VII

1

Opuszczając szkołę po wieczornych zajęciach, zauważyłam światło w oknie biura nauczyciela historii i wspięłam się na schody budynku o skośnym dachu. Czytał książkę, ale odniosłam wrażenie, że czekał na mnie. Uśmiechnął się i zapytał, czy chce mi się pić. Wskazując na swoją szklankę, zaproponował, że jeśli mam ochotę, mogę wypić to, co w niej zostało. Przysiągł na przewodniczącego Mao, że na nic nie choruje.

Stałam przed jego biurkiem, lecz nie wyciągnęłam ręki po szklankę. Za oknem mżyło; pokój wypełniało łagodne i ciepłe światło, poczułam się jak w domu. Nauczyciel był w lepszym nastroju niż ostatnim razem, kiedy go widziałam; jego oczy naprawdę błyszczały.


Mieszkał w parterowym domku po rodzicach, który mieścił wewnątrz jedną dużą salę z drugim, tylnym wyjściem, przedzieloną na dwa mniejsze pokoje. Nigdy nie poznałam do końca historii jego rodziców, wiem jedynie, że ojciec rok po wyzwoleniu, w trakcie jednej z niezliczonych nagonek politycznych, był inwigilowany przez policję jako „element antysocjalistyczny” i stracił pracę. Co stało się tego przyczyną, nauczyciel nie wiedział. Matka pracowała jako kasjerka w banku, lecz ją także w końcu wyrzucono, więc była zmuszona brać szycie do domu. Kiedy go poznałam, rodzice od wielu lat nie żyli. Dom stał na pochyłości, a do tylnego wyjścia prowadziło sześć kamiennych stopni. Konary potężnej rajskiej jabłoni zwisały aż nad podwórkiem sąsiada, którego dom na palach opierał się o pień drzewa.

Za domkiem rósł krzew winorośli, lecz niegdyś zmarniał zapuszczony. Nauczyciel miał brata, który zginął w walkach frakcyjnych podczas rewoluqi kulturalnej. Krótko po jego śmierci winorośl ni stąd, ni zowąd zaczęła gwałtownie rosnąć, pędy owijały się wokół konarów rajskiej jabłoni, pięły po murze i czepiały dachówek. Liście stały się mięsiste i duże, a fioletowe owoce – soczyste i słodkie. Zielone gąsienice motyli, spadające z krzewu, wiły się na ziemi, ich obłe ciała połyskiwały jak kryształki. Winorośl przyciągała łakomych rabusiów.

Nauczyciel powiedział mi, że czasem zbiera się u niego grupka przyjaciół.

– Dołącz do nas – zaproponował. – Posłuchasz, jak rozmawiamy o literaturze. Jeśli zechcesz, pożyczysz sobie jakieś książki.

Z jego tonu wywnioskowałam, że zależy mu, abym przyjęła zaproszenie; pierwszy raz rozmawiał ze mną jak równy z równym. Ta grupka przyjaciół, których łączyły podobne doświadczenia oraz pochodzenie, spotykała się, żeby razem czytać i omawiać książki, a także dyskutować o różnych sprawach, które ich interesowały. Słuchali również radia, które sami przestroili. Podczas gdy większość mieszkańców tej dzielnicy nastawiała radioodbiorniki na stacje w Hongkongu nadające muzykę pop, oni woleli słuchać na falach krótkich audycji Radia BBC albo Głosu Ameryki, prezentowanych w języku chińskim. To było coś, czego nie śmiałam sobie nawet wyobrazić. Od trzydziestu lat „słuchanie wrogich radiostacji” było przestępstwem, za które zasądzano długie wyroki. I chociaż przed 1980 rokiem represje osłabły, a kary nieco złagodniały, nadal samo tylko napomknięcie o „wrogich radiostacjach” wywoływało dreszcz strachu.

Burze wokół Czungcing bywały bardzo gwałtowne. Obserwowaliśmy ze wzgórz, jak pioruny rozbijają deszczowe chmury nad rzeką. Rzadko jednak trwały dłużej niż dziesięć minut. Pod tym względem przypominały temperament mieszkańców miasta, którzy uspokajali się równie szybko, jak wybuchali. Najbardziej dawały się we znaki ciągłe mżawki i grzyb osiadający na meblach, który ściągał robactwo bezlitośnie toczące drewno.

Podczas siąpiących deszczów bruk na drogach ginął pod warstwą mazistego, śliskiego błota. Deszcz przyprawiał o rozpacz, bo wydawało się, że już nigdy nie przestanie padać. Najgorzej było w zimie. Ludzie, którzy nie mieli na kalosze, musieli chodzić w plastikowych sandałach, trzęsąc się z zimna, gdy lodowata woda wciskała im się między palce u stóp.

Zdarzało się, że mżawka, rozpylona jak mgła, tak ograniczała widoczność, iż nie można było dojrzeć drugiego brzegu rzeki. Syreny statków wyły przenikliwie, wysyłając ostrzegawcze sygnały.

Właśnie w jeden z takich dni wdrapałam się na wzgórze, uważając przy tym, aby nie zjechać po śliskich, nierównych stopniach. Na głowie miałam stary, zniszczony kapelusz, z którego sterczały połamane bambusowe witki. Musiałam iść pochylona, bo inaczej woda, ściekając ze stożkowatego kapelusza, wsiąkałaby mi w ubranie.

Drzwi domu nauczyciela nie były zamknięte; żaden z jego sąsiadów nie odważyłby się tam zajrzeć, bo prawdopodobnie uważano, że w domu straszy. Jednak atmosfera zagrożenia czyniła to miejsce jeszcze bardziej pociągającym. Przystanęłam pod okapem, podekscytowana jak nigdy dotąd, i zapytałam, czy ktoś jest w domu.

Ponieważ nie doczekałam się odpowiedzi, pchnęłam drzwi i weszłam do środka. Na biblioteczce stała fotografia kobiety oprawiona w ramki. Owalną twarz okalały lśniące czarne włosy zaczesane do tyłu i krótko obcięte, jak u wszystkich Chinek w tamtych czasach. Kobieta miała na sobie sweter z golfem oraz narzucony na wierzch płaszcz ze zgrzebnej wełny. Moje serce biło jak szalone, miałam przed sobą zdjęcie jego matki; domyśliłam się tego od razu, podobieństwo było bardzo wyraźnie. Patrzyła na mnie, jakby chciała mi coś powiedzieć.

W kącie stał popękany porcelanowy wazon posklejany cementem. Dostrzegłam na nim ślady dawnego malowidła. Obok biblioteczki na konsolce zauważyłam staroświecki gramofon. Za oknem bambusowy gaj połyskiwał szmaragdowe w deszczu. Świeże pranie wisiało na bambusowym kiju wspartym o słupki werandy, susząc się cierpliwie w przesyconym wilgocią powietrzu.

Na krzesłach, na łóżku, na komódce – wszędzie leżały książki. I gazety. Jemu i jego przyjaciołom książki były niezbędne do życia; potrafili przesiedzieć cały wieczór zanurzeni w lekturze albo dyskutować do rana o jakiejś powieści czy losie któregoś z fikcyjnych bohaterów.

W marzeniach wielokrotnie odwiedzałam dom nauczyciela historii; jako jego przyjaciółka siadałam z książką w kącie, słuchałam, jak jego znajomi dyskutują albo czytają na głos jakieś piękne fragmenty. Może byłam zanadto nieśmiała, może odczuwałam za duże skrępowanie w obecności obcych, a może po prostu nie chciałam, by przyjaciele nauczyciela mnie zobaczyli, w każdym razie nigdy naprawdę nie zapukałam do jego drzwi. Wystarczyło mi zaglądać tam w wyobraźni. W ten sposób dni szybciej mijały, a życie stawało się bardziej znośne.


Miałam cztery lata, kiedy zaczęła się rewolucja kulturalna, a czternaście, gdy dobiegła końca. Dzieci w tym wieku powinny przede wszystkim zajmować się nauką, nam jednak większość czasu pochłaniało uczestnictwo w najróżniejszych czynach społecznych; formowaliśmy tarasowo schodzące pola na wsi, zbieraliśmy złom na przyfabrycznych wysypiskach, czasem nawet zakradaliśmy się w nocy do wnętrza fabryki i wykręcaliśmy z maszyn metalowe części, które potem odstawialiśmy do punktu zbiórki surowców wtórnych.

Pod koniec każdego semestru łącznicy klasowi, wytrawni donosiciele, zawsze składali jakieś meldunki świadczące o mojej niewłaściwej postawie. Czarne znaczki na sprawozdaniu semestralnym napawały mnie przerażeniem: nie lubi ciężkiej pracy, nie współdziała z kolektywem, nie wykazuje entuzjazmu dla narodowych przedsięwzięć, reprezentuje obojętną postawę wobec zadań politycznych. Ojciec stał w najlepiej oświetlonym miejscu w pokoju i przygnębiony czytał po cichu sprawozdanie. Matka zbyt słabo czytała, żeby to wszystko zrozumieć, a ponieważ nie wierzyła w wersję ojca, szła do kogoś, aby przeczytał jej sprawozdanie. Ileż wstydu musiała się najeść! Wracała do domu jeszcze bardziej zła niż zwykle.

Moje sprawozdania semestralne z roku na rok stawały się gorsze, a jedno było wręcz pokazowe: reprezentuje burżuazyjne myślenie, czyta grube pożółkłe książki, zrywa kwiaty przy drodze i chowa je do tornistra, ma niską świadomość polityczną, nie wykazuje chęci wstąpienia do Związku Młodzieży Komunistycznej, otwarcie twierdząc, że nie ma czasu na takie bzdury, odmawia szczerej rozmowy z nauczycielami lub z łącznikami klasowymi, nie przyjmuje zbiorowego krytycyzmu, nie przejawia solidarności z kolegami z klasy, nie włącza się do wspólnej zabawy podczas przerw. To były opinie mojej grupy, czternastu uczniów, którży wzajemnie wyszukiwali swoje mocne i słabe strony. Z jakiejś nieznanej mi przyczyny nieodmiennie stawałam się celem zbiorowej krytyki. Opinia wychowawcy zawsze brzmiała mniej więcej tak: „Zgadzam się ze zdaniem kolektywu i mam nadzieję, że uczennica przyjmie krytykę, przyzna się do błędów i więcej ich nie popełni”.

To chyba właśnie tamtego roku po raz pierwszy zobaczyłam nauczyciela historii. O ile dobrze pamiętam, przyszedł do mego gimnazjum na zastępstwo, które miało potrwać tydzień czy dwa. Ale wtedy nie zwróciłam na niego uwagi, zresztą on też mnie nie zauważył. Wówczas mężczyźni nie mieścili się w kręgu moich zainteresowań, a ja na pewno nie wpadłam mu w oko; prawdopodobnie nawet dzisiaj nie uznałby mnie za kobietę szczególnie atrakcyjną.

Co by było, gdybym więcej go nie spotkała? Albo gdyby potraktował mnie tak samo niechętnie jak pozostali nauczyciele, koledzy z klasy czy sąsiedzi? Nie, on był inny niż wszyscy i powinnam być wdzięczna, że pojawił się w moim życiu. Samo niebo mi go zesłało.


Na początku lata Trzeci Brat, który zawsze majstrował przy radiach, czy to sąsiadów, czy swoim, zreperował wyrzucony na śmieci odbiornik i podarował go ojcu, który już bardzo źle widział. Pożyczyłam go i w nocy kręciłam gałką tak długo, aż znalazłam stację, o której wspomniał mi nauczyciel historii. Pierwszy raz w życiu usłyszałam, jak ktoś czyta Biblię.

Bo choćbym też chodził wpośród cienia śmierci, nie będę się bał zła, albowiem ty jesteś ze mną; laska twoja i kij twój, te mię pocieszyły […]! miłosierdzie twoje pójdzie za mną po wszystkie dni żywota mojego, abym mieszkał w domu Pańskim przez długie dni.

Te słowa musiały być powiedziane bezpośrednio do mnie, bo inaczej jak mogłyby mi dostarczyć tylu wzruszeń, wycisnąć łzy z oczu? Zakochałam się w Psalmach i w Pieśni nad Pieśniami, słuchając potajemnie radia. Nie miało znaczenia, skąd był ten bóg, najważniejsze, że wlał mi otuchę w serce i że mnie chronił. Czasami nieświadomie czyniłam znak krzyża, przechodząc przed świątynią Buddy, lub składałam dłonie, mijając krzyż, czym budziłam wesołość obserwatorów. Niektórzy ludzie zarzucali mi bluźnier-stwo, ale ja nie uważałam, bym zrobiła coś złego.

2

Dowiedziałam się z radia, że Jangcy osiągnęła najwyższy poziom w ciągu ostatnich dwudziestu sześciu lat i że idzie fala powodziowa.

Tego samego dnia, we wrześniu 1980 roku, radio podało jeszcze jedną informację: według nowego prawa minimalny wiek do zawierania małżeństwa wynosił dwadzieścia dwa lata dla mężczyzn i dwadzieścia dla kobiet. Natomiast partia nalegała, aby pary wstrzymywały się ze ślubem do chwili, kiedy suma ich wieku wyniesie pięćdziesiąt. Jeżeli ktoś wstąpił w związek małżeńskich, osiągnąwszy wiek minimalny, nie czekały go sankcje sądowe, natomiast mógł zostać ukarany przez zakład pracy za przestrzeganie litery, a nie ducha prawa.

Być może dlatego, że wzrastałam niedożywiona i wolno się rozwijałam, ludzie nadal zwracali się do mnie „dziewczynko” i nawet ja sama nie uważałam się za osobę dorosłą, mimo że zgodnie z prawem za dwa lata mogłam wyjść za mąż. Nowelizacja prawa małżeńskiego, która uszczęśliwiła wielu ludzi, w ogóle mnie nie obeszła. Sprawy rozgrywające się między kobietą i mężczyzną wydawały mi się takie abstrakcyjne.

W tamtym czasie do drukowania gazet, zaledwie czterech stron papieru niskiej jakości, używano tak kiepskiej farby, że czytając, zawsze brudziłam sobie ręce. Na rynku Przy Kamiennym Moście czołowe gazety, takie jak „Dziennik Ludowy” czy „Dziennik Czungcing”, wystawiano w drewnianych ramach lub w oszklonych gablotach; jednak tych drugich nie było za wiele, bo szkło rozbijano, czego oczywiście nie robili czytelnicy gazet, tylko wandale. Zapewne byli to ci sami, którzy niszczyli uliczne latarnie, przez co w dzielnicy panowały egipskie ciemności. Jedyny wyjątek stanowiła aleja Strumienia Kotów – oczywisty znak, że tam mieszkali sprawcy. Lecz nawet gdyby wszystkie lampy się paliły, to i tak ulice na Południowym Brzegu pozostałyby ciemne. Po prostu było tam za mało latarni.

3

Nauczyciela historii bardziej interesowały artykuły w gazetach niż to, co działo się wokół niego. „Na sławetnych szanghajskich strychach i w osławionych mansardach Paryża – oznajmiał – narodziły się rzesze pisarzy i artystów. Trudne warunki mogą się okazać dobrodziejstwem”. Ale mówił również i coś takiego: „Obojętnie jak bardzo będziesz silna, pozostaniesz bezbronna wobec świata i nigdy nie będzie ci dane zaznać tego, co nie jest ci pisane”, albo: „Wodospad zawsze był w tym miejscu, a ludzie o nim nie wiedzieli, dopóki rzeka go nie odsłoniła”.

Lubiłam słuchać, kiedy wypowiadał te swoje sentencje. Jego słowa były pełne mądrości, patrzyłam na niego z podziwem. Zapewne podobnie głębokie myśli formułował na swych spotkaniach towarzyskich. Prywatnie był zupełnie inny niż w klasie. Czułam, że traktuje mnie teraz jak przyjaciółkę, kogoś, kto potrafi zrozumieć jego słowa.

Właśnie w takich okolicznościach wzrosło moje zainteresowanie prasą, otwierając mi okno na świat. Nie opuszczałam niczego, nawet najmniejszej kolumny. Często na ostatnich stronach gazet ukazywał się spis czasopism literackich, a pewnego dnia natrafiłam na reklamę pekińskiego magazynu literackiego „Współczesność” wraz z urywkiem reportażu pod tytułem Zimowa opowieść. Autorką była Yu Luojin, młodsza siostra Yu Luoke, odważnego młodego człowieka, który bez ogródek wypowiadał się na temat prześladowań politycznych, twierdząc: „Wszyscy, bez względu na pochodzenie społeczne, mają prawo do politycznej równości”. Został za to postawiony przed sądem, skazany i rozstrzelany podczas rewolucji kulturalnej. Siostra opisywała jego los i prześladowania, jakie później spotkały rodzinę.

Pożyczyłam ten numer czasopisma od nauczyciela historii, a czytając go, przepisałam najbardziej poruszające fragmenty do pamiętnika. Kiedy odniosłam pismo nauczycielowi, chcąc podzielić się z nim przemyśleniami, napomknęłam, że Yu Luoke miał zaledwie dwadzieścia siedem lat, kiedy został stracony. Nauczyciel przerwał mi gwałtownie tak szorstkim tonem, jakby był osobiście zaangażowany w tę sprawę. Jego niespodziewany wybuch zbił mnie z tropu. Co prawda opanował się, jak tylko zmieniłam temat, niemniej tego dnia zachowywał się chłodno i wydawał się trochę nieobecny.

Tamtego popołudnia, po wyjściu z jego biura, na chwilę przysiadłam na stopniach przy szkolnym murze, oddając się niewesołym rozmyślaniom. Zapewne jestem w szkole jedyną dziewczyną, która kontaktuje się z nim po lekqach. Nie wyróżnia się spośród pozostałych nauczycieli ani urodą, ani inteligenta, więc dlaczego się wywyższa? Zapewne wie, że darzę go szczególnym uczuciem, toteż uznał, że wolno mu mną pomiatać. Byłam na niego zła i czułam się rozżalona. Tchórz, oto kim jest! Kto powiedział, że powinnam żywić dla niego szacunek?! Albo w ogóle zwracać nań uwagę?!

Rozległ się dzwonek wzywający na popołudniowe zajęcia. Akurat w planie miałam powtórkę z historii. Tamtego wieczoru zrobił nam próbny egzamin, więc dwie godziny minęły jak z bicza trząsł. Wymknęłam się z klasy, kiedy reszta uczniów jeszcze się po niej kręciła, i ruszyłam pustą ścieżką przez teren szkoły.

– Czemu się tak śpieszysz? – zapytał, doganiając mnie.

– Boję się duchów.

– To z mego powodu?

– Niby dlaczego?

– Ty mała złośnico, obraziłaś się na mnie – powiedział z westchnieniem. W dłoni trzymał gazetę zwiniętą w rulon. – Ale ja nigdy nie mam dość rozmów z tobą.

Moje silne postanowienie, by go ignorować, i cały gniew prysły pod wpływem tego westchnienia. Ale nie zwolniłam kroku. Zaproponował, abyśmy wyszli przez szkolną bramę.

– Może być – zgodziłam się.

Pora zrobiła się późna, wszyscy uczniowie rozeszli się do domów, więc nie było potrzeby, abym wymykała się okrężną drogą przez zburzony mur.

Tamtego wieczoru po raz pierwszy szliśmy tak blisko siebie. Wrażenie intymności pogłębiał fakt, że byliśmy zupełnie sami. Księżyc oświetlał wystające kamienie na ścieżce, szeleściły poruszane wiatrem liście. Doszliśmy do miejsca, gdzie rozchodziły się nasze drogi. Przystanęłam i odwróciłam się ku niemu, żeby powiedzieć do widzenia. Ale on był taki ożywiony, że zaproponował, iż odprowadzi mnie jeszcze kawałek. Chyba zdawał sobie sprawę z mojego niepokoju; czułam, jak płonie mi twarz. Zerknęłam na niego tak, by tego nie dostrzegł. Pocieszyła mnie świadomość, że ciemności kryją moje onieśmielenie i lęk.

Zatrzymałam się, zanim doszliśmy do stawu przy szkółce drzew. Nie chciałam, żeby dalej ze mną szedł.

– Nie wolałabyś, bym odprowadził cię do domu? – Stał nieco za mną z prawej strony i niechcący dotknęłam jego ręki, gdy poprawiałam pasek tornistra. Podniosłam wzrok, nasze spojrzenia się spotkały. Staliśmy tak blisko siebie, moje serce biło gwałtownie.

– Mam stąd parę kroków do domu, więc proszę zawrócić – powiedziałam cicho.

Skinął głową.

– Został ci jeszcze kawałek drogi, więc trzymaj się głównego szlaku. Nie ma czego się bać. Wszystkim rządzi przeznaczenie. Można biec, ale i tak się nie ucieknie.

Zarzuciłam tornister na ramię, odwróciłam się i nie oglądając za siebie, zaczęłam schodzić po zboczu. Nie przystanęłam, dopóki nie nabrałam pewności, że nie może mnie już widzieć. Co to wszystko miało znaczyć? – zastanawiałam się.

Wiedziałam, że gdybym zawróciła, znalazłabym go w tym samym miejscu. Stał tam i odprowadzał mnie wzrokiem. A gdybym do niego podeszła, w jego oczach ujrzałabym to smutne spojrzenie, które tylko ja potrafiłam dostrzec. Nie umiał wyrażać swoich uczuć. Gdyby to potrafił albo gdybym ja okazała większe zrozumienie, nasze serca zbliżyłyby się do siebie.

Przeżywałam tortury; pragnęłam, by wziął mnie w ramiona i pocałował.

Ani matka, ani ojciec nigdy mnie nie pocałowali. Tak samo bracia i siostry. Ilekroć mi się przyśniło, że ktoś mnie całuje, budziłam się z krzykiem. Ta tęsknota musiała być głęboko zakorzeniona w mojej psychice. Gdyby za każdym razem, kiedy doznałam przykrości, ktoś mnie przytulił, poklepał po plecach czy pogłaskał po głowie, poradziłabym sobie z upokorzeniem. Ale w mojej rodzinie nie było takiego zwyczaju. Ludzie, pośród których żyliśmy, nie obejmowali się, nie całowali i nie dotykali. Kto wie, może robili to łóżku. Najwyraźniej obywali się bez fizycznego kontaktu; natomiast ja nie mogłam. Czerpałam ogromną przyjemność z wyśnionych pocałunków, co dowodziło, że byłam nienormalna.

Nauczyciel historii nie próbował mnie dotknąć; zastanawiałam się, czy on jest równie wystraszony jak ja.

4

Po powodziach zazwyczaj znacznie spadał poziom wody, pas nabrzeża się poszerzał, a pontonowe przystanie osiadały. Ich zardzewiałe kable wrzynały się w błotnistą, poznaczoną kamieniami skarpę. Wysokie głazy o krawędziach wymytych przez fale groźnie sterczały z płytkiej wody. Te podwodne skały, postrach marynarzy, teraz stawały się wysepkami przypominającymi skorupy żółwi.

Każdego lata ludzie ściągali nad rzekę z daleka i z bliska, aby kąpać się w miejscach, gdzie skaliste nadbrzeże schodziło łagodniej. Używaliśmy słowa „kąpać się”, a nie „pływać”. Kąpiący się baraszkowali na plecach, wypinając płaskie lub wystające brzuchy. Chudzi chłopcy, nadzy jak w chwili narodzin, urządzali wodne bijatyki. Marynarze o ogorzałych ciałach, ze statków towarowych przycumowanych do pomostu, nurkowali w brunatnej wodzie. Dla ludzi takich jak my, którzy nigdy nie widzieli łazienki, sąsiedztwo rzeki, obojętnie jak mętnej i zmiennej, było prawdziwym błogosławieństwem.

Jangcy, spływając z płaskowyżu, znacznie zwalnia na obszarze Syczuanu, zanim dopłynie do Czungcing, ale i tak każdego roku pochłania wiele istnień ludzkich: szarżujących pływaków, ofiary wywrotek statków i zabójstw, a także samobójców. Czy ktoś zginął śmiercią bohaterską, czy haniebną, spotyka go taki sam los, a miejsca w rzece wystarcza dla wszystkich.

– Chodźcie szybko, znowu płynie wodny kloc!

Na drogach i w siedliskach niosły się nawoływania na podobieństwo bicia bębnów. Z uliczek wybiegali gapie w sandałach, często z miseczką ryżu w dłoni, i ciągnęli sznurem nad rzekę. Oglądanie topielców stanowiło rzadką rozrywkę w monotonnym życiu mieszkańców Południowego Brzegu.

W zakolu rzeki przy doku Strzału z Procy, obok tartaku, woda powoli opływa skalisty brzeg, a wióry zmieniają ją w zawiesistą zupę. Rozdęte ciała topielców oblepione trocinami wyglądają jak bale drewna w dziwnym kolorze. Nie można ustalić, kim ci ludzie byli za życia, bo woda porywa ubrania albo okręca je wokół ciał. Nawet kiedy zwłoki są nagie, trudno odgadnąć, czy należą do kobiety, czy do mężczyzny. Panuje taki przesąd, że jeśli pośród gapiów znajdzie się krewny czy wróg topielca, z otworów w sino-purpurowej twarzy nieszczęśnika tryśnie świeża krew.

Większość topielców zdążyła przepłynąć dziesiątki, a nawet setki kilometrów i popłynęłaby dalej w jakieś odległe miejsce, gdyby nie zanieczyszczone zakole. Natomiast trupy, które przebywały w rzece krócej niż tydzień, cechowała jedna szczególna prawidłowość: zwłoki kobiet zawsze płynęły na plecach, a mężczyzn twarzą do dołu. Kiedy już wiedziałam co nieco o tym, co się dzieje między kobietą i mężczyzną, za każdym razem, gdy widziałam tych płynących biedaków, czułam dziwne drżenie koło serca. Bo czyż rzeka, gdy pochłaniała ciała, nie tuliła ich jednocześnie w objęciach, głaszcząc czule w ostatniej miłosnej pieszczocie?


W tamten purpurowy wieczór niebieskawa poświata wpadała przez okno do biura na pierwszym piętrze budynku ze skośnym dachem; gorączka dnia jeszcze nie ustąpiła, a na pobliskich polach rozkumkane żaby płoszyły z drzew roje świetlików. Zwierzanie się nauczycielowi historii sprawiało mi radość. Mrużąc oczy, popijał herbatę i słuchał.

Zawsze potrafiłam wypatrzyć mojego chudego, śniadego Trzeciego Brata w gromadzie dzieciaków baraszkujących w rzece. Matka wiecznie go łajała: „Może tobie nie zależy, czy przeżyjesz, czy nie, ale mnie tak”. Jej uwagi wpadały mu jednym uchem, a drugim wypadały. I choć nie unikał brawury, nie pamiętam, by kiedykolwiek chodził chociażby zadrapany. Zawsze towarzyszyło mu kilku zasmarkanych, bosonogich wyrostków, dla których był bohaterem.

Najstarsza córka Dużej Siostry miała zaledwie dwa miesiące, kiedy Trzeci Brat, ujęty urokiem różanych policzków, zaniósł niemowlę nad rzekę, gdy jego mamusia położyła się na drzemkę. Pozwolił maleństwu samodzielnie pluskać się w wodzie. W tym czasie Duża Siostra, wiedziona złym przeczuciem, obudziła się i wyskoczyła z łóżka. Kiedy z obłędem w oczach szukała wszędzie córki, Trzeci Brat wmaszerował do siedliska, niosąc na rękach przemoczoną dzieczynkę ze źdźbłami trawy we włoskach. „Nauczyłem ją pływać” – oznajmił, nie zwracając najmniejszej uwagi na rozwścieczoną siostrę.

Matka aż pobielała z gniewu. Ale nie podniosła na niego ręki, a nawet dała mu dokładkę na kolację.

– Prędzej czy później zostaniesz wodnym klocem! – napadła na niego Duża Siostra.

Spiorunował ją wzrokiem, rozdymając przy tym nozdrza, odwrócił się na pięcie, energicznie wymaszerował z siedliska i zniknął nam z oczu. Prawdopodobnie poszedł nad rzekę, żeby znowu się kąpać.

– Wracaj tu zaraz, Numer Trzy! – krzyknęła za nim matka. – Na nikim ci nie zależy, ty przeklęty samotniku!

Nogi same zaniosły mnie do sieni.

– Mała Szóstko, żebyś mi się nie ważyła pójść za nim! – ostrym tonem powstrzymała mnie matka.

Pakowała do szmacianej torby czyste ubranie i marynowane warzywa, żeby zabrać je ze sobą do fabryki. Chociaż matka zjawiała się w domu raz w tygodniu, nigdy nie zapominała prawić mi kazań: „Zabraniam ci kąpać się w rzece, szczególnie bez opieki. Nie życzę sobie, abyś nawet bawiła się na brzegu. Rzeka może cię pochwycić, wciągnąć i zarzucić na ciebie pętlę. Czy ci się podoba, czy nie, ona uwielbia dzieci”.

Matka zaczęła opowiadać mi o okrucieństwie rzeki, kiedy ledwo potrafiłam chodzić i mówić. I tak ja, dziewczyna wychowana nad rzeką, córka marynarza, nigdy nie nauczyłam się pływać. Wątpię, czy jest ktokolwiek prócz mnie, kto spędziwszy dzieciństwo nad rzeką, nie potrafi pływać jak ryba. Natomiast ja, choć tak się szczyciłam nieposłuszeństwem wobec matki, wzięłam sobie jej ostrzeżenia do serca.

Nawet przeprawa promem napawała mnie bezgranicznym lękiem, chociaż nie umiem powiedzieć dlaczego. Szczególnie w święta, gdy upychano nas na pokładzie jak bydło. Prom był wyposażony w kamizelki ratunkowe, lecz gdyby zaczął tonąć, któż miałby czas się za nimi rozglądać? Raz zeszłam nad rzekę akurat w chwili, gdy prom się wywrócił. Ciemne głowy na powierzchni wody podrygiwały jak piłki. Siedziałam na kamiennych schodach, sparaliżowana ze strachu.

Nauczyciel historii, zamiast jak zwykle słuchać mnie w milczeniu, roześmiał się rozbawiony moim lękiem przed wodą. Pływanie jest proste, powiedział. Dziewczęta wspaniale wyglądają, kiedy pływają żabką. Podniósł się z krzesła i stając za mną, ujął mnie za ramiona. Moja skóra płonęła pod dotykiem jego ciepłych, silnych dłoni. Rozpostarł mi ramiona i zaczął poruszać nimi jak przy pływaniu. Zrobił to w taki naturalny sposób, że kiedy otarł się o moje plecy, nie zorientowałam się, do czego zmierza.

A kiedy nagle to do mnie dotarło, twarz oblał mi rumieniec. Odepchnęłam jego dłonie i odsunęłam się od niego.

– Jeżeli nie chcesz nauczyć się pływać, twoja sprawa – powiedział, pochmurniejąc.

Cisza wypełniła pokój. Czułam, że za chwilę coś się wydarzy. Mijały sekundy, czekałam na próżno. Znowu zrobiłam z siebie idiotkę. Skierowałam się do wyjścia.

– Zostań jeszcze trochę.

– Nie. – Podeszłam do drzwi i chwyciłam za klamkę. Podniosłam tornister za pasek i z wymuszonym uśmiechem

odwróciłam się do nauczyciela. Obserwował mnie.

– Zajrzyj, kiedy tylko zechcesz. Czy mam cię odprowadzić?

– Nie. – Westchnęłam głęboko, jakbym chciała się pozbyć dławiącej mnie melancholii.

Rozpłakałam się dopiero, gdy odeszłam spory kawałek od szkoły. Albo mnie nie lubi, albo bawi się mną jak ci wredni mężczyźni z powieści, którzy uwodzą kobiety, a potem je porzucają.

Tak, on właśnie jest takim typem mężczyzny.

Zdążyłam go znienawidzić przez drogę do domu i obiecałam sobie, że odtąd będę traktować go jak powietrze. Ale w nocy nie mogłam odpędzić myśli o nim. Dlaczego uciekłam? To moja wina. Zaczęłam gładzić się po twarzy, wyobrażając sobie, że to on mnie dotyka. Przesunęłam dłonią po ustach, po szyi, a potem pozwoliłam jej zbłądzić pod koszulę, na piersi. Oderwałam rękę, jakby poraził mnie prąd, ale za chwilę położyłam ją z powrotem, a później dotykałam się coraz niżej, odczuwając nieznane mi dotąd wrażenie. Przymknęłam powieki.

W ciągu dnia ani przez ułamek sekundy nie myślałam o tym, żeby z nim być. Lecz w ciemnościach nocy, gdy zapadała cisza, obraz nauczyciela wypełniał moje myśli.

Co bym zrobiła, gdyby mnie wtedy objął? Oparłabym się czy uległa?

Twarz mi płonęła, słyszałam szczury buszujące pod podłogą, przez lufcik wpadało kwilenie niemowlęcia. Potem ktoś zakasłał w sieni. Usiadłam cicho na łóżku i kaszel ustał. Lecz kiedy się położyłam, rozpoczął się znowu, jak gdyby ten ktoś nie chciał, bym zasnęła.


Nasze posiłki w wigilię Nowego Roku miały zawsze szczególny charakter. My, biedacy, bardzo oszczędnie wydzielaliśmy jedzenie, ale tego dnia pozwaliśmy sobie na prawdziwą ucztę. Duszony korzeń lotosu, zupa na wywarze z kości z pływającymi kawałkami mięsa, smażone orzeszki ziemne, no i przede wszystkim surowa tarta rzodkiew polana szczodrze pysznym sosem chili, bez którego musieliśmy się obywać przez resztę roku. Obojętnie jak bardzo nam zależało, aby już zasiąść do stołu, matka najpierw wyrzucała nas na zewnątrz i musieliśmy wystawać w lodowatej sieni albo na wietrznym podwórku, podczas gdy ona siedziała w środku i wykonywała jakieś tajemnicze czynności, mrucząc coś pod nosem. Twierdziła, że to jedyny sposób, aby udobruchać przodków.

– Naszych przodków nie ma w pobliżu, więc jak się dowiedzą? -spytałam, za mała, by rozumieć, że lepiej nie zadawać takich pytań. Tymczasem moi bracia i siostry trzymali język za zębami.

– Bzdura! Nasi przodkowie stoją przy nas, kiedy mówimy -skarciła mnie matka, rzucając groźne spojrzenie.

Gdy wreszcie usiedliśmy do stołu, wskazała na nasze miski i pałeczki.

– Widzicie? – powiedziała. – Pałeczki się rozchodziły, a teraz stykają się czubkami. Nasi przodkowie tu byli.

– No pewnie – powiedziała Czwarta Siostra.

– Mała Szóstko, kiedy się nauczysz prawidłowo trzymać pałeczki? – zwróciła się do mnie matka. Zamarłam z pałeczkami w powietrzu. – Spójrz tylko, nie należy ich trzymać przy końcu. Jeżeli będziesz tak robić, któregoś dnia wyjedziesz daleko i nigdy nie wrócisz do domu. Trzymaj je niżej. Wtedy zawsze będziesz blisko matki i ojca.

Przesunęłam pałeczki, chwytając je w połowie.

– Nie, tak też niedobrze! Czy ty nie masz uszu? Dlaczego nigdy nie słuchasz, co mówię? Nie krzyżuj ich w ten sposób! Bo pieniądze nie będą się ciebie trzymać i na zawsze pozostaniesz biedna. Uchwyć je, o tak, i trzymaj razem, kciuk i palec wskazujący powinny się stykać. Niczego nie mogę cię nauczyć! No, zabieraj się do jedzenia, a jutro masz się nauczyć trzymać pałeczki prawidłowo.

Moi bracia i siostry ani na chwilę nie przestawali jeść, jak gdyby nic nie słyszeli.

Kiedy zbliżał się Dzień Czystej Jasności, święto zmarłych, ojciec udawał się w góry, by wykopać pędy czystej jasności. Czasami szedł sam, a czasami zabierał mnie i Piątego Brata. Zawsze uważał, żeby nie wykopać ich z korzeniami. W ten sposób mogliśmy liczyć na większe zbiory w przyszłym roku. Podczas klęski głodu nawet korzenie powyrywano, więc potem trudno było o dziko rosnące jadalne rośliny.

To była szczególna roślina, o liściach miękkich jedynie przed Dniem Czystej Jasności. Później robiły się twarde i włókniste, mimo że z rana była na nich świeża rosa. Budziły skojarzenia z życiem kobiety – dobre dni mijały niepostrzeżenie. Te drobne, niezbyt grube listki pokryte białym puszkiem wyrastały z łodyg w małych pęczkach. Zrywało się je, myło, siekało i obtaczało w mące, formując cienkie placuszki, które układało się przy woku. Kiedy tylko z woka odparowała cała woda, podnosiliśmy pokrywę i rozgrzewaliśmy jego dno, poruszając nim kolistymi ruchami nad ogniem. Placuszki, smażąc się, wydzielały przyjemny świeży zapach i były ciągliwe. Bardzo podobała mi się ich nazwa: ciasteczka czystej jasności.

Ojciec zabraniał nam rozmawiać podczas jedzenia tych ciasteczek, lecz w jego surowym zachowaniu było coś, co budziło respekt, w przeciwieństwie do rytualnych zabiegów matki. Mieszkał daleko od swego miejsca urodzenia w Czeciang, o śmierci ojca i matki dowiedział się od ziomka podczas przymusowego wojennego marszu. Duchy zmarłych rodziców prawdopodobnie były zbyt daleko, żeby znaleźć się u boku syna, który na dobre związał swe życie z rzeką.

Загрузка...