IV

1

Po obiedzie siedziałam przy stole pogrążona w myślach, wodząc wzrokiem za braćmi i siostrami.

– Mała Szóstko! – odezwała się matka. – Nie podoba mi się twoja mina. Powinnaś się cieszyć, że żyjesz. Tylko to się liczy w przypadku kogoś z twoim pochodzeniem. Więc pogódź się z losem. – Siedziała na łóżku i zszywała rozdartą poduszkę.

Nie widziałyśmy się od kilku dni, a ją nadal nurtował ten sam problem: egzaminy wstępne nie szły w parze z moim pochodzeniem.

– Nie musisz mnie utrzymywać, jeżeli nie chcesz – odparłam naburmuszona. – Ale po co te brednie o życiu i śmierci?

– Bo do tego wszystko się sprowadza – podsumowała. – Twoja trzecia ciotka, a moja kuzynka, bliższa mi od rodzonej siostry, nie przeżyła, prawda?

Matka opowiadała, że kiedy wiosną 1960 roku po raz ostatni poszła z ziołami na Kamienne Zbocze, żeby wykąpać Trzecią Ciotkę, znalazła ją w łóżku z puchliną głodową. Skórę miała niemal przezroczystą, a opuchnięta twarz przypominała lampion z pergaminu.

Mąż ciotki był właścicielem małego sklepu rzeźnickiego, który prowadził wraz z pomocnikiem, i całkiem nieźle mu się powodziło. Jednak na początku lat pięćdziesiątych nie mógł już dłużej zatrudniać pracownika, a na dodatek sklep przekształcono w spółkę państwowo-prywatną. W1957 roku trafił do więzienia, bo powiedział w herbaciarni, że za rządów komunistów wszystko jest wspaniałe, ale przed wyzwoleniem lepiej mu się żyło. Ktoś na niego doniósł, a podczas śledztwa wyszło na jaw, że kiedyś należał do stowarzyszenia religijnego. W rezultacie uznano go za „wrogi element” i wysłano na resocjalizację do obozu pracy.

Ciotka, aby jakoś przetrwać i jeszcze wykarmić dwóch małych synków, została tragarzem. Obaj chłopcy i tak umarli, a praca okazała się ponad jej siły, więc żywiła się warzywami porzuconymi na rynku, a kiedy mogła, brała pranie do domu.

Matka przeprawiła się przez rzekę i poszła odwiedzić ciotkę, jak tylko się dowiedziała o jej chorobie. Tamta przywitała ją ze łzami w oczach, z trudem siadając na łóżku. Spójrz na mnie, kuzynko, powiedziała, chwytając przybyłą za rękę. Nie doczekam powrotu męża.

Nie zwlekając, matka ugotowała zupę z soi, powszechnie bowiem uważano, że jest bardzo pożywna. Lecz Trzecia Ciotka jej nie tknęła. Masz dużą rodzinę do wykarmienia, powiedziała. Zabierz zupę do domu. Wychodząc, matka zostawiła mączkę sojową i nawet przez myśl jej nie przeszło, że ciotka wkrótce umrze.

Jakiś czas później, którejś zimowej niedzieli, chudy mężczyzna o zapadniętych policzkach dowlókł się do naszych drzwi. Matka była akurat w korytarzu, ale go nie poznała. Dopiero kiedy podszedł bliżej i nazwał ją Drugą Kuzynką, dotarło do niej, że ma przed sobą męża Trzeciej Ciotki. Cztery lata temu skazano go na siedem lat resocjalizacji poprzez pracę. Matka, w szoku, zapytała, jak udało mu się opuścić obóz trzy lata przed terminem.

A on, zamiast usiąść na stołku, który dla niego przyniosła, przycupnął na progu. Kiedyś uwielbiał się śmiać i opowiadać przeróżne historie; potrafił zachować kamienną twarz, gdy wszyscy wokoło pokładali się ze śmiechu. Obsesyjnie schludny i czysty, zawsze miał starannie uczesane włosy. Teraz, w łachmanach, z trudem unosił powieki. Wyglądał jak jakiś anemiczny chwast, bezbarwną skórę pokrywały liczne blizny, a w dodatku usiadł na progu, czego w przeszłości nigdy by nie zrobił.

Wyjawił matce, że w obozie pracy nie mieli co jeść, nie było nawet dziko rosnących warzyw. Zniknęły wszystkie wróble i szczury – większość ich upolowali wieśniacy z okolicznych wsi, którzy poruszali się sprawniej od skazańców. Najpierw śmierć dosięgła łudzi starych i schorowanych, a ci, co pozostali, byli zbyt słabi, aby ich pogrzebać. Więc władze wypuściły go przed terminem i nakazały wrócić do Czungcing, gdzie miał pozostawać pod nadzorem lokalnej administracji.

Ona odeszła, powiedział. Dlaczego nie wytrzymała paru miesięcy dłużej? Matka przeżywała tortury, zastanawiając się, jak mu powiedzieć, że Trzecia Ciotka umarła z głodu, ale on już o tym wiedział.

Wyznał, że nie ma dokąd pójść. Ponieważ jego dom opustoszał, władze przydzieliły trzypokojowe mieszkanie innej rodzinie oraz skonfiskowały meble. Oczywiście nowi lokatorzy nie mieli ochoty przyjąć go do siebie.

Zanim Trzeci Wuj zdążył dokończyć swoją opowieść, matkę wezwano do kuchni, gdzie czekała ją konfrontacją z grupą uświadomionych politycznie sąsiadów. Z miejsca przeszli do rzeczy: wykluczone, aby w tym siedlisku udzieliła schronienia skazańcowi z obozu pracy! A jeśli spróbuje, to i tak nie uda się jej załatwić ani zameldowania, ani przydziału racji. Skąd brać jedzenie dla kogoś, kto powinien być martwy? Niech idzie swoją drogą, im prędzej, tym lepiej. Nie chcemy tu widzieć takich jak on! Sąsiedzi nie dali matce otworzyć ust w obronie wuja, poza tym ich piskliwe tyrady przeznaczone były także dla jego uszu, bo przecież siedział na progu w pomieszczeniu obok.

Właściwie sąsiedzi okazali wspaniałomyślność, bo mogli wuja przepędzić siłą. Kiedy matka, ociągając się, opuściła kuchnię, nie znalazła go na progu. Więc torując sobie drogę łokciami, przedarła się przez napierającą na nią gromadę i pobiegła za nim.

Wuj był tak schorowany, że dogoniła go bez trudu. Drzewa na zboczu jeszcze nie wypuściły pączków, więc brakowało jadalnych liści. Matka wręczyła wujowi dwa juany. Kiedy odmówił przyjęcia pieniędzy, oświadczyła, że jeśli ich nie weźmie, zabierze go ze sobą do domu i nic ją nie obchodzi, co ludzie powiedzą.

W końcu wuj przyjął pieniądze. Jestem nikim, powiedział, a mimo to znajdujesz w sercu współczucie dla mnie. Rozpłakał się, i matka też zapłakała. Z żalu, że nie może przyjąć krewnego pod swój dach.

Minęły dwa tygodnie. Matka, nadal zmartwiona, popłynęła promem na Kamienne Zbocze, gdzie kiedyś mieszkali wujostwo. Rozpytywała o wuja w okolicy, ale nikt nie wiedział, gdzie jest. W jego domu, tak jak powiedział, mieszkała sześcioosobowa rodzina.

Trzeci Wuj błąkał się przez wiele dni; nie miał dokąd pójść, nikt też nie chciał wystawić mu dokumentów uprawniających do otrzymania raqi żywnościowych. Życie z żebractwa graniczyło z cudem, bo wszędzie pełno było żebraków. Kto zresztą miał jedzenie do rozdawania? Wuj spędzał noce w publicznym ustępie u stóp wzgórza, bez jedzenia i bez picia, w łachmanach, które nie chroniły przed zimnymi wiatrami. Spuchł z głodu i w końcu umarł z otwartymi oczami. Kobieta, która mieszkała w domu Trzeciej Ciotki, pokazała dłońmi, jak szeroko były rozwarte.

Jego ciało? Matka trzęsła się tak bardzo, że aby nie upaść, musiała się przytrzymać framugi.

Zabrali je, odparła zwięźle kobieta. Kim był dla pani? Ach, nieważne! Niech pani posłucha mojej rady i zapomni o nim. Skazaniec z obozu pracy to same kłopoty. I zatrzasnęła matce drzwi przed nosem. Słychać było jeszcze, jak szczęknęła zasuwa.


– Dlaczego dałam mu tylko dwa juany? Miałam ich pięć. Przyszedł do mnie po pomoc. Byłam wtedy z tobą w ciąży, dla ciebie to zrobiłam. Więc umarł zziębnięty i zagłodzony. A taki był dla nas hojny, kiedy znaleźliśmy się w potrzebie. – Matka odgryzła nitkę, odłożyła przybory do szycia i spojrzała na mnie. W uszach dzwoniły mi jej wcześniejsze słowa: „Powinnaś się cieszyć, że żyjesz”.

Tamten publiczny ustęp, w którym zmarł wuj, nie różnił się niczym od innych: był brudny, cuchnący i przegniły. Jeśli nie uważałeś, mogłeś wpaść do kloaki. Agonia w takim miejscu była gorsza od konania w przydrożnym rowie. Uderzyło mnie, że wyrzuty sumienia matki są niczym innym jak próbą usprawiedliwienia własnego postępowania. Mogła się przeciwstawić sąsiadom i pozwolić, by wuj pomieszkał u nas chociaż przez kilka dni. Opór wobec presji uczyniłby z niej lepszą osobę. Ale ona nie odczuwała takiej potrzeby; była zastraszona i kierował nią egoizm. W beczce brakowało ryżu, a w garnku oliwy, natomiast jej w każdej chwili mogli przypiąć „polityczną łatkę”. Więc ze względu na moich braci i siostry, a także na mnie, wolała stchórzyć.

Czy to oznacza, że urodziłam się obciążona winą?

2

Zebrałam naczynia ze stołu i zaniosłam je do kuchni, gdzie jedna goła żarówka rzucała słabe światło. Woda była zimna, a ogień pod płytą zgasł. Zmarnowałabym węgiel, gdybym rozpaliła pod kuchnią tylko po to, żeby pozmywać naczynia; na szczęście z powodu skąpej ilości oleju nie były tłuste. Możemy być biedni, zwykł mawiać ojciec, ale to nie znaczy, że mamy być brudni. Więc co dwa, trzy tygodnie szorowaliśmy sodą naczynia, drewnianą pokrywę woka i bambusowy stolik przed płytą.

W mieszkaniu Mamy Wang, naprzeciwko kuchni, rozległ się płacz. Chwilę później drzwi zatrzasnęły się z hukiem.

– Przez cały dzień nic, tylko się awanturujecie! Przez was skończę w krematorium! – Mama Wang usiłowała przerwać kłótnię, lecz swym pomstowaniem jeszcze bardziej ją podsycała. Jej najmłodszy syn i jego żona, rodzice trojga dzieci, co dwa, trzy dni urządzali nam przedstawienie. Atmosfera była tak napięta, że kiedy dwie córki Mamy Wang zjawiały się w domu, nie mogły w nim usiedzieć dłużej niż parę godzin.

Drugi syn Mamy Wang zaciągnął się do Armii Ludowo-Wyzwoleńczej w 1956 roku, gdy rozgorzał bunt we wschodniej części Tybetu, i został wysłany na granicę między Syczuanem i Tybetem. Tybetańscy pasterze poruszali się na koniach jak wiatr, atakowali obozy nocą i ucinali głowy jeńcom. W końcu rząd zdecydował się wyprawić spadochroniarzy z miotaczami ognia, żeby powstrzymali szalonych jeźdźców. Wysyłając do walki z rebelian-tami niedoświadczonych rekrutów, takich jak drugi syn Mamy Wang, pchano ich prosto w objęcia śmierci.

Z dnia na dzień Mama Wang zyskała status krewnej męczennika i odtąd zawsze w Dniu Żołnierza oraz w Nowy Rok przy dźwięku gongów i bębnów wmaszerowywał na podwórko naszego siedliska Komitet Dzielnicowy, żeby na drzwiach Mamy Wang powiesić List Honorowy z czerwoną urzędową pieczęcią. Któregoś roku przyznano jej nawet małą drewnianą plakietkę z napisem złożonym czerwonymi literami: „Czcigodna Rodzina Męczennika”, którą zawieszono nad drzwiami, tak aby wszyscy mogli ją widzieć. Mama Wang pławiła się w chwale i rozpływała w uśmiechach. Przy każdej kłótni z najbłahszego nawet powodu wypowiadała doniosłe słowa: „Jestem krewną męczennika”.

– Twój syn nie żyje, a ty nie uroniłaś ani jednej łzy! – wyrzucała jej najmłodsza synowa podczas kłótni.

– Dlaczego miałabym się smucić? – odpowiadała święcie oburzona. – On stracił życie w obronie rewolucji, nie mogę czuć się szczęśliwsza.

Ze wszystkich dzieci Mamy Wang ten syn najlepiej się prezentował i był najbardziej posłuszny. Uczył się świetnie i na pewno poszedłby na uczelnię, gdyby w wieku dziewiętnastu lat, gdy tak łatwo ulega się emocjom, nie uznał, że służba w Armii Ludowo-Wyzwoleńczej przynosi większą chwałę.

– Kiedy chłopak jest za dobry, diabły się za nim rozglądają -słyszano, jak mruczy pod nosem Wujek Wang w swoje wolne dni. Ten człowiek, uosobienie cierpienia, nieodmiennie sam skracał sobie urlop, żeby wrócić na statek. Między łóżkiem a komodą wisiała na ścianie mała czarno-biała fotografia oprawiona w ramki. Przedstawiała uśmiechniętego drugiego syna, wtedy ucznia gimnazjum. Ilekroć na nią spojrzałam, przebiegał mnie dreszcz na myśl o jego głowie toczącej się po ziemi.

Kiedy tutejsze trzy- lub czteroletnie dzieci zaczynały chodzić do przedszkola, prowadzono jej grupami do miejscowego Muzeum Walki Klasowej. Ponieważ za przedszkole trzeba było płacić kilka juanów, stałam po drugiej stronie muru i z zazdrością słuchałam, jak przy akompaniamencie akordeonu śpiewają: „Nigdy nie zapomnij o cierpieniach klasy”. Dopiero gdy skończyłam siedem lat i poszłam do szkoły, spotkało mnie to szczęście, że mogłam wejść do muzeum i obejrzeć wystawę narzędzi tortur, za pomocą których reakcjoniści katowali rewolucyjne masy, oraz przerażające zdjęcia zamordowanych rewolucjonistów. Było tam też trochę ohydnych fotosów przedstawiających egzekucje kontrrewolucjonistów po zwycięstwie rewolucji ludowej.

„Miej się zawsze na baczności, bo niedobitki Kuomintangu ukrywają się pod wieloma przebraniami! Powieści rewolucyjne pokazują, jak pobitym agentom Kuomintangu rozkazano zniszczyć to miasto i położyć kres szczęśliwemu życiu w Chinach. Nigdy nie zapominaj o walce klasowej, donoś policji i rejonowym władzom partyjnym o sabotażystach kryjących się w ciemnych zakamarkach społeczeństwa”.

Te niekończące się ostrzeżenia i napomnienia sprawiały, że my, dziesięciolatki, oglądaliśmy się przez ramię ze strachem, jak gdyby dokoła czyhali tajni agenci. W deszczowe, ponure dni, kiedy ludzie nosili stożkowate kapelusze, aby osłonić twarze, wszyscy wyglądali niepokojąco.

Rzadko zachodziłam do Mamy Wang, bo jej zarozumiały uśmiech krewnej męczennika kojarzył mi się z Muzeum Walki Klasowej, a takie myśli nocą zmieniały się w koszmary.


* * *

Wylałam brudną wodę z woka, powiesiłam go na kołku wbitym w ścianę, następnie wzięłam szpatułkę, pałeczki oraz stos miseczek i czym prędzej opuściłam kuchnię. Ponieważ wiedziałam, że tak naprawdę Mama Wang boi się swego najmłodszego syna, a groźby wykrzykuje jedynie po to, aby dać upust złości, prędzej czy później poszuka sobie nowej ofiary. I rzeczywiście, kiedy w drodze do naszego pokoju mijałam schody po lewej stronie korytarza, rzuciła się na mnie z krzykiem:

– Dlaczego żarówka pali się o tej porze?! Jeszcze jest jasno! Ślepa jesteś czy co?! Rząd wzywa nas do oszczędzania energii; liczy się każda kilowatogodzina i każda kropla wody! Te dobrodziejstwa zostały okupione krwią! Serce mi pęknie, jak przyjdzie rachunek za prąd w tym miesiącu! – Z jej zatroskanego tonu przebijała ogromna pewność siebie.

Zamierzałam powtórzyć matematykę, ale ta niekończąca się tyrada tak mnie wyprowadziła z równowagi, że wstałam i wyszłam na dwór. Było ciemno, miałam wrażenie, że niebo lada chwilę spadnie mi na głowę. „Jest jeszcze jasno”, akurat! Nie tylko ty płacisz za prąd! Wszyscy za niego płacimy, odcięłam się w myślach Mamie Wang. A potem przypomniały mi się zdjęcia straconych rewolucjonistów i kontrrewolucjonistów. Cała ściana zdjęć. Zastanawiałam się, dlaczego wszyscy zabici kontrrewolucjoniści mieli spodnie opuszczone do kolan. Krwawa szara masa u góry i coś lepkiego czarnego tam niżej. Ktoś powiedział, że nie chciano dopuścić, aby skazańcy popełnili samobójstwo albo uciekli w drodze na miejsce egzekucji, więc zabierano im pasy podtrzymujące staromodne, luźne spodnie. Ale to, co mieli między nogami… dlaczego to było takie brzydkie? Czy tylko podczas egzekucji złych mężczyzn wystawiano na widok publiczny tę brzydką rzecz?

3

Wszyscy ludzie, którzy wcześniej wystawali na dworze, żeby się ochłodzić albo poplotkować ze znajomymi, rozeszli się do domów, więc usiadłam pod latarnią i po cichu powtarzałam lekcje. Opadały mi powieki, litery pływały i falowały przed oczyma. Bojąc się, że ktoś może zaryglować bramę, co rusz się na nią oglądałam, bo potem musiałabym wołać bez końca, zanim ktoś by mi otworzył. Wreszcie, ledwo trzymając się na nogach, wzięłam książkę i stołeczek, wróciłam do siedliska, zamknęłam za sobą bramę i zasunęłam ciężki rygiel. Dokoła panowała martwa cisza. Wściekłość i wrzaski zdawały się należeć do poprzedniego życia. Cisza odrealniała to miejsce.

Drzwi na poddasze były uchylone, więc weszłam do środka, zamykając je za sobą. Minęło babie lato, nocą robiło się chłodniej. Lekki wiatr wpadał przez świetlik w dachu i choć w pokoju nie panowała już taka duchota, nadal było za ciepło na spanie pod kocem. Przebrałam się w bawełnianą nocną koszulę, położyłam na słomianej macie i nakryłam prześcieradłem. Niespodziewanie usłyszałam, jak Czwarta Siostra i jej chłopak, Dehua, przewracają się na łóżku za zasłoną, i w jednej chwili opuściła mnie senność.

Czwarta Siostra zajmowała łóżko naprzeciw drzwi, na którym kiedyś my, wszystkie dziewczynki, tłoczyłyśmy się razem. Mnie przypadła wąska prycza przy drzwiach, poprzednio należąca do moich dwóch braci. Sufit schodził ukośnie od lewej ściany ku prawej; najniższy był nad moją głową. Sprana zasłona, dzieląca poddasze, odkąd dorosłyśmy, miała szarobury kolor. Za kawałkiem płótna, zawieszonym w poprzek pokoju, stał nocnik.

Coś zaszeleściło. Dehua odchylił róg zasłony i poszedł wysiusiać się do nocnika. Kiedy wrócił do łóżka, to samo zrobiła Czwarta Siostra.

Leżałam z zamkniętymi oczami, słuchając ciurkania za zasłonką. Moje nozdrza wypełnił kwaśny odór, lecz ani drgnęłam, dopóki oboje nie położyli się spać. Dopiero wtedy przewróciłam się na plecy i leżałam ze wzrokiem wbitym w świetlik.

Odkąd sięgałam pamięcią, mężczyźni i kobiety w mojej rodzinie zawsze mieszkali razem. Poczucie wstydu i prawo do prywatności stały się pojęciami abstrakcyjnymi. Przyzwyczailiśmy się do tego. Jednak teraz Czwarta Siostra sprowadziła do domu chłopaka; obecność obcego mężczyzny w naszym i tak już ciasnym pokoju wprawiała mnie w zażenowanie.

Światło księżyca sączyło się przez świetlik; w niebieskiej poświacie ciemne jak smoła poddasze wyglądało niepokojąco. Bezdomne koty spacerowały po luźnych dachówkach okapu, ich ciężkie kroki nasuwały myśli o intruzie przyczajonym w ciemnościach, podglądającym z dachu życie toczące się w domu. Nocą w tym zrujnowanym siedlisku słychać było mnóstwo zatrważających odgłosów. Niespodziewanie przypomniałam sobie o tajemniczym mężczyźnie, śledzącym mnie w ciągu dnia. Czemu chodził akurat za mną, a nie za jakąś inną dziewczyną? Pierwszy raz przeszedł mnie dreszcz na tę myśl. Dlaczego, zastanawiałam się, przyszłam na świat w miejscu pozbawionym szczęścia? Czemu jestem lekceważona, zaniedbywana i smutna?

Podciągnęłam koszulę, bo ciężko mi było oddychać. Moje ciało zdążyło już przybrać kobiece kształty. W ciemności nocy skóra na pozbawionych wdzięku wypukłościach była niezdrowo blada. Miałam prawie osiemnaście lat, czas poznać jaśniejsze strony życia. Ale jak dotąd nic ich nie zapowiadało. Potrzebne mi są marzenia, myślałam przygnębiona. Niczego nie osiągnęłam, a przyszłość nie rysowała się lepiej. W szkole zdawałam się brnąć w ślepy zaułek. Im więcej się uczyłam, tym trudniej mi przychodziło zapamiętywanie wszystkich formuł i socjalistycznych teorii. Żaden z mieszkańców alei Strumienia Kotów nigdy nie został przyjęty na uczelnię, więc co kazało mi sądzić, że dziewczyna taka jak ja, na którą nikt nie zwracał uwagi, stanie się wyjątkiem? Nie miałam lepszych stopni niż inni uczniowie, byłam pewna, że skończę jak wszyscy na tym wzgórzu: będę nosić piach, wylewać nocniki i wychowywać dzieci.

Postanowiłam, że obojętnie co się dalej stanie, muszę marzyć. Najbardziej niewiarygodne marzenia są lepsze niż ich brak. Bez nich jestem skończona, do końca życia pozostanę skazana na harówkę jak wszystkie kobiety z Południowego Brzegu.

4

Kiedy wstałam wcześnie rano, ojciec siedział na stołeczku przy schodach i w bambusowej fajce palił tani tytoń o gryzącym dymie. Odwróciłam głowę, chcąc uniknąć irytującego obłoku. Nigdy nie widziałam, żeby ojciec jadł cokolwiek rano. Palił tylko fajkę. Jako mała dziewczynka wierzyłam mu, kiedy mówił, że nie jest głodny. Gdy podrosłam, zrozumiałam, iż odzwyczaił się od jedzenia śniadań podczas klęski głodu. Im mniej jadł, tym więcej zostawało dla nas, dzieci. Potem, kiedy pożywienia starczało dla wszystkich, było za późno na zmianę nawyków. Poranny posiłek szkodził mu na żołądek.

Ojciec odłożył fajkę i wyjął z kieszeni szeleszczący nowiutki banknot – starannie złożone pół juana. Zanim wcisnął mi go do ręki, rozejrzał się szybko po pokoju, czym wprawił mnie w zdumienie. Dlaczego robi z tego taką tajemnicę? Zaniosłam pieniądze na poddasze, które teraz, w pełnym słońcu, wyglądało jakoś obco. Zasłona dzieląca pokój była na wpół odsunięta; Czwarta Siostra i Dehua zniknęli. Spod zmiętej pościeli na ich łóżku sterczały luźne bambusowe pręty. Usiadłam na moim posłaniu i wysypałam podręczniki na podłogę. Gdy chmury przesuną się ponad wzgórze, na poddaszu zapanuje półmrok.

Na schodach zadudnił głos matki. Znowu muszę zejść nad rzekę, mówiła do ojca. Parę dni temu robiłam pranie, a kosz już jest pełen brudnych rzeczy.

Wpatrywałam się w nowy banknot w mojej dłoni, słuchając, jak matka idzie do bramy. Nagle mnie olśniło! Przecież dziś jest dwudziesty pierwszy września! Moje osiemnaste urodziny! Nic dziwnego, że ojciec wsunął mi pieniądze.

Matka wczoraj ani słowem nie wspomniała o moich urodzinach i naturalnie teraz, kiedy szła z praniem nad rzekę, na pewno nie zaprzątała sobie nimi głowy. To były moje osiemnaste urodziny, powinna wiedzieć lepiej ode mnie, jakie znaczenie ma ten dzień dla dziewczyny. Czyżby mnie unikała? Nie, po prostu zapomniała, i tyle. A co za różnica, gdyby pamiętała? Nie interesowało jej nic, co mnie dotyczyło.

Zeszłam na dół, celowo nie odzywając się do ojca.


Idąc w górę po zboczu ku alei Szkoły Średniej, minęłam internat podstawówki, gdzie kilku emerytowanych nauczycieli, siedząc lub stojąc w otoczeniu wnuków, przyglądało się przechodniom. Jakaś siwowłosa kobieta przywołała mnie i powiedziała, że widziała Dużą Siostrę. Nie była sama, oznajmiła. Niosła podróżną torbę przewieszoną przez ramię i szła w towarzystwie niskiej, krępej kobiety. Sporo ludzi się tu kręciło, więc nie udało mi się przyciągnąć jej uwagi.

Długo wyczekiwana Duża Siostra wreszcie wróciła. Po paru krokach zaczęłam się zastanawiać, czy to możliwe, aby siostra, przebywając w Czungcing, nie pokazała się w domu. Dlaczego? Przecież nie należała do osób ukrywających swe sprawy przed ludźmi. Stara kobieta musiała się pomylić.

Skierowałam się na Kamienny Most. Panował tu wielki tłok Była niedziela, dzień ładny, ani deszczowy, ani nie za gorący, więc ludzie zewsząd ściągali na targ. Pośród towarów porozkładanych na dwóch ulicach wyznaczonych do handlu przez władze, oprócz produktów rolnych przywiezionych ze wsi przez chłopów, można było znaleźć wszystko, czego dusza zapragnie. Nawoływania, odgłosy targowania się i uporczywe brzęczenie much tworzyły kakofonię dźwięków. Klienci, chcąc mieć pewność, że mięso, które kupią, jest świeże, żądali, aby zwierzęta zabijano na ich oczach. Handlarz siedzący na długiej ławie wyjął żabę z bambusowego kosza, podciął jej gardło, z wprawą obciągnął ze skóry i wypatroszył, a blade żabie udka ciągle drgały. Ręce sprzedawcy i fartuch były wymazane krwią, stos czerwonych i poczerniałych jelit, wątróbek i płucek leżał u jego stóp, dookoła walały się zielone skórki. Zabite żaby leżały w misce splątane kończynami, różowa od krwi woda spływała pod murem.

Zeszłam po kamiennych stopniach, omijając najbardziej zatłoczoną część ulicy. Jednak wszędzie przewijał się tłum, dorośli prowadzili dzieci, śmiali się i rozmawiali, ot, szczęśliwe, kochające się rodziny. Na poczcie, w kinie, w herbaciarniach – wszędzie panował tłok. Przeciskając się przez ciżbę, minęłam atelier fotografa. Dla mnie czy dla ojca pół juana było ogromną kwotą, ale nie wystarczyłoby mi nawet na najtańsze zdjęcie. Na wystawie, którą kiedyś zdobiły portrety kobiet i mężczyzn z odznakami przewodniczącego Mao i małymi czerwonymi książeczkami, stały teraz upozowane fotografie uśmiechniętych kobiet z trwałą ondulacją. Po przeciwnej strome ulicy znajdowała się apteka, a obok dom towarowy. Szybko weszłam do środka.


Chodziłam od gabloty do gabloty, nie znajdując niczego, na co byłoby mnie stać. Widziałam dużo kosmetyków – szminek, różów, konturówek, ale wszystko było dla mnie za drogie. Poza tym te drobiazgi kojarzyły się z „pięknem”, pojęciem, którego znaczenie jakoś mi uleciało.

Weszłam na najwyższe piętro, skąd roztaczał się wspaniały widok na okolicę. Na północy płynęła Jangcy, na jej północnym brzegu rozciągała się Zielona Trawiasta Równina, wznosiły się stocznie i stała zabytkowa wieża. Nieco bardziej na wschód widziałam plac Przy Kamiennym Moście, który z tej odległości wcale nie wydawał się taki duży. Z jednej strony ograniczał go targ, z drugiej pasy pól uprawnych, a pozostałe dwa boki wytyczały odrapane budynki niewiadomego przeznaczenia oraz stalownia i Więzienie Regionalne Numer Dwa, gdzie więźniowie polityczni i recydywiści odsiadywali długie wyroki.

Pierwotnie plac Przy Kamiennym Moście był kawałkiem ziemi ornej, która nie nadawała się do uprawy z powodu nagromadzonych tam stosów śmieci i pokruszonych cegieł. W ciągu ostatnich dwóch lat mojej nauki w gimnazjum dwa razy w tygodniu zwalniano nas z lekcji, abyśmy w czynie społecznym nosili piach z nadbrzeża do niwelowania terenu, tak by zmienić to miejsce w przyzwoity skwer. My, dzieci, pracowaliśmy ramię w ramię z dorosłymi, żeby pomóc im wykonać normę. Praca była ciężka, ale za każdym razem udawało mi się sprostać wyznaczonym zadaniom.

Najdonioślejszy okres w historii placu Przy Kamiennym Moście to czas, kiedy ustanowiono go miejscem publicznych masowych rozpraw. Na drewnianej platformie umieszczono wielkie głośniki, wszędzie powiewały transparenty i sztandary. Po rozprawach uzbrojeni strażnicy zapędzali skrępowanych przestępców na ciężarówki. Stali tam, nisko opuszczając ogolone głowy, a na szyjach mieli zawieszone drewniane tabliczki, które klasyfikowały ich według popełnionych przestępstw: „morderca”, „gwałciciel”, „kontrrewolucjonista”, „defraudant”, „złodziej” i jeszcze jedno określenie, którego nie rozumiałam – „sodomita”. Ich nazwiska, wypisane niżej, były przekreślone czerwonym tuszem. Potem ciężarówki z więźniami krążyły powoli głównymi ulicami Południowego Brzegu jako ostrzeżenie dla ludności. Kilka lat wcześniej przy nasypie na skraju placu odbywały się egzekucje, ale wywoływały takie podniecenie i chaos, że czasami dochodziło do niepożądanych sytuacji; a to pluton egzekucyjny strzelał ze zbyt dużym rozrzutem, a to skazańcy wykrzykiwali obelgi pod adresem Wielkiego Wodza i Wielkiej Partii. Pewnego razu więzień z rozłupaną czaszką ruszył prosto na widzów, wprawiając ich w śmiertelne przerażenie. Zdarzały się też próby ucieczki. Po tych wypadkach ostatni akt dramatu, egzekucję, przeniesiono do górskiego wąwozu, skąd nie można było zbiec.

O mało nie straciłam życia na tym placu. W roku, w którym ukończyłam gimnazjum, odbywał się publiczny proces rewolucyjnych buntowników – młodych mężczyzn, którzy z nadmierną gorliwością potraktowali swój udział w rewolucji kulturalnej. Oskarżono ich o „pobicia, chuligaństwo i grabież”. Podczas walki między frakcjami ich kule dosięgły przeciwników, więc rachunki za krew należało wyrównać krwią. Dla celów edukacyjnych nauczyciele przyprowadzili na rozprawę uczniów. Tamtego dnia na placu zgromadziło się co najmniej dziesięć tysięcy ludzi; nawet szczyty murów były gęsto oblepione. Akurat w chwili, kiedy zamierzano rozpocząć egzekucję, niebo podemniało, rozpętała się burza i lunął deszcz. Policja nie pozwalała zebranym się rozproszyć, nikt nie śmiał się ruszyć, choć wszyscy byli przemoknięci do suchej nitki. Nagle część muru runęła i około dwunastu osób spadło na ziemię. Wybuchła panika: ludzie, którzy już i tak mieli napięte nerwy, rzucili się do ucieczki przez wyrwę w murze, tratując tych, którzy wcześniej spadli. Trzęsąc się ze strachu, przykucnęłam i trwałam nieruchomo. Ogarnięci paniką ludzie biegli tuż obok mnie, depcząc się nawzajem. Nie pomagały komunikaty płynące z głośników, a pędzące samochody policyjne i ambulanse jeszcze pogłębiały zamieszanie.

„Posypały się głowy niewinnych, potrzaskały czaszki. Niebo na to nie pozwoli, zażąda zapłaty”. Te słowa wypowiedział żebrak, który siadywał na kupie popiołu na tyłach restauracji. Ktoś o tym doniósł i zabrała go policja.

Kiedy przerażona i ubłocona wracałam do domu, widziałam, jak ludzie, stojąc pod murami w małych grupkach, rozmawiają szeptem i mrugają przy tym znacząco.

5

Zanim ukończono budowę placu, rozeszła się wiadomość o śmierci Mao Tse-tunga. Był wrzesień 1976 roku. „Gdy dziewiątki się nakładają, imperatorzy upadają”. Tym, którzy pracowali przy budowie placu, przypadł w udziale zaszczyt uczestniczenia w wielkiej akademii żałobnej; pozostałym musiały wystarczyć skromniejsze uroczystości w zakładach pracy.

Tamtego dnia plac Przy Kamiennym Moście udekorowano białymi kwiatami i czarnymi szarfami. Obecność uzbrojonej poliq”i potęgowała atmosferę grozy. Nastrój czyniło jeszcze bardziej podniosłym grzmiące z głośników przemówienie następcy Mao, Hua Kuo-fenga, w dziwacznie prowincjonalny sposób akcentującego słowa. Łkanie przechodziło w zawodzenie, wokół widziałam twarze zalane łzami, a nie ma nic bardziej zaraźliwego od płaczu. Miałam czternaście lat, strach przepełniał mi serce, łzy same cisnęły się do oczu. W końcu ja także straciłam panowanie nad sobą i zaszlochałam.

Po ceremonii, kiedy nauczyciel przyprowadził nas z powrotem do szkoły, sprawdzono nam oczy jak stadu bydła. Czy były wystarczająco czerwone? Odpowiednio zapuchnięte? Dostatecznie smutne? Tak właśnie powinna się objawiać bezgraniczna lojalność w stosunku do Wielkiego Przywódcy. W moim przypadku łzy łatwo płynęły, lecz równie szybko wysychały. Ale wyglądałam na bardzo smutną, zresztą jak prawie każdego dnia. Choć raz melancholia, która zniechęcała do mnie ludzi, przyniosła mi korzyść.

6

Jednego roku deszcze przez wiele dni zalewały aleję Przy Kamiennym Moście, zmieniając drogi i ulice w błotne szlaki. Śmieci spłynęły wraz z wodą podczas burz i powodzi, a zmyte kamienne schody zrobiły się takie czyste, że można by się na nich położyć i zdrzemnąć. Rzeka też zmieniła wygląd; na jej powierzchni unosiły się chaty o dachach ze strzechy, drewniane szafliki, drzewa wyrwane z korzeniami, a nawet zwłoki, choć trudno było odgadnąć, czy należały do psów, świń czy ludzi. Ludzie pływali na własnoręcznie zbitych tratwach i wyławiali co wartościowsze przedmioty. Z zazdrością patrzyło się na kogoś, kto ściągnął zegarek z topielca, i wcale nie dlatego, żeby zegarki były szczególnie cenne; po prostu takiego czynu nie uważano za kradzież, bo przecież czasomierz zdecydowanie nie przyda się nieboszczykowi.

Pewnego dnia gruby malarz mebli, który mieszkał przy alei Strumienia Kotów, wyszedł z domu i dumnie paradował z pięcioma zegarkami, które pościągał z trupów. W mgnieniu oka zgarnęła go policja, mimo że krzyczał przez całą drogę, iż nie należy do rabusiów, którzy po dokonaniu grabieży wpychają swe ofiary do rzeki.

Podczas nawałnic woda porywała całe walące się chaty, z meblami i rupieciami włącznie. Jednak zbudowany na palach Dom na Wodzie jakimś cudem oparł się żywiołom. Trzy dni po tym, jak opadły wody, sklep, z plamami grzyba na ścianach, wznowił działalność. Teraz, kiedy minęły burze, smakowity zapach sakiewek z mięsnym nadzieniem i bułeczek gotowanych na parze wypełniał okoliczne uliczki. Ludzie powiadali, że właściciel zawdzięcza sukces swojemu ojcu, który studiował magię taoistyczną na górze Emei i korzystał z tajemnej wiedzy, nadziewając bułeczki. Mnie obchodziło jedynie, jaki pyszny był farsz, czy było go dużo i jak cudownie świeżo wyglądały cebulka i czosnek.

Kiedy opuściłam dom towarowy, podeszłam pod górę do kina. Zawsze lubiłam oglądać filmy i nieważne, czy były kolorowe i czy miały wyraźny dźwięk; najważniejsze, aby poruszały się obrazy. Każdy film mnie zadowalał, nawet dokument o krajobrazach Chin czy o przywódcach witających zagranicznych dostojników albo o samolotach opylających pola. Czasami ojciec wsuwał mi kilka fenów na projekcję w szkole, abym mogła zaspokoić swoje tęsknoty. Lecz teraz po raz pierwszy sama wybiorę sobie film – i ta myśl wprawiła mnie w podniecenie. W mojej duszy toczyła się ostra walka między zapotrzebowaniem na strawę fizyczną i intelektualną.

W końcu jedzenie zwyciężyło. Zeszłam trochę w dół wzgórza, przecięłam drogę i ruszyłam prosto do lady w Domu na Wodzie, gdzie około tuzina klientów czekało w kolejce na świeżą porcję pierogów prosto z pieca.

Na niewielkiej czarnej tablicy widniał jadłospis: sakiewki z mięsem, pyzy, cienkie pieczone placuszki, kluseczki, bułki na parze, trójkątne ciasteczka ryżowe, mleko sojowe. Cena każdego wyrobu oraz liczba kuponów na ziarno były wypisane dwoma różnymi odcieniami tuszu. Miałam zaledwie pół juana, ale stanęłam w kolejce, nie mogąc oderwać oczu od puszystych bułeczek z mięsno-warzywnym farszem w cieniutkim białym opakowaniu. Goście, siedzący na drewnianych stołkach wokół czterech stolików, popijali mleko sojowe lub jedli zupę z pierożkami won-ton i plasterkami cebuli pływającymi po wierzchu.

Gdy nadeszła moja kolej, młody kasjer o krótko ostrzyżonych włosach popatrzył na mnie zniecierpliwiony.

– Dwie bułeczki z mięsem – odezwałam się nieśmiało, podając mu pół juana.

– A kupony na ziarno? – zapytał, tak jak się tego obawiałam.

– Zapomniałam zabrać – wyjaśniłam z rosnącym niepokojem i dodałam pod nosem: – Bułeczki są po dwadzieścia fenów za sztukę, czyli dwie kosztują czterdzieści. Proszę przymknąć oko na kupony i zatrzymać resztę. Co pan na to?

Jestem pewna, że oblałam się rumieńcem od policzków aż po nasadę szyi. Nie pomyślałam o kuponach, ponieważ nigdy przedtem nie kupowałam żadnej przekąski. Poza tym nikt by mi ich nie dał, skoro można było nimi płacić.

Mężczyzna odwrócił się i krzyknął coś w kierunku zaplecza; wynurzyła się stamtąd stara, pomarszczona kobieta w białych zarękawkach i białym fartuchu poplamionym mąką i sosem sojowym. Zapytała, o co chodzi, a potem powiedziała, że może być. Odwróciła się w stronę garnka do gotowania na parze, szczypcami wyjęła z niego dwie bułeczki z farszem mięsnym i położyła je na talerzu.

– To na wynos – wyjaśniłam.

Wyjęła z witrynki bloczek żółtawych papierków, oderwała arkusik i przeniosła na niego bułeczki. A potem odłożyła szczypce i podsunęła jeszcze dwie kartki pod spód.

– Uważaj! – ostrzegła. – Są bardzo gorące!

Trzymałam gorące bułeczki na obu dłoniach, chłonęłam ich cudowny aromat i po raz pierwszy w życiu wiedziałam, co to znaczy być szczęśliwą. To są moje urodziny i teraz je świętuję!

Zamiast wrócić tę samą drogą, zeszłam wąską uliczką, która biegła przy Domu na Wodzie. Trasa była bardziej górzysta, ale nieco krótsza. Zaczynało mi burczeć w żołądku. Pospiesz się, zjedz, póki są gorące, podpowiadał żołądek, ale ja tylko głośno przełykałam ślinę, bo chciałam wrócić do domu i uczcić z rodzicami fakt, że powołali mnie do życia. Pokonałam biegiem kamienne schody przy sklepie z ziarnem; nie wydawały się szczególnie strome, ale kiedy dotarłam na górę, byłam zadyszana.

Drogi na szczycie wzgórza rozchodziły się w trzech kierunkach. Stary sprzedawca herbaty siedział pod rajską jabłonią, której pień otoczały dziwnie uformowane kamienie. Kiedy zbliżyłam się do starca, dreszcz przebiegł mi po plecach. Odwróciłam się. Starannie ubrany mężczyzna stał pod okapem warsztatu ślusarskiego; nie widział mnie, bo akurat rozmawiał ze ślusarzem.

Ktoś, kto czeka na dorobienie klucza? Poczułam się nieco lepiej, lecz kiedy znów się odwróciłam, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że jestem obserwowana. Huczało mi w głowie. Byłam tak roztrzęsiona, że upuściłam jedną bułeczkę. Uklękłam, aby ją podnieść, a ona potoczyła się na zbutwiałe liście pod straganem. Zdmuchnęłam z niej kurz, jednak paprochy przywarły do ciasta, więc ostrożnie je pozdejmowałam.

Mężczyzna zniknął, zanim podniosłam się z klęczek. Czy to mógł być ten sam człowiek, który zwykł mnie śledzić? Może obserwował mnie przez cały dzień? Była niedziela. W przeszłości chodził za mną do szkoły i z powrotem, być może teraz zmienił zwyczaj?

A może tak szybko wbiegłam po schodach, że zakręciło mi się w głowie? Nie, ufałam moim przeczuciom, byłam pewna, że to był on. Dlaczego chował się przede mną przez dziesięć lat, żeby akurat dziś pojawić się bez ostrzeżenia? Omal na niego nie wpadłam.

W tej okolicy często dochodziło do gwałtów; na wzgórzach i w pobliżu rzeki było mnóstwo nisz i jam, więc szansa wytropienia sprawcy była niewielka. Kiedy dochodziło do ujęcia i skazania gwałciciela, szczegółowy opis zdarzenia podawano do publicznej wiadomości. Ofiara najczęściej była mordowana, a jej ciało gniło gdzieś w zaroślach lub lądowało w rzece. Wszystkie młode dziewczyny bały się mężczyzn.

Kiedyś aresztowano ojca dziewczynki z mojej klasy, a ona wraz z młodszą siostrą szła za nim kawał drogi, płacząc cały czas. „Ani żony, ani burdeli, co miałem robić?!” – wywrzaskiwał owdowiały doker. Podobno uwiódł córkę sąsiadów, która była dziewicą.

Nie odważyłam się dłużej o tym myśleć, już i tak czułam przerażenie. Toteż zawróciłam i przebiegłam do placu zabaw na alei Szkoły Średniej. Ponieważ była niedziela, nikt tam nie krzyczał ani nie popiskiwał, żadne dziecko nie grało w piłkę ani nie łapało koników polnych czy motyli. Niebo rozciągało się hen, za plac zabaw. Zwolniłam i zaczęłam schodzić w dół wąską trawiastą ścieżką, usiłując uciszyć nerwy.

Загрузка...