebywał na statku. To właśnie tam, kiedy wpadł do rzeki, zaczęły się problemy ze wzrokiem. O mało nie przypłacił wypadku życiem, powinien dostawać pełną rentę.

– Ojciec nie otrzymuje tego, co mu się należy. Proszę mi pomóc wyjaśnić tę sprawę – odezwałam się cicho, błagalnym głosem.

– Którym z kolei dzieckiem jest ta bezczelna mała dziewczynka? – zapytał jeden z urzędników.

– Zdaje się, szóstym.

– Ach, szóstym! – Jego śmiech zabrzmiał ironicznie, kiedy zmierzył mnie wzrokiem, którym zdawał się przewiercać na wylot.

Ci ludzie zajmowali się dziesiątkami tysięcy spraw, a mimo to wiedzieli o moim ojcu więcej niż ja. W ich szafce z aktami personalnymi spoczywały losy mnóstwa robotnic i robotników.

Byłam zdruzgotana, z całej siły powstrzymywałam łzy. Kiedy wychodziłam, towarzyszył mi strach. Jak ludzie mogli mieć tyle sekretów? Tajemnic, które mogły wstrząsnąć mną do głębi, jeśli przez przypadek je odkryję.

Загрузка...