II

1

W tym czteromilionowym mieście są dziesiątki uniwersytetów i innych uczelni, ale nie ma ulicy Uniwersyteckiej. Natomiast na Południowym Brzegu jest aleja Szkoły Średniej. Zdaje się, że wiele lat temu otwarcie pierwszej w tej dzielnicy slumsów szkoły średniej, która stanęła na szczycie wzgórza, musiało być nie lada wydarzeniem.

Jednak dla uczniów tej szkoły uczelnie równie dobrze mogłyby się znajdować na innej planecie. Na palcach jednej ręki można było policzyć absolwentów liceum na Południowym Brzegu, którzy mieli szczęście zdać egzaminy wstępne na uczelnię. Niektóre szkoły średnie od dziesięciu lat albo i dłużej „nie pamiętały” o konieczności przygotowania uczniów do egzaminów i w końcu likwidowały klasy licealne, udowadniając w ten sposób, że okoliczna młodzież nie nadaje się do kontynuowania nauki. W związku z tym każde spotkanie absolwentów stałoby się zjazdem drobnych handlarzy, przewoźników z łodzi na rzece i robotników ze stoczni.

Mieszkałam niedaleko alei Szkoły Średniej, szerszej od innych, brukowanej, mniej stromej niż pozostałe ulice. Po obu bokach pochyłego chodnika stały zapadające się drewniane rudery, których mieszkańcy utrzymywali się ze sprzedaży drobnych artykułów: sosu sojowego, octu winnego i soli albo igieł, nici, sznurowadeł czy guzików. Budka z komiksami, w której można było kupić również cukierki i orzeszki ziemne, stała na szczycie kamiennych stopni. W deszczowe dni stara kobieta zabierała książki do domu i rozkładała interes na drewnianych stołkach w drzwiach wejściowych.

Czasami trudno się było przedrzeć z jednego końca ulicy na drugi, bo mnóstwo ludzi gromadziło się na stopniach, pod okapami, w drzwiach i w otwartych oknach.

– Ty padalcu, ty gadzino, ty żabi skrzeku, wydaje ci się, ze możesz wylewać mi nocnik na głowę, co?! Nie wiesz, z kim zadzierasz! We łbie ci się poprzewracało?!

– Szkoda śliny na takiego skurwysyna! Dołóż mu!

– Pieprzę twoich przodków! Myślisz, że kim, do diabła, jesteś?!

– Pieprzę cała twoją rodzinę pięć pokoleń wstecz, z tobą na czele!

Postronni obserwatorzy, w obawie, że może nie dojść do bójki, jeszcze podjudzali zwaśnione strony.

Mieszkańcy Czungcing są porywczy i mają ostre języki. Wybuchają jak fajerwerki i słychać ich kilka dzielnic dalej. Ludzie z Południowego Brzegu łatwiej wpadają w gniew niż ci z centrum miasta. Tu się nie rzuca słów na wiatr – spór pozostaje rozstrzygnięty, dopiero gdy błyśnie nóż. Jednocześnie są bardzo prostolinijni. Jeżeli cię polubią, nie ma rzeczy, której by dla ciebie nie zrobili. Mieszkańcy centrum natomiast lubią wiedzieć, z której strony wieje wiatr; wolą najpierw ocenić możliwości swoich przeciwników i nie podejmą walki, jeżeli nie są pewni wygranej. Ale tylko się odwróć do nich plecami, to dopadną cię prędzej czy później i będziesz miał się z pyszna.

W dzieciństwie widziałam wiele ulicznych bójek. Później, kiedy czytałam książki o walkach Wschodu i oglądałam filmy kung-fu w telewizji, zdałam sobie sprawę, że ich bohaterowie, postaci pozytywne, byli nikim innym, jak dobrze ubranymi chuliganami, którym brakowało soczystego języka uczestników ulicznych burd.

Kiedy dochodziło do bijatyki, gapie rozstępowali się, aby zrobić miejsce walczącym. Ach, miejscowy chojrak trafił dziś na godnego przeciwnika!

– Hej, przestańcie! Ten facet krwawi! Takie okrzyki nie robiły na nikim wrażenia.

– Idzie policja!

To skutkowało. Mężczyźni podbiegali i rozdzielali walczących. Przeważnie ludzie odnosili się do policji z niechęcią. Ale kiedy wybuchał spór, jedni drugich ciągnęli na posterunek. Wszyscy najwyraźniej żywili szacunek dla władzy.

Najokazalszy budynek w okolicy, kiedyś herbaciarnia, stał obok lokalnego sklepu i mógłby pomieścić jakąś setkę ludzi. W dawnych czasach bajarze zabawiali tu wieczornych gości, rytmicznie deklamując Romans trzech królestw, Banitę z mokradeł czy Dzielne czyny młodych wojowników, i zawsze wszystkie miejsca były zajęte. Jakiś czas przed moimi narodzinami herbaciarnię przerobiono na stołówkę Komuny Ludowej, a kiedy miałam cztery czy pięć lat, przemianowano ją na Kwaterę Słońca ku czci przewodniczącego Mao. W końcu urządzono tam bazę rewolucyjnych buntowników oraz miejsce, gdzie okoliczni wrogowie ludu, „demony wołu” i „duchy węża”, byli poddawani krytyce mas; ofiary tego publicznego poniżenia wyprowadzano na ulice i zmuszano do paradowania w oślich czapkach. Ponieważ w owych czasach nie wolno mi było przestąpić progu tamtego domu, stałam na stopniach na zewnątrz i wspinając się na palce, czekałam w napięciu na okazję, by zajrzeć i zobaczyć, co się tam dzieje. Potem przez wiele lat nad frontowymi drzwiami wisiała tablica z napisem: GRUPA STUDIUJĄCA MYŚLI MAO TSE-TUNGA. „Studenci” się zmieniali, lecz twarze zawsze miały ten sam przywiędły wygląd, a zapyziałe ciała wydzielały taki sam odór. Pod koniec lat siedemdziesiątych, gdy ostatnie takie grupy zniknęły, każdego wieczoru przed oczyma hałaśliwych dorosłych i ich rozbrykanych pociech, szczelnie wypełniających dom, migotał ekran czarno-białego telewizora. Widzowie bliżej ekranu siedzieli na stołkach, ci z tyłu musieli na nich stać.

Ja nie mogłam sobie pozwolić na luksus oglądania telewizji, bo musiałam się przygotowywać do egzaminu wstępnego na uczelnię.

2

Kiedy kończyły się lekcje w szkole, słońce prażyło dokuczliwie. Więc idąc z tornistrem na plecach, szukałam chłodniejszych miejsc. Przy drodze rosły oleandry o delikatnych różowych kwiatach, opierając gałęzie o omszały mur. Skręciłam w miejscu, gdzie wisiały dwie ścienne gazetki, i weszłam między drzewa. Wilgotna ziemia na zacienionym terenie miała mdłosłodki, zbutwiały zapach nawet podczas upału, więc wolałam piec się na słońcu niż iść w cieniu. Wracaj do domu, nakazałam sobie w duchu. Dzisiaj tam nie pójdę. Nie pójdę! Następnym razem? Zobaczę. Ale na pewno nie dzisiaj.

Kiedy jednak mijałam budynek szkolnego biura, nogi same mnie zaniosły na kamienną ścieżkę. Weszłam po schodach i stanęłam przed znajomymi drzwiami.

– Wejdź, proszę.

Te same dwa słowa. Zawsze wiedział, że to ja stoję przed drzwiami. Kiedy znalazłam się w środku, gdzieś uleciały szalone myśli, jakie nachodziły mnie na drodze. Usiadłam na starym wiklinowym krześle naprzeciw nauczyciela historii.

Duże pomieszczenie, byłą klasę, podzielono na kilka mniejszych. Czerwony papier, na którym wypisywało się hasła, leżał na szczycie biblioteczki wraz z kilkoma połamanymi łysymi pędzelkami. Każdy nauczyciel miał do dyspozycji biurko, chwiejne wiklinowe krzesło oraz dwa lub trzy stołki. Przez pozbawione zasłon okno na południowej stronie wpadały jaskrawe promienie słońca. Zamalowana zieloną farbą szyba w okienku przy biurku broniła częściowo dostępu słońcu i tłumiła okrzyki dochodzące z boiska do koszykówki za szkołą.

Pośród soczyście zielonych wzgórz otaczających miasto stały ukryte letnie domy możnych tego świata, wybudowane w stylu angielskim i francuskim; kiedyś zajmowali je ludzie z najbliższego otoczenia Czang Kajszeka oraz jego amerykańscy doradcy, obecnie mieszkali w nich działacze partyjni wysokiej rangi. Nigdy nie miałam okazji przyjrzeć się tym domom, mogłam sobie jedynie wyobrażać, jak wyglądają; ta część miasta była dla mnie jak z innej planety.

Piętrowy budynek biura szkoły, ze swoim skośnym dachem i dużymi oknami, był najładniejszym domem, jaki dotąd miałam okazję widzieć od wewnątrz. To nic, że stare schody skrzypiały i trzeszczały, kiedy się po nich stąpało, a drzwi i okiennice trzymały się w całości wyłącznie dzięki temu, że zostały obite tekturą, która pękała i darła się, gdy zbyt mocno je kopnięto czy zatrzaśnięto, co dość często się ostatnio zdarzało.

Kiedy po raz pierwszy weszłam do biura, napomknęłam nauczycielowi historii, że w jakiś sposób wszystko tutaj wydaje mi się znajome, z pomalowanym na zielono oknem, drzwiami wzmocnionymi tekturą i ścianami z grubej cegły włącznie, więc jeśli nie byłam w tym miejscu w poprzednim życiu, to musiałam je widzieć we śnie. Zresztą podobnie było z samym nauczycielem. Kogoś mi przypominał i czasami się nawet zastanawiałam, czy to nie on mnie śledzi. Lecz zanim zdążyłam się z nim podzielić tą myślą, spojrzał mi z zaciekawieniem w oczy i nieznacznie się uśmiechnął. Od tego dnia przestał ze mną rozmawiać jak nauczyciel z uczennicą.

Włosy nosił krótko przycięte, przez co trudno było odgadnąć, czy są gęste, czy rzadkie, miękkie czy szorstkie, a jego uszy sprawiały wrażenie większych. Przeważnie nauczyciele nosili ubrania z terylenu, natomiast on chodził w niebieskiej bawełnianej koszuli. Jego uporządkowane biurku nie było pomazane kredą tak jak pozostałe. Nie palił, za to zawsze stała przed nim szklanka z herbatą, do której regularnie dolewał gorącej wody z plastykowego termosu, który trzymał na podłodze obok biurka. Miał krzaczaste brwi i nieproporcjonalnie długi nos, co nadawało jego twarzy ponury wyraz.

Teraz, kiedy o nim myślę, dochodzę do wniosku, że wyglądał całkiem zwyczajnie. I wykładał monotonnie, nie tak jak inni nauczyciele, którzy zmieniali lekcje historii w barwne opowieści o dawnych czasach. Był po prostu przeciętnym nauczycielem historii ze szkoły średniej.

Niemniej są na świecie tacy ludzie, których spotyka się na wąskiej ścieżce życia, a rolę, jaką w nim odegrają, można opisać wyłącznie za pomocą emocji, nie słów. Kiedy takich dwoje zejdzie się na tej samej wąskiej ścieżce, to czy tego chcą, czy nie, przyciągani potężną siłą zmierzają ku sobie, odczuwając zarazem lęk i podniecenie.

Właśnie coś takiego mi się przydarzyło w wigilię osiemnastych urodzin; niespodziewanie wybuchły emocje i nie potrafiłam znaleźć odpowiednich słów, ażeby wytłumaczyć sobie samej, co się dzieje. Z początku pałałam do niego nienawiścią za to, że mnie nie zauważa – och, jak ja go nienawidziłam! Byłam jedną z siedmiu głupiutkich dziewcząt w klasie, bardzo możliwe, że najmniej godną jego uwagi. Więc zaczęłam czytać książki na jego lekcjach, a robiłam to w taki sposób, żeby zauważył.

Postąpił jak większość nauczycieli w takich wypadkach; kazał mi wstać i zadał pytanie, coś tak prostego, że każdy potrafiłby odpowiedzieć. Tymczasem ja stałam, nie odzywając się słowem. A kiedy do mnie podszedł, zaskoczyłam go wyzywającym spojrzeniem. Właśnie w tamtej chwili zrozumiał, że nie jestem taką sobie zwykłą uczennicą, i zamarł, zapominając, że trwa lekcja i że powinien czym prędzej przywołać do porządku ucznia, który wystawia na szwank jego autorytet. W mgnieniu oka w klasie zapanował rozgardiasz, bo kilku bardziej niesfornych uczniów zaczęło bębnić pięściami w stoliki.

– Siadaj – powiedział cicho. – Stawisz się u mnie po lekcjach.

Serce mi waliło, kiedy podekscytowana usiadłam w ławce. Osiągnęłam swój cel, zwróciłam na siebie uwagę. Od tamtego dnia często bywałam w jego pokoju jako „niesubordynowany przypadek”.

3

Kiedy zbliżały się moje osiemnaste urodziny, wyglądałam blado i mizernie jak zawsze; nadal byłam chuda jak szczapa, a moje usta wydawały się pozbawione krwi. Nosiłam rzeczy wyblakłe od wielokrotnego prania, a suche, matowe włosy zaplatałam w mysie ogonki. Mao Tse-tung nie żył od czterech lat, fasony sukienek zmieniały się w błyskawicznym tempie, widywało się coraz mniej ludzi w workowatych zielonych lub niebieskich uniformach, które wszyscy nosili przez tak długi czas. Tu i ówdzie ludzie nucili piosenki budzące skojarzenia z klubami z lat trzydziestych. Po czterdziestu latach rewolucyjnej powagi miasto stawiało pierwsze, niepewne kroki ku dawnej lekkości. Co odważniej sze kobiety zaczęły nosić szeongsamy – tradycyjne chińskie kaftany ze stójką i z rozcięciem u dołu, które wdzięcznie podkreślały sylwetkę. Młode dziewczyny z naszych okolic ładnie się prezentowały, bo dzięki temu, że od dziecka poruszały się po górzystym terenie, miały długie, mocne nogi i gibkie sylwetki.

Szczególna atmosfera dawnych czasów zawitała nawet na zrujnowane ulice i boczne drogi Południowego Brzegu, a ja, im dłużej obserwowałam zmiany, tym bardziej się sobie nie podobałam. Wyglądałam jak ktoś, kto spóźnił się na statek i sterczy samotnie na zapomnianym molu: nosiłam zieloną bawełnianą spódnicę za kolana i białą bluzkę z krótkimi rękawkami. Obie części garderoby przypadły mi w spadku po siostrach. Za obszerne na mnie, sprawiały, że wydawałam się jeszcze drobniejsza, niż byłam w rzeczywistości. Chodziłam w sandałach z kremowego plastyku, które klapały o pięty przy każdym kroku, bo były o trzy centymetry za duże.

Tak wyglądałam, kiedy stanęłam przed biurkiem mojego nauczyciela historii. Pozostali wykładowcy rozeszli się do domów, więc byliśmy sami. Przyglądał się mi znad biurka.

– Źle mnie oceniasz – zaczął łagodnie – jeżeli sądzisz, że traktuję z pogardą uczniów z biednych rodzin.

Na ułamek sekundy zamarło mi serce. Zdałam sobie sprawę, że w dużej mierze miał rację. To głównie z tego powodu czułam się niezręcznie w szkole i nie lubiłam w niej przebywać.

– Ja też pochodzę z ubogiej rodziny. – Uśmiechnął się z rezygnacją. Z jego twarzy zniknął nieobecny wyraz, który zazwyczaj przybierał na lekcji. – Szczerze mówiąc, teraz jestem jeszcze biedniejszy. Ot, prawdziwy przedstawiciel proletariatu.

Wyznał, że jego ojca uznano za kontrrewolucjonistę, co jemu z kolei odebrało możliwość kształcenia się na uczelni. Nawet jako dorosły mężczyzna wraz z bratem pomagał ojcu sprzedawać prażoną kukurydzę na ulicy i dostarczać węgiel do domów. Powiedział, że zna każdą uliczkę i zaułek na Południowym Brzegu.

– Byłaś wtedy zasmarkanym berbeciem raczkującym po podłodze. – Zaśmiał się ironicznie.

– Och, myśli pan, że jestem za młoda, tak? – Obruszyłam się, dotknięta do żywego, i podniosłam z krzesła.

– Jestem dwadzieścia lat od ciebie starszy.

Co chciał przez to powiedzieć? Jakie znaczenie miał tu wiek? Dawał mi do zrozumienia, że do siebie nie pasujemy? Więc już pomyślał o nas jako o parze? Zaczerwieniłam się i odwróciłam wzrok. Serce mi biło, jakbym wyciągnęła rękę po coś, co do mnie nie należy. Łzy napłynęły mi do oczu.

– Hej, dlaczego płaczesz?

– Obraził mnie pan – oświadczyłam z goryczą.

– Obraziłem cię? – Wstał, wyjął chusteczkę z kieszeni i obszedł biurko, żeby mi ją podać.

Nie przyjęłam jej. Łzy zdążyły już spłynąć do nosa i lada chwila mogły z niego skapnąć. Czułam się żałośnie, a mimo to nie chciałam wziąć chusteczki. Zobaczymy, co teraz zrobi, pomyślałam. Nie podniosłam oczu, choć czułam, że stoi tak blisko, iż mógłby mnie dotknąć.

Zdecydowanie odmówiłam przyjęcia chusteczki. Moja odważna demonstracja zaparła mi dech w piersiach. Za sekundę, myślałam, za sekundę mnie dotknie. Bałam się, że zemdleję.

I rzeczywiście, dotknął mnie, położył mi rękę na głowie. Jak małemu dziecku szorstkimi pociągnięciami wytarł oczy i twarz, a na koniec przyłożył mi chusteczkę do nosa. Odruchowo wydmuchałam nos.

Szybko się odsunęłam i stanęłam jakieś trzydzieści centymetrów od jego biurka. Bydlak jeden, myśli, że jestem oseskiem czy co? Ze złośliwą satysfakcją obejrzał chusteczkę i schował ją do kieszeni. Usiadł na krześle, kwitując uśmiechem moje zażenowanie i opryskliwość, bo udało mu się udowodnić, że istnieje między nami przepaść z powodu różnicy wieku i że nie pozwoli mi się do siebie zbliżyć. Znowu byliśmy uczennicą i nauczycielem, a mnie policzki płonęły z gniewu.

Spokojnym tonem oznajmił, że chociaż jest jeszcze dość czasu, żeby się przygotować do egzaminów wstępnych na studia, zostało mi sporo materiału do opanowania. Dla większego efektu przerzucał przy tym papiery na biurku, jakby to były moje prace. Moje stopnie, dodał, są poniżej możliwości i nadszedł czas, żebym przysiadła fałdów. Powtórzył, że z powodu pochodzenia musiał się pożegnać z myślą o studiach. A przede mną, jak to ujął, otwiera się życiowa szansa.

Wiedziałam, że mówi szczerze i słusznie rozumuje. Znał moją słabość – kłopoty z zapamiętywaniem lekcji. Siedzieliśmy, obserwując się nawzajem. Patrzenie na niego sprawiało mi przyjemność i miałam wrażenie, że on czuje to samo.

Wkrótce powrócił dobry nastrój.

4

Niemal za każdym razem, kiedy z lekkim sercem mówiliśmy sobie „do widzenia” na szkolnym boisku, myślałam o tym, że jutro znowu go zobaczę, chociażby na lekcji.

Szkolny mur tu i ówdzie wznosił się dumnie, a miejscami, pokruszony, ledwo wystawał z ziemi. Za boiskiem i małym ogródkiem warzywnym kręte ścieżki rozchodziły się promieniście. Komin fabryki leków pluł dymem, ścieki przemysłowe spływały na okoliczne pola. Słońce zasnuwały ciemne chmury, powietrze było lepkie; dopiero gdy nastaną deszcze, temperatura nieco spadnie.

Ale w porze deszczowej wcale nie było nam łatwiej, bo dach przeciekał w wielu miejscach, czego dowodem były liczne wiadra i puszki poustawiane na podłodze i na łóżkach. Zbijaliśmy się w gromadkę w suchym miejscu, a kiedy puszka napełniła się wodą, wynosiłam ją ostrożnie na podwórko.

Nasz dom powinien zostać zburzony wiele lat temu; między deskami podłogi były szerokie szpary, ściany znaczyła pleśń, strop się zapadał, a kamienny posążek nad płytą kryła taka warstwa kopciu, że rysy Bóstwa Kuchni stały się nieczytelne. Trzeba się było sporo napocić, aby przywrócić mu pierwotny, radosny wygląd.

Przez cały rok zewnętrzne ściany u dołu oraz narożniki muru na podwórku porastał mech; wiosną i latem był ciemnozielony, a jesienią żółty w niebiesko-zielone smugi. Suche miejsca wydawały się kosmate, wilgotne, jakby papkowate.

W przeciwległym końcu podwórka, w dwóch pomieszczeniach skleconych z popękanych cegieł, mieszkała pięcioosobowa rodzina Er-wy. Matka Er-wy, kobieta chuda jak szczapa, wiecznie zamiatała placyk przed frontowymi drzwiami, bez żadnego powodu ciskając przekleństwa pod adresem każdego, kto się akurat nawinął.

Wiele lat temu moja matka czymś ją obraziła i od tego czasu ta kobieta, zamiast puścić urazę w niepamięć, uprzykrzała nam życie, jak tylko mogła, co już samo w sobie było wyrazem jej „politycznego aktywizmu”. Wyrzucała z siebie potok słów, czyniąc jakieś zupełnie dla mnie niezrozumiałe aluzje do chorób wenerycznych.

Któregoś dnia jej mąż wrócił z pracy na łodzi i przyłapał żonkę z sąsiadem na flircie pełnym seksualnych niedomówień. Stłukł ją wtedy na kwaśne jabłko, pociął ubranie nożyczkami i dosłownie porozbijał młotkiem miseczki do ryżu na jej ciele. Była tak przerażona, że przez miesiąc siedziała cicho, co na jakiś czas oszczędziło naszej rodzinie słownych ataków z jej strony. Niestety, nie na długo, bo potem podwórko na nowo wypełniły jej wrzaski, jakby nie potrafiła się od nich powstrzymać. A moi rodzice z kamiennym spokojem wysłuchiwali tych zawziętych, obraźliwych tyrad.

Nawet najbardziej złośliwi chłopcy w szkole nie zwracali na mnie uwagi, jakby szkoda im było zachodu, by mi dokuczać. Natomiast dla dziewcząt stanowiłam idealny obiekt rozładowywania frustracji. Raz, kiedy kucałam w ubikacji szkolnej, jedna z nich o mało nie wepchnęła mnie do kloaki. Zanim zdążyłam się pozbierać, inna, wysoka dziewczyna, która akurat wyszła z ustępu, stanęła w drzwiach i powiedziała: „No, dalej, wrzeszcz, dlaczego nie wrzeszczysz? Czyżbyś nawet tego nie potrafiła?” A ja, zamiast krzyczeć, podciągnęłam majtki i przemknęłam obok niej. Kiedy znalazłam się na zewnątrz, rzuciłam się do ucieczki, nawet nie czując poniżenia.

Uzewnętrznianie uczuć zawsze sprawiało mi trudność, tym bardziej że i tak nikogo nie obchodziło, co czuję. Moja rodzina uznała, że nie mam nic ciekawego do powiedzenia, a jedyną osobą na świecie, którą interesowały moje poglądy, był nauczyciel historii – człowiek, który zaskarbił sobie moje bezgraniczne zaufanie. Wreszcie znalazłam kogoś, kto mnie rozumiał. Miał szersze spojrzenie na świat niż ktokolwiek inny z mego otoczenia. Wyraz jego twarzy, kiedy mnie słuchał, zachęcał do dzielenia się z nim wszystkimi problemami, zarówno poważnymi, jak i błahymi.

Cieszyłam się, że mnie słucha, wręcz czułam przy nim potrzebę zwierzeń. On rozumiał, jakie znaczenie mają dla mnie te z pozoru nieistotne sprawy. Zamknięta w sobie, tylko w jego obecności się otwierałam; bywały takie chwile, że najchętniej odsunęłabym biurko, żeby znaleźć się jeszcze bliżej niego.

Pewnego dnia wyjął z szuflady kartonową podkładkę i czystą kartkę.

– Nie ruszaj się – polecił. – Narysuję twój portret. Usłuchałam go, nie przestając przy tym mówić.

Od czasu do czasu spoglądał na mnie, po czym wracał do szkicowania. Na koniec odłożył ołówek i podnosząc wzrok, powiedział:

– Zapomnij o wszystkim. Powinnaś skupić się na egzaminach wstępnych, zamiast zaprzątać sobie głowę tymi sprawami.

Odparłam, że nie wiem, czemu o tym mówię, być może dlatego, że dotąd z nikim tak nie rozmawiałam.

Podał mi kartkę. Szkic ołówkiem. To rzeczywiście była moja twarz, kilka prostych kresek. Ale oczy w tej twarzy wydały mi się zbyt żywe, patrzyły z pasją. Szyja i ramiona pozostały nagie, nie dorysował kołnierzyka, czym, jak podejrzewałam, dał do zrozumienia, że nie zachwyca go mój ubiór. Rysunek zajmował górną część kartki, reszta pozostała czysta.

– I jak ci się podoba? – zapytał.

– Przypominam małego kotka. To nie są moje oczy.

– Co ty tam wiesz. – Wyjął mi kartkę z ręki. – Jesteś za młoda.

Westchnął chyba nieco za głośno, przynajmniej tak mi się wydało, i schował rysunek do szuflady. Poprosiłam, żeby dał mi ten szkic, ale odmówił, twierdząc, że go nie dostanę, dopóki nie będzie skończony.

Загрузка...